Dzik ...(M.Kubiak)

Transkrypt

Dzik ...(M.Kubiak)
Dziki
Ciszę zakłócało dalekie ujadanie psa . Oparłem głowę na drewnianej poprzeczce ambony.
W zamiarze budowniczych ten nie okorowany drąg , służyć miał wzmocnieniu tej
wątpliwej konstrukcji , lecz tak naprawdę stanowił ważny element skrzywiania
kręgosłupa , w okolicach kręgów szyjnych.
Jeszcze godzinę wcześniej nie wiedziałem czy chciało mi się chcieć ruszyć z domu swój
zestaw kostno-mięśniowo-tłuszczowy , czyli siebie , do chwili , gdy wpatrując się
bezmyślnie w telewizor usłyszałem :
-Kochanie , zawieziesz mnie do siostry ?!? – co było czymś pośrednim , pomiędzy
pytaniem a żądaniem , tak aby w zależności od reakcji pytanego , czyli mnie ,
udusić kota jego własnym ogonem lub pozostawić przy życiu.
-O nie - pomyślałem - nie zostanę sam na sam z elektrykiem, który zza szyby
ekranu telewizyjnego nawoływał do czegoś , czego sam nie potrafił sprecyzować i
którego podstawowym błędem , było przekonanie, że wszyscy nadal wierzą w jego „ nie
chcem ale muszem”.
Gdy po wyjęciu swojej ukochanej „ kniejówki „ z pancerszafy , troskliwie pakowałem ją
do futerału, kątem oka zauważyłem pytające spojrzenie żony :
-Cóż „ona” ma takiego w sobie , czego nie mam ja ????!!!
Na to pytanie odpowiedzieć potrafi tylko m-m tzn. mężczyzna – myśliwy,
który oczami pełnymi uwielbienia patrzy na swoją broń , po trudnym, lecz
celnym strzale , lub z nienawistną odrazą , po fatalnym pudle .
Ciemność była prawie namacalna. Wiedziałem , że za kilkanaście minut wzejdzie
księżyc . Lubiłem ten nostalgiczny czas oczekiwania. Przez głowę przebiegały mi
opinie, oceny, wątpliwości dotyczące moich dyrektorskich decyzji dnia codziennego.
-Dość ! Przecież przyjechałem tu po to , aby nie myśleć o pracy - no właśnie - muszę
zwolnić tego barana Mowickiego . Bystry , bezkompromisowy wazeliniarz - daleko zajdzie
... zaczyna mi grać na nerwach .
Cisza powoli uspakajała natłok myśli . Och , gdyby można było zapakować do
samochodu ten leśny spokój i zawieźć go do pracy........ Trzask łamanej gałązki zakłócił
ciszę i przebiegł po najdalszych zakamarkach mojego unerwienia .
- Dziki – ta myśl wywołała szereg nieskoordynowanych działań .
Aby właściwie określić czynność umieszczenia lornetki przed oczami , użyłbym tu
jednego , acz obrazowego określenia - rzut . Tak , był to rzut lornetką , w taki sposób,
aby znalazła się przed oczami bezszelestnie , czyniąc jak najmniejsze spustoszenie .
Gdzie się podział ten cholerny księżyc ? Acha , na razie oświetla wierzchołki drzew.
-Świetnie - pomyślałem - drobne dwie godziny i będę je miał jak na talerzu . W
międzyczasie zeżrą mi całą kukurydzę zebraną z takim poświęceniem w ostatnie
niedzielne przedpołudnie na po kombajnowym kukurudzisku.
Byłem na pograniczu światła i cienia . Księżyc był wystarczająco wysoko nad
horyzontem aby oświetlić mnie na ambonie, lecz wystarczająco nisko , aby nie przebić się
jeszcze przez zwarte chaszcze leśnych krzaków .
To „ coś ” poruszało się . Pomny nauk łowczego , siedziałem wstrzymując oddech .
Kiedy płuca zawyły z bólu z powodu braku tlenu - dziki ruszyły . Nie upłynęła minuta, a
ambona stała się jedynym miejscem , gdzie dzików nie było . Karabin - złożenie – gdzie
ten księżyc ? Bez względu na to , czy miałem oko otwarte patrząc w lunetę , czy zamknięte ,
widziałem to samo - najczarniejszą odmianę czarnej dziury.
Dziki były wszędzie ...
To dziwne jak dużą dawkę podniecenia może wywołać stado , czy jak to należy
nazwać prawidłowo , wataha wolno żyjących świń czyli dzików. To chyba właśnie ta
nieuchwytność ,ta niezależność wywołuje podniecenie obcowania z wolno żyjącą
zwierzyną .
Kwik , chrumkanie , chrapanie mlaskanie i coś jakby skomlenie zlewały
się w jeden to narastający to opadający w swojej głośności hałas.
Nagłe fuknięcie , które dobiegło skądś jak gdyby z głębi lasu wywołało wręcz
piorunujący skutek - nagle wszystko ucichło. Było w tym coś fantastycznego ,
mistycznego jakby wszystko w jednej chwili ogarnął paraliżujący bezruch.
Kiedy zdałem sobie sprawę, że prawa ręka w której trzymałem lornetkę
zamarła w połowie drogi między moimi oczami a kolanami na których chciałem
ją położyć , uświadomiłem sobie , że poddałem się grupowej świńskiej hipnozie .
To nie była obawa przed wywołaniem nieostrożnego hałasu , to było mimowolne
odebranie swoją świadomością ostrzeżenia przed możliwością zagrożenia .
Przecież od tysięcy lat , istoty świadome i nieświadome swojego istnienia posługiwały się
umownymi acz zrozumiałymi dla danego gatunku sygnałami .
Ciekawe jak opowiem i wytłumaczę swojej żonie, że poddałem się mimowolnie
świńskiemu ostrzeżeniu przed samym sobą ?
Niesforne kwiknięcie jakiegoś niesfornego malucha stało się hasłem odwoławczym.
Wszechobecne ciamkanie uświadomiło mi fakt dla jakich rarytasów
prowadząca locha przywiodła watahę właśnie tu . Żołędzie - których urodzaj
zadziwił nawet najstarszych górali czyt. leśników naszego koła .
Trochę pojaśniało – złożenie –oddech-bezpiecznik- przyspiesznik .....mam .
Zarys rosłego przelatka ukazał mi się w lunecie . Trochę dziwnie zniekształcony , ale to
raczej z powodu słabego oświetlenia .... zaraz gdzie przód a gdzie tył przecież
uczyli mnie na kursie selekcjonera , że z przodu dzika jest tabakiera a z tyłu ogon
więc uzbrojony w taką wiedzę i naładowany karabin , dzik musi być mój .
„Zabrania się strzelać do celu nierozpoznanego „ - tak stanowi regulamin . Podniosłem
głowę znad lunety i spojrzałem przez lornetkę. Cień – pieprzony cień , do złudzenia
przypominał sylwetkę „namierzanego „ dzika .
- Nie żałuj sobie - walnij - najlepiej z dwóch luf od razu - pomyślałem - ale w swój
głupi łeb - od razu dodałem w akcie samouwielbienia.
Według rozpoznania słuchowego musiało być ich ok. piętnastu sztuk , no może
trzydziestu jakby to powiedział Kaziu któremu zwierzyna jakoś zawsze dopisywała
w wielokrotnościach sięgających liczebności bizonów amerykańskich z okresu
„Tańczącego z wilkami „ , a ja upodobałem sobie zwierza z rzeczywistości wirtualnej .
Wróciło do mnie pytanie , które zadałem sobie pewnego ranka na drugim roku studiów ,
budząc się po koedukacujnej nocy, w czasie której uzupełniałem swoją wiedzę z
zakresu „nauk o społeczeństwie „ , u boku potwornie brzydkiej studentki czwartego roku
nauczania początkowego :
--Ślepy jesteś czy co ?!
W momencie kiedy światło księżyca oświetliło moje tak pieczołowicie przygotowywane
nęcisko po dzikach pozostało tyle samo ile z mojej godności.
Nędzne resztki ogryzionych kolb kukurydzy i przebuchtowana ściółka leśna ,ale
to było już coś , natomiast moje upokorzenie sięgnęło siódmego dna.
Dzików nie było nigdzie ........ odeszły tak nagle jak się pojawiły.
Posiedzę sobie trochę – pomyślałem . Porozkoszuję się swoim poniżeniem . Lecz
uwierająca poprzeczka szybko sprowadziła mnie z wyżyn
stanu masochistycznej
świadomości na ziemię , a ściślej rzecz biorąc , na trochę skrzypiącą przy każdym
poruszeniu ambonę . Tak naprawdę to za wcześnie było na powrót z dość prozaicznego
, acz niezmiernie ważnego powodu:
- Kochanie jak będziesz wracał zajedź po mnie - przeciągłe spojrzenie , trzaśnięcie
drzwiami od samochodu i ... uczucie wolności na najbliższe trzy godziny.
Minęła dopiero połowa tego czasu , więc nie chciałem narażać się na podejrzenia , że
byłem zupełnie gdzieś indziej . Logika kobiecego rozumowania oparta jest chyba na
zupełnie innych założeniach i najdziwniejsze jest to że chcąc być najuczciwszym
moralnie pod słońcem , wracając wcześniej , narażamy się na badawcze spojrzenie z
rodzaju :
- Co , czyżby ONA nie mogła dzisiaj przyjść ?
Zapach butwiejących liści przywołał wspomnienia - lata dzieciństwa w prowincjonalnym
miasteczku , ojciec w mundurze wojskowym , studia w odległym mieście , pierwsze nieudane
małżeństwo , powrót , największy życiowy błąd
polegający na tym , że w całej pełni
zaufałem bratu , a on mnie po prostu wykorzystał , gdyż tak naprawdę chodziło mu tylko o
pieniądze .
Walka o przetrwanie , sukcesy , rozczarowania - muszę to kiedyś opisać .
Znowu coś lezie . W zasadzie nie mogę stwierdzić , że coś wcześniej usłyszałem .
To było jak uczucie normalności otrzymania pokera w grze, karciarzowi , któremu szła
karta w ten jeden , jedyny wieczór . Księżyc był w całej swojej krasie .
Nęcisko oświetlone jak Dom Partii w czasie Wielkiego Przesilenia .
Lornetka przy oczach -widzę grzyba , cholera chyba zgłupiałem oglądam przez lornetkę
miejsce oddalone o niespełna dziesięć metrów tzn. miejsce skąd doszedł cichy szelest .
To coś kryło się w cieniu . Szczelna zasłona wiszących jeszcze na drzewach liści
uniemożliwiała rozpoznanie intruza .
-To lis - stwierdziłem z pewnością spadochroniarza który jako bezpośredni uczestnik
wie , że to co poleciało do góry spaść musi - i ponownie oddałem się dalszym życiowo
filozoficznym rozważaniom.
To co stało się chwilę później odebrało mi chęć nie tylko do myślenia ale do
wykonania jakiejkolwiek czynności . Lis przeistoczył się w potwora ważącego
ok. 120 kg. , łypiącego dookoła morderczym wzrokiem , błyskającego zimnym
światłem szabel i fajek - poruszającego się niby duch.
Posiwiała szczecina na jego chybie potęgowała niesamowitość zjawiska . Poruszał się z
zadziwiającą lekkością . Starannie oceniał miejsce następnego kroku przy jednoczesnej
gotowości do natychmiastowej reakcji w razie najmniejszego zagrożenia . Był tak blisko ,
że poczułem charakterystyczną woń jego szczeciny.
Siedziałem jak sparaliżowany . Poruszył się . Wolno , bardzo wolno zaczął zbliżać się
swoim niesamowitym truchtem do nęciska . Nie szedł , jak św. Hubert
przykazał , najkrótszą drogą , lecz skrajem zakrzaczeń , tak aby nadal pozostawać w
cieniu . Cwaniura , nie mniej to dzięki wrodzonej ostrożności i sprytowi zawdzięcza
to , że przeżył tak długo .
-Ale trafił swój na swego - pomyślałem puszczając w niepamięć prawdziwe
przyczyny pozostania na ambonie.
- Kilka nadgryzionych buraków , porozrzucane nieliczne kolby kukurydzy , wystarczą
mu tylko na przekąskę – pomyślałem - więc muszę działać szybko .
Kontrolując każdy milimetr ruchu ręki sięgnąłem po broń . Każdy szelest materiału
kurtki myśliwskiej wywoływał uczucie emocji graniczącej z paniką . Złożenie , luneta
przy oku , cichy szczęk bezpiecznika - natychmiast zareagował szybkim zwrotem w
stronę krzaków - za późno – krzyż na komorze- strzał targnął ciszą.
Chwilowo oślepiony nie zdążyłem zauważyć w którą stronę odskoczył , więc po
opanowaniu drżenia rąk z lornetką przy oczach przeszukałem oświetlone i zacienione
okolice nęciska - dzik zniknął.
Po chwili usłyszałem coś jakby głuchy odgłos taranowania trzcinowiska odległego o
kilkaset metrów.
-Mam cię - powoli docierała do mnie świadomość że wreszcie strzeliłem dzika , który
może być dzikiem mojego życia .
Po chwili z przeładowanym karabinem w jednym i latarką w drugim ręku znalazłem się
w miejscu zestrzału . Ani kropli farby .
Zygzakując szedłem w stronę wcześniej usłyszanych odgłosów . Zimna obawa w coraz
większym stopniu chłodziła moje podniecenie .
-Czyżbym spudłował ? .
Niemożliwe - strzał był pewny. Co prawda , udało mi się spudłować dzika wielkości
szafy z odległości dwóch metrów , ale było to na polowaniu zbiorowym i pozostało
to moją wstydliwą tajemnicą , lecz tu .......
- Jest - nikły ślad farby na wiszących jeszcze liściach krzewu , uspokoił moje obawy.
Powoli zbliżałem się do miejsca gdzie spodziewałem się go znaleźć . Nie mógł odejść
daleko po komorowym strzale .
- Jest – na drodze oddzielającej skraj lasu od trzcinowiska , głęboko odciśnięte rapcie i
szpile oraz kilka kropel farby . Stanąłem skonsternowany .
Himalaje są niczym w porównaniu do szczytów głupoty wchodzenia za postrzelonym
odyńcem w gęste zakrzaczenia , trzcinowiska i. t. p. bez myśliwskiego psa . Wlazłem .
Po kilku krokach przedzierania się przez podmokłe szuwary przystanąłem nasłuchując .
To niesamowite , z myśliwego stałem się zwierzyną .
W momencie kiedy zdałem sobie z tego sprawę nagły szelest wywołał uczucie przy
którym panika - to szampanik przy kominku . Gdyby ktoś mnie zapytał jak znalazłem
się ponownie na skraju trzcinowiska , odpowiedziałbym - nie wiem .
Wiem że nogi same wyniosły mnie i mój durny łeb ze strefy zagrożenia.
Asekuracyjnie , trzęsąc się jeszcze , stanąłem w pobliżu niewielkiego dębczaka ,
oceniając czy wytrzymałby pod moim ciężarem .
Nasłuchiwałem. Cisza zakłócana była jedynie szelestem trzcin pod wpływem delikatnego
wiatru . Nie drugi raz nie wejdę . Odczekam kilka godzin , skoczę do
Mietka po psa ......
Żona mnie zabije . Zamiast trofeum dzika będzie wisiał mój , trochę zdziwiony medalion
. A zdziwiony , gdyż nie dostał szansy wytłumaczenia powodu spóźnienia . Muszę
wywołać hałas . Jeśli nic się nie ruszy – wchodzę .
Potężny rozmach i kawał grubego konara ląduje w trzcinach . Cisza .
Żadnych oznak panicznej ucieczki .
- Przecież nie może być aż taki sprytny - .
Kiedy doszedłem do miejsca swojego niechlubnego odwrotu , w świetle latarki , dwa
metry przede mną , ciemniała rozległa plama farby. Poruszałem się trochę pewniej.
Nie mniej zasada - kilka kroków -stop – nasłuchiwanie – kilka kroków itd. nadal
obowiązywała .
Kilkakrotnie musiałem się schylić aby przejść pod splątanymi gałęziami krzaków . Byłem
już dobre sto metrów od brzegu trzcinowiska . Nadal poruszałem się po śladzie
wytyczonym przez coraz większą obfitość farby.
Kiedy zmęczony pochyliłem się oby przejść pod zwartymi gałeziami - zobaczyłem jego
łeb w odległości ok. pół metra od mojej twarzy. Serce przestało mi bić z wrażenia .
Potężnym odbiciem rzuciłem się do tyłu . Latarka wypadła mi z ręki . Karabin
uwiązł w krzakach , a ja leżałem jak długi oczekując na ostateczny atak .
Gdyby moje życie miałoby przebiec mi przed oczami , to trwałoby to za długo .
Swoim życiorysem mógłbym obdzielić ze trzy osoby .W międzyczasie mój dzik padłby
z wycieńczenia . To nie byłoby w porządku.
Błyskawicznie sięgnąłem po latarkę i jednocześnie chwyciłem za nóż który nosiłem
w wąskiej kieszonce przy nogawce – żywcem mnie nie weźmie .
Tak zdeterminowany przyjąłem postawę którą mistrzowie walk wręcz nazwaliby :
„Zamorduj …… „ . Czekałem na jakiś ruch , który jednak nie następował .
-LEŻY - znaczenie tego słowa wraz z konsekwencjami dotarło do mnie po dobrej
chwili .
W tym momencie odczułem radość tak wielką że łzy napłynęły mi do oczu.
Nogi mi zmiękły . Usiadłem .
W świetle latarki był olbrzymi . Potężny łeb z ostro zarysowaną tabakierą wzbudzał
respekt i szacunek . Siedziałem tak dobre dziesięć minut i widziałem już uznanie w
oczach kolegów , znajomych , żony ...... żony ,kurde już po mnie .
Ta myśl podziałała niezwykle mobilizująco . Odnalazłem i zarzuciłem karabin na plecy.
Chwyciłem za przednie rapcie i na raz , dwa , trzy.....mocno pociągnąłem . Udało mi się
go przeciągnąć dobre ..... 30 cm . Szybkie obliczenie 100m czyli 10000 cm podzielić przez
30 to jest ok. 330 szarpnięć to oznacza , że w domu będę nad ranem. Że o odbiorze
żony od siostry nie wspomnę.
Trudno . Coś jednak nie dawało mi spokoju . Wiem . Zajęło mi to ok. 10 min. , nie mniej
jednak z dumą spojrzałem na świerkową gałązkę tkwiącą w gwiździe w charakterze
ostatniego kęsu . Ta wiekowa tradycja nawiązywała do przeprosin duchów kniei za
odebranie im kolejnego zwierza oraz do podziękowania za możliwość nakarmienia siebie
i swojej rodziny . Poczułem litość do Pokonanego .
Do roboty . Po kilku krokach , a raczej kroczkach , moje płuca zachowywały się tak
jakbym odmówił im spełnienia ostatniej posługi - wstąpiły w zbiorowy protest i długo
musiałem je uspokajać . Kiedy ponownie schyliłem się aby chwycić przednie
biegi , doznałem olśnienia . Jak to rozum musi czasem wejść przez tyłek . Przecież
w samochodzie pod dywanikiem bagażnika na kole zapasowym musi leżeć stalowa
linka którą dał mi Tadeusz do kotwic mojej wędkarskiej łodzi . Kotwic nie zrobiłem .
Popędziłem do auta . Jest . Jestem uratowany . Jadąc leśnym duktem opracowałem
strategiczny plan . Kiedy dojechałem do miejsca w którym odnalazłem
tropy wejściowe , z linką w ręku pobiegłem do leżącego odyńca . Zawiązałem mu pętlę
na łbie , tak aby nie uszkodzić szabel i fajek i rozwijając wróciłem na drogę . Następnie
przełożyłem stalkę wokół znajomego pnia dębczaka i wolny koniec
przywiązałem do holowniczego przedniego ucha samochodu . Uruchomiłem silnik ,
włączyłem światła i powoli zacząłem się cofać . Linka naprężyła się i jadąc dalej
poprzez niby bloczek na dębowym pniu , dzik pomału zaczął być wyciągany tą samą
drogą , którą pokonał w
trakcie ucieczki . Kiedy zobaczyłem go w świetle
samochodowych świateł na drodze zrozumiałem dlaczego człowiek jest panem
przyrody . Odwiązałem linkę i zawróciłem tak aby załadować zwierza do bagażnika .
W światłach cofania szybko zabrałem się do patroszenia . Pierwsze cięcia nożem przy
trzebieniu i nieopatrzny ruch spowodował przecięcie jąder . Ciepła dzicza
sperma trysnęła mi na spodnie. Spokojnie . Sprawnie uporałem się z pozostałymi
etapami tej niezbyt atrakcyjnej czynności pozyskiwania zwierzyny.
Uważam że ładowanie zwierzyny do bagażnika samochodu powinno stać się
konkurencją olimpijską . Używałem do tego celu rąk , nóg , zębów , bioder i
przede wszystkim języka który rzucał tak wymyślnymi epitetami , że nie powstydziłby
się czołowy miejski taksówkarz w „ dyskusji „ z kelnerem restauracji „ Kolorowa „ .
Kiedy zajechałem do punktu skupu i spodziewając się pomruku uznania otworzyłem
bagażnik , zmroziło mnie spojrzenie postaci odzianej w poplamioną kufajkę .
Był to wzrok wyrażający bezpośredni zarzut z rodzaju - ty morderco .
-Na hak ! – usłyszałem komendę i przez chwilę zastanawiałem się kogo on dotyczy mnie czy dzika .
Ważył 106 kg. Podpisałem kwity . Zastrzegłem skórę i łeb .
Podjeżdżając pod budynek w którym , na parterze mieszkała siostra żony z mężem i
dzieciakami spojrzałem na zegar samochodowy – półtorej godziny spóźnienia .
- Ostatecznie to tylko niewiele ponad godzinę , na deszczu nie czekała - tłumaczyłem się
w myślach .
Po chwili podniosły się żaluzje w mieszkaniu szwagierki i po minucie wyszła
z drzwi klatki schodowej moja luba , której mina nie wróżyła nic dobrego.
- Kochanie strzeliłem dzika - zacząłem pierwszy aby uprzedzić atak.
W odpowiedzi zobaczyłem skrzywiony nos .
- Co tak śmierdzi ? - zapytała
- No , wiesz przy patroszeniu ... –zacząłem nieskładnie i bez przekonania .
Popatrzyła na mnie tym swoim badawczym wzrokiem , który nie znosił sprzeciwu .
--Przyjemnie było ? - zapytała z jadowitą złośliwością
Wziąłem głęboki oddech.
KONIEC
M.K.