15_zabić bobra_kolski1
Transkrypt
15_zabić bobra_kolski1
Nic nie rozumiem Jan Jakub Kolski opowiada MICHAŁOWI DONDZIKOWI o zagranicznym sukcesie swojego najnowszego, wciąż niedostępnego w Polsce filmu, a także o stosunku do własnej twórczości i do współczesnego kina. Michał Dondzik: Czy film Zabić bobra pojawi się niebawem na ekranach kin? Dotychczas był pokazywany jedynie podczas festiwali. Jan Jakub Kolski: W tej chwili przygotowywana jest amerykańska wersja Zabić bobra. Mówię o tym z niedowierzaniem, bo to będzie pierwszy remake polskiego filmu w Hollywood. Reżyserii podjął się Albert Hughes. Film nosi tytuł Contractor. Pretekst fabularny umieszczono w Iraku, ale historia na poziomie ludzkim – ta sama. Przeglądałem scenariusz Alberta – jest zaskakująco skrupulatny, jeśli chodzi o powtarzanie szczegółów. – Powstaje remake filmu, który jeszcze nie wszedł na polskie ekrany? – No widzi pan, jaka zabawna sytuacja. Zainteresowali się nim Martin Scorsese, firma Brada Pitta oraz Samuel Goldwyn Productions. Jest to konsekwencja odbioru filmu w Karlovych Varach. Jak pan zapewne wie, film zdobył tam pierwsze miejsce w rankingu krytyków, a Eryk Lubos został wyróżniony nagrodą dla najlepszego aktora, pokazały się olśniewające recenzje w „Hollywood Reporter” i „Screen International”. Zawstydzające, że ja, autor tego filmu, muszę o tym informować. Żeby obraz był kompletny – poza próbami pozyskania dystrybutora nic się w związku z Zabić bobra w Polsce nie dzieje. Proszę mnie nie pytać dlaczego, bo, na Boga, nie wiem. Proszę mnie również nie pytać, czy coś z tego rozumiem, bo nic nie rozumiem. – Od początku były problemy z powstaniem filmu? – Od pierwszych emanacji projektu, od pierwszych literek towarzyszyły mu katastrofa za katastrofą. Nie dostałem pieniędzy na development. Grono ekspertów odrzuciło scenariusz, opatrując go komentarzami, które bałbym się z zażenowania przytoczyć. Wysiłkiem ludzi, którzy za darmo chcieli ten film wspierać, weszliśmy na plan, potem zmontowaliśmy obraz. Liczyliśmy na refleksję PISF-u i ona nastąpiła, ale dopiero po zaproszeniu Bobra do Karlovych Varów. Dostaliśmy jakieś grosze na promocję. Oczywiście pieniądze poszły na zaległości produkcyjne. – Kiedy zrodził się pomysł na Zabić bobra? 1 – Pomysł powstał z dość błahego impulsu. Mój pejzaż dziecięcy został zdemolowany przez bobry. Osiedliły się w jednym ze stawów i zaczęły zatapiać okolicę. Zacząłem mieć problem z rozpoznawaniem parametrów tego świata. Wszyłem się wyobraźnią w skórę kogoś podobnego do mnie, kto wraca do domu po latach i ma podobny problem. Tak powstał Eryk, mój bohater. – Co pana zainspirowało, by ukazać w filmie syndrom postfrontalny? – O tym, że tak się nazywa przypadłość mojego bohatera, dowiedziałem się dopiero od Eryka Lubosa, który sprawę głęboko zbadał. Nieoczekiwaną legitymizację wiarygodności dał nam przypadek „komandosa z Tatr”. Pamięta pan? Odnaleziono człowieka w Tatrach – miał przy sobie wojskowy nóż, żywił się śniegiem, nie mówił i wyglądał jak Jezus Chrystus. Okazało się, że był żołnierzem podczas misji pokojowych. Kimś głęboko uwikłanym, ze zdefektowaną psychiką – jak Eryk, bohater, którego wymyśliłem ponad rok wcześniej. – Czy film rymuje się z pańską książką Egzamin z oddychania? – Źródłem strumienia wyobraźniowego, którym zasilałem film i powieść, były te same zdarzenia – głęboko smutne, dotkliwe. Nasyciły więc film i książkę w podobny sposób. Nie da się opisać procesu twórczego w taki sposób, żeby być pewnym, co jest ojczyzną czego. To na szczęście ciągle tajemnica, więc muszę odpowiedzieć: nie wiem. – Czy film Zabić bobra był dla pana formą terapii? – Ten film jest chyba pierwszym, od którego nie oczekiwałem „nagrody” za deficyty, które są w moim życiu. Nie budowałem świata lepszego od tego, w którym żyję, z ludźmi lepszymi od tych, których spotykam, ze zdarzeniami dającymi więcej nadziei niż te, które zdarzają się wokół mnie. W Zabić bobra było to, co równolegle działo się w moim życiu – cierpienie, smoła, czerń przedpiekla. Nijak nie można tutaj mówić o terapii, bo życie i film były tym samym. Na żadne z nich nie da się położyć modelu, w którym spełnia się psychodrama. – Czy Zabić bobra zostało nakręcone w stylistycznej opozycji do pańskich wcześniejszych filmów? – Nie przystępowaliśmy do zdjęć z gotowym projektem na język tego filmu. Myśleliśmy o filmie szorstkim i niekaligraficznym. W trakcie zdjęć okazało się, że potrzebuje on niespokojnej kamery, a nie kadrów olśniewającej urody. To było trudne dla Michała Pakulskiego. Młody operator, który jest debiutantem, chce się podobać. Z myślą o szansie pokazania się próbował przemycić w fotografii takie powierzchowne piękno. Miał nadzieję, że mi to umknie. Wtedy go brałem na bok i mówiłem: „Michał, to nie ma być miłe. To ma być bolesne”. W końcu zdobył się na odwagę, a ta została nagrodzona na Camerimage. 2 – Powiedział pan: „Wkładają mnie do szuflady, w której dawno mnie nie ma”. Czuje się pan zakładnikiem wykreowanego przez siebie świata? – Dałem się uwieść ocenom mojej twórczości, z których wynikało, że jestem jedyny w swoim rodzaju. Byłem tym uwiedziony, bo z pochwałami miło się żyje. Pomyślałem, że mogę zrobić film, w którym będzie więcej tej czarownej, szczególnej substancji. No i zrobiłem Grającego z talerza, filmowe ciastko z wszystkimi możliwymi przesadami. Nie lubię tego filmu. – Wtedy uzmysłowił sobie pan, że dość już Jańciolandu? – Po Grającym z talerza zrozumiałem, że to nagromadzenie atrybutów mojego filmowego świata było zbyt silne. Nie uzbrajałem się już w kolejne świątki stojące na rozstajach dróg, boże dzieci czy różne cudowne rzeczy. Najpierw poszedłem do siebie, do małego Jasia do Popielaw i zrobiłem Historię kina w Popielawach, a potem zacząłem „opiekować się” cudzą literaturą. Mam na myśli adaptacje. – Szabla od komendanta była ostatnim filmem, który sprawił panu radość tworzenia? – Tak, dzięki obecności wspaniałych ludzi – Pieczki, Gołasa, Pawlika i Malajkata. Wcześniej największej radości doznałem przy Jańciu Wodniku. Robiąc kolejne filmy, doznawałem już tylko opresji i cierpienia. Z różnych powodów. Najwięcej kosztów poniosłem przy Jasminum, które uchodzi za pogodny film. – Jak przedstawia się pański bilans zysków i strat? Czy twórczość się opłaca? Nie mam na myśli kwestii finansowych. – Od dawna się nie opłaca. Próbuję sprawdzać, jak to jest bez kina, ale zdaje się, że nie uda mi się wytrącić tej potrzeby z mojego życia. – Odcina się pan od tego, co o pańskiej twórczości piszą filmoznawcy i krytycy filmowi? – Żadną miarą. Przystaję na ich odkrycia, bo akceptuję podział świata na twórców i ludzi oceniających. Nie będę dociekał, czy to jest sprawiedliwe. Robicie z nami, co chcecie, depczecie nam po głowach i sercach, a sami jesteście… bezpieczni. Nie idziecie na plan i nie sprawdzacie, jak to jest zrobić film. Opisujecie naszą pracę bez wysiłku. – Czy według pana kino przeżywa obecnie kryzys? – Tak. Przede wszystkim przejawia się on w łatwości robienia filmów. Reżyser nie jest już czarodziejem, strażnikiem pieczęci, postacią najwyższego wtajemniczenia. W jakiej sprawie kieruję na kogoś kamerę? To jest fundamentalne pytanie! Takiej świadomości nie mają użytkownicy komórek i innych urządzeń z kamerą, więc nie mogą jej mieć także, oglądając film. Łańcuch, który się zaczyna od idei, a kończy na przeżyciu w kinie, ulega spłaszczeniu. Dostępność, otwartość i brak tajemnicy są znakami, które układają się w akt deprecjacji kina. Przemysł filmowy wysyła twórcy komunikat o zamówieniu społecznym. Potrzebuje on na 3 ogół coraz głupszych filmów, co cieszy komercyjnych producentów. Tak powstaje Głupi i głupszy 3, a potem Głupi i głupszy 7. Droga ta prowadzi do spustoszenia. – Myśli pan, że ten proces sięgnie dna, czy też zawsze na dnie usłyszymy pukanie od spodu? – Jest pewien kazus dowodny, który daje nadzieję. Nazywa się Kac Wawa. Ci cyniczni idioci sądzili, że wyrwą kasę naiwnemu odbiorcy. Okazało się, że nie ma widzów tak głupich, jak myśleli. Nie cieszę się na ogół z niepowodzeń moich kolegów, bo wiem, jak ciężkim kawałkiem chleba jest robota w kinie, ale to, co im się zdarzyło, jest bardzo pożyteczne. – Nadal jest pan zainteresowany projektem filmu Nauczyciel muzyki? – Moim marzeniem jest, by spotkać się z Krzysztofem Majchrzakiem na planie filmu miary Pornografii i Historii kina w Popielawach. To kolejny eksperyment, co do którego nie mam pewności, czy zakończy się sukcesem. Po napisaniu pierwszej wersji scenariusza rozmawiałem z Krzysztofem Majchrzakiem. Zamyśliłem się nad deficytami, o których mi wspomniał, i pomyślałem, że spróbuję napisać powieść. Zrobię adaptację własnej książki. Będzie się nazywać Dwanaście słów. – Czy pracuje pan obecnie nad realizacją kolejnego filmu? – Pracuję nad filmem Serce, serduszko i wyprawa na koniec świata. To historia podnosząca na duchu. Opowiada o małej dziewczynce, która ma marzenia znacznie przerastające możliwości okolicy, w której mieszka, więc wybiera się na poszukiwanie lepszego świata. – Mówił pan, że jest narkomanem kina. Podtrzymuje pan dziś to stwierdzenie? – Powiedziałem tak raz. Dziś widzę, że jest w tym zdaniu wiele pretensji. Tak, jestem uzależniony od kina. Jan Jakub Kolski filmową karierę rozpoczął jako operator oraz reżyser filmów dokumentalnych i krótkometrażowych. Debiutował inspirowanym rodzinną historią Pogrzebem kartofla (1990). W kolejnych filmach fabularnych – Pograbku (1992), Jańciu Wodniku (1993), Cudownym miejscu (1994), Grającym z talerza (1995) – konsekwentnie kreował swój „prywatny” świat. Wśród motywów i fascynacji reżysera powracał zachwyt nad prowincją, dualizm dobra i zła oraz element cudowności. Nostalgiczna Szabla od komendanta (1995) czy przedstawiająca alternatywny wariant początków kinematografii Historia kina w Popielawach (1998) zwiastowały zmierzch dotychczasowej estetyki Kolskiego. Obok adaptacji literatury – Daleko od okna (2000), Pornografia (2003), Wenecja (2010) – reżyser wciąż realizował autorskie scenariusze: Jasminum (2006) oraz Afonię i pszczoły (2009). Zabić 4 bobra, najnowszy film Jana Jakuba Kolskiego, nakręcony w 2012 roku, wciąż nie trafił do dystrybucji. 5