Zagładotron, czyli portret odkrywcy

Transkrypt

Zagładotron, czyli portret odkrywcy
Nie mogłem otworzyć drzwi, gęstniejąca krew sprawiała, że dłoń ślizgała się po klamce. Być może,
oceniając wcześniej swój stan, byłem zbyt optymistyczny, środkowy palec prawej ręki był jednak
złamany. Tyle że w tej chwili to nie miało już najmniejszego znaczenia. Schodami w górę, stopień
po stopniu, kulałem, podpierając się o ściany. Musiałem przystawać co kilka kroków, stłuczone
żebra nie pozwalały swobodnie odetchnąć. Splunąłem czerwoną flegmą i wgramoliłem się na moje
piętro.
Brudząc wszystko w mieszkaniu brunatnymi smugami, wygrzebałem wypolerowane pudełko z
szuflady i postawiłem je na biurku. Mimowolnie pogładziłem pieczołowicie wyszlifowaną obudowę
urządzenia. Łzy napłynęły mi pod opuchnięte powieki. Jeszcze tylko włączyć zasilacz.
***
Zagładotron budowałem przez długie godziny zamknięty w swoim warsztaciku. Ten namacalny
dowód poprawności mojej świeżej i eleganckiej teorii wyłaniał się powoli z chaosu śrub, obrzynków
desek i plątaniny przewodów. Kiedy z dumą zamykałem obudowę, dotarła do mnie oczywista
zdawałoby się myśl – i co teraz? Jak sprawdzić, czy spisane na kartkach wzory, zmyślnie
przełożone na mechanizmy w pudełku, zadziałają zgodnie z oczekiwaniami? Palec zamarł na
przełączniku – jaki pożytek z eksperymentu, jeśli po jego zakończeniu nie ma już
eksperymentatora, który mógłby zanotować rezultat?
Spojrzałem na kartki zabazgrane formułami – tu stała G, tam tempo przyrostu populacji, tu masa
neutrino, tam suma znaków dwudziestego siódmego Psalmu. Z początku trochę chaotyczne zapiski
ze strony na stronę nabierały przejrzystości, będąc odbiciem moich jaśniejących w miarę pracy
myśli. Ostatnia strona – cóż, nie będę bawił się w nieszczerą skromność – perfekcja. Więcej:
perfekcja stosowana, czego wyrazem było stojące przede mną na blacie roboczym pudełko.
Podrapałem się śrubokrętem po głowie i po chwili namysłu podjąłem decyzję – nie każda teoria
doczekać się musi falsyfikacji. Wziąłem zagładotron w dłonie i stwierdziłem, że tak skrajnie
niebezpieczne urządzenie wymaga wyjątkowych środków ochronnych. Schowałem go w
najtrudniej otwierającej się szufladzie w całym mieszkaniu, pod starymi rocznikami czasopism dla
mężczyzn, a gdy wychodziłem z mieszkania, aż dwukrotnie przekręciłem klucz w zamku.
Przyznam, że byłem cokolwiek dumny z siebie, tym bardziej cieszył mnie ten piękny i słoneczny
dzień. Mimo ciężko przepracowanej nocy krok miałem lekki, umysł czysty, a każdy z przechodniów
liczyć mógł na mój łaskawy uśmiech. Postanowiłem zjeść śniadanie w parku, wszedłem więc do
osiedlowego sklepu, aby zaopatrzyć się w świeże bułeczki. Moje przekonanie o tym, że dzień
będzie wyjątkowy, umocniło się, gdy zobaczyłem, że za ladą stoi Pani Karolinka.
— Dzień dobry panu! — przywitała mnie z tym swoim ujmującym uśmiechem, od którego lekko
piekły uszy.
— Dzień dobry pani Karolinko! Poproszę trzy pachnące bułeczki. Jem dziś śniadanie w parku.
— Bardzo zmyślnie. W taki piękny dzień aż szkoda marnować czas w domu.
— Ach, jeszcze jak piękny, pani Karolinko! Nawet pani nie podejrzewa!
— A cóż miłego pana dziś tak uradowało?
— Niewiele mogę powiedzieć. Sprawy naukowe. Tajne. Ale może mi pani pogratulować.
— W takim razie gratuluję miłemu panu z całego serca, cieszy mnie, że pan dziś taki uśmiechnięty.
— Tutaj znów uśmiechnęła się tak, że aż musiałem spuścić oczy i w pośpiechu płacić i wyjść ze
sklepu. Świeże powietrze orzeźwiło mnie, ale serce nadal biło w piersi trochę szybciej niż zwykle.
Wybrałem idealną ławeczkę – jedna jej połowa skryta była w cieniu, druga zaś skąpana w słońcu.
Usiadłem dokładnie na linii cienia ciesząc się ze swojej przemyślności – gdybym chciał
rozkoszować się światłem poranka – wystarczy, że przechyliłem głowę lekko w lewo, gdybym
chciał dać odpocząć oczom – wystarczy, że skłoniłem ją w prawo. W pełni szczęśliwy wyjąłem z
torebki bułeczkę i uśmiechnąłem się do przechodzącej obok siwowłosej kobiety prowadzącej na
smyczy pieska. Pani odwzajemniła uśmiech, kundelek szczeknął wesoło, po czym wybałuszył oczy i
zgięty w pół rozpoczął defekację.
— Szanowna pani, a cóż to ma znaczyć? — Zacząłem wzburzony, ale siliłem się jeszcze na
uprzejmość.
— Co? — Odparła kobieta, udając, że nie widzi zmagań swojego pupila z Naturą.
— To! — Wskazałem jeszcze nienapoczętą bułeczką psa, który popiskując z cicha, coraz bardziej
wywalał na wierzch oczy. — Ten oddający kał kundel, którego trzyma pani na sznurku. Co to ma
znaczyć?
— To jest park, co się pan czepia, wszyscy tu z psami przychodzą.
Z pieskiem musiało być coś nie tak, jego cierpienia przedłużały się ponad miarę, ich efekty
natomiast były raczej mizerne. Być może pani karmiła go czekoladą.
— Droga pani, ja tu próbuję jeść! — Pomachałem rozpaczliwie bułką. Niezależnie od tego, czy
miała problem ze wzrokiem, czy z głową, ten gest powinien jej uświadomić, jakie faux-pas właśnie
popełnia. — To moje śniadanie!
— Niech pan da spokój, kto je śniadanie na ławce w parku? Czepia się pan, że z pieskiem na
spacer człowiek wychodzi, a sam jakiś nienormalny jest.
— Ja nienormalny…? — Zatkało mnie, musiałem zrobić się na twarzy czerwony z gniewu. Jak ta
bezczelna starucha ma śmiałość mnie nazywać nienormalnym? Czy ona nie wie…? Zerwałem się
na równe nogi, wściekły. — Czy panie nie wie…? Nie wie…?
— Czego nie wiem?
Nie wiedziała. Nikt nie wiedział, w końcu nikomu jeszcze nie powiedziałem. Rzuciłem kobiecie
mordercze spojrzenie i ruszyłem na drugi koniec parku, byle dalej od psa, któremu w końcu z
trudem udało się wycisnąć z siebie efekty przemiany materii. Gdy odszedłem już kawałek,
poczuwszy się trochę śmielej, odwróciłem się jeszcze i zwróciłem głośno uwagę na zupełny brak
kultury, który starsze pokolenie przekazuje młodszym, degenerując tkankę społeczeństwa. Starsza
pani odkrzyknęła mi słowami, których nie wypada cytować, chodziło jednak o to, żebym oddalił się
jeszcze bardziej. Tak też zrobiłem – znalazłem sobie ławkę po drugiej stronie parku, obok
śmietnika, zupełnie schowaną w cieniu. Przeżuwając tam frustrację pod postacią bułki, której
ciepło i zapach zdążyły się ulotnić, starałem się wrócić umysłem do tego radosnego stanu sprzed
zaledwie kwadransa.
Patent. Sprawa niemal tak oczywista, jak test urządzenia, a jednak umysł po nocy przepełnionej
wysiłkiem intelektualnym potrzebował dobrych kilku chwil, aby puścić tryby w ruch. Urządzenie
należało niezwłocznie ochronić patentem, wszak po publikacji teorii każdy co bystrzejszy inżynier
będzie w stanie na jej podstawie stworzyć maszynę podobną do zagładotronu. Byłoby to
niewłaściwe w dwojaki sposób – po pierwsze, na świecie nie powinno istnieć zbyt wiele takich
urządzeń, szkodziłoby to rodzajowi ludzkiemu. Po drugie – dlaczego ktoś miałby odnosić
materialne korzyści z owoców mego geniuszu?
Choć jest to z pewnością zdumiewające, nie wiedziałem, co powinienem zrobić, aby złożyć patent.
Z pewnością odpowiedzi na to mógł udzielić Internet, choćby poprzez Forum Wynalazców
“Elektrownia”, na którym miałem status Omnibusa oraz byłem moderatorem w dziale badań
podstawowych. Niestety, dostęp do niego miałem tymczasowo utrudniony, gdyż komputer musiał
poświęcić kilka swoich części (wliczając bardzo drogi zasilacz) aby wesprzeć dzieło stworzenia
zagładotronu. Trudno, trzeba sięgnąć po tradycyjne metody – będę musiał skorzystać z
klasycznego autobusu. Wygrzebałem z kieszeni portfel i odszukałem pliczek z biletami. Jakiś
przemiły urzędnik miejski opłacany z moich podatków z pewnością będzie mi w stanie pomóc z
wypełnieniem wniosku patentowego. Może to i lepiej… Gdybym zadał na Forum pytanie o sposób
składania patentu, mogłoby to zrodzić szereg niewygodnych pytań od tego tłumu zawistnych
nieudaczników. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności byli przekonani, iż musiałem w swoim życiu
złożyć ich już kilkaset. Nie widziałem sensu w dawaniu im tej satysfakcji i wyprowadzaniu z błędu.
Znów musiałbym pół nocy usuwać oszczercze posty i banować za naruszanie regulaminu.
Aby dotrzeć na przystanek, musiałem przejść na wskroś przez parczek. Tuż przy wyjściu na
trawniku przy ścieżce leżał spity do nieprzytomności człowiek. Złość wezbrała we mnie, gdyż pijak
ubrany był całkiem przyzwoicie, poza zmoczonymi spodniami wygląd miał umiarkowanie schludny.
Mimo to leżał tu, dając przykład upadku społeczeństwa wszystkim odwiedzającym park. Mimo
tego, że według mnie należało ludzi jego pokroju utylizować, pochylał się nad nim jakiś
przechodzeń, próbując dobudzić go, potrząsając za ramię.
— Niech go pan zostawi. Wytrzeźwieje, to sobie stąd pójdzie. — Poradziłem człowiekowi, ten
jednak nie zwrócił na mnie uwagi. — Widać, że pijany, proszę spojrzeć, jaką ma nabrzmiałą twarz.
Niech pan go zostawi.
Przechodzeń odburknął coś niewyraźnie, nie oglądając się nawet, więc wzruszyłem ramionami i
odszedłem. Skoro chce marnować czas na resuscytację społecznych śmieci, jego sprawa. Może
przynajmniej krajobraz będzie czystszy, jeśli uda mu się usunąć stamtąd to śmierdzące spirytusem
ciało. Gdy jednak doszedłem na przystanek, wzburzenie powróciło. W stronę, z której przyszedłem,
mknęła karetka na sygnale! Gdzie, jeśli nie po tego moczymordę? Za moje pieniądze (bo przecież
on podatków nie płaci) wezwane zostało pogotowie.
— Patrzcie państwo, będą brali pijaka do hotelu. — Odezwałem się na głos, wiodąc wzrokiem za
znikającym za zakrętem pojazdem.
Zza pleców odpowiedział mi nerwowy śmiech, odwróciłem się więc i zobaczyłem, że na przystanku
towarzyszy mi dwóch młodych ludzi w odzieży sportowej. Mimo kapturów na głowie mogłem
dojrzeć, że czaszki mają ogolone, co wskazywało na przynależność do jakiejś subkultury,
prawdopodobnie prawicowej. Uznałem więc, że zrozumieją moją bolączkę.
— Widzą panowie, człowiek pracuje nocami, żeby związać koniec z końcem, tymczasem takie
odrzutki z marginesu społeczeństwa, jakiego widziałem kilkaset metrów stąd, nie muszą się
przejmować niczym. Wychodzi taki z domu, czy gdzie tam mieszka, wyżebra kilka złotych na
butelkę, a później zanieczyszcza zieleń miejską wymiocinami. I jeszcze jakiś idiota zadzwoni po
karetkę, żeby go zabrali, nakarmili i umyli.
— Kolega, widzę, nieźle się nastroszył. — Odezwał się ten bliżej mnie, który wcześniej się zaśmiał.
Drugi stał tylko i wpatrywał się we mnie, a gdy chwilę później podjechał autobus, mruknął tylko:
— Zawijamy. — I wciągnął pierwszego do środka.
Zorientowawszy się, że jest to również mój autobus, wskoczyłem w ślad za nimi.
Zająłem miejsce tak odseparowane od współpasażerów, jak to tylko było możliwe, po kilku
minutach jazdy zobaczyłem jednak, że ktoś się do mnie dosiada. Było to dwóch chłopaków, których
poznałem na przystanku. Musieli być zaintrygowani moją osobą i zapewne chcieli porozmawiać o
problemach społecznych. Bardziej gadatliwy usiadł naprzeciw mnie zaś jego kolega obok.
— To co kolego, nie lubisz pijaków? — Zagaił ten naprzeciwko.
— Nie lubię pasożytów, tak można by to ująć. Są ludzie, których nieobecność na świecie
przyniosłaby więcej pożytku niż straty. A panowie…?
— Też nie lubimy. Nie, Seba?
Kolega obok skinął tylko głową. Pierwszy kontynuował rozmowę.
— A pedałów – lubisz?
— Jeśli ma pan na myśli homoseksualistów – uważam, że każdy ma prawo pielęgnować dewiacje,
jakie by one nie były. Pod warunkiem, że nie zaraża nimi naszej i tak wątłej tkanki społecznej.
Mało mamy problemów?
Chłopak z naprzeciwka patrzył się przez chwilę, widać, że myślał.
— Czyli powiedzmy, że nie lubisz. Niech ci będzie. — Łysy przytaknął z aprobatą. — A komu
kibicujesz?
Zmiana tematu na sport trochę zbiła mnie z pantałyku, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, ten
siedzący obok mnie skinął na kolegę i stwierdził:
— Zawijamy.
Po czym obaj bez pożegnania wyskoczyli na przystanku.
Mimo że rozmowa zapowiadała się na ciekawą, nie mogłem wysiąść z nimi – do celu mojej podróży
pozostało ciągle kilka przystanków. Brak towarzystwa miał również pewne fizyczne konsekwencje
– mój mózg niezabawiany rozmową przypomniał sobie, że ostatnio zażywał drzemki ponad dobę
wcześniej. Głowa zaczęła mi się słaniać, na szczęście dotrwałem do końca i postanowiłem
natychmiast udać się do kawiarni.
Powoli zbliżało się południe, lokal był jednak prawie pusty. Tym bardziej irytowało mnie, że na
swoje zamówienie muszę czekać tak długo. Kelnerka w najlepsze zagadywała baristę, który
podśmiewywał się przy ekspresie, zamiast przyrządzić mi moje zamówione americano. Po trzech
długich minutach frustracja wzięła górę.
— Przepraszam… — Zero odzewu, dalej trajkoczą. — Przepraszam! — Powtórzyłem trochę
głośniej. Barista zerknął w moją stronę, skinął głową z lekkim uśmiechem i nadal dyskutował z
dziewczyną. Odczekałem kolejne kilkanaście sekund. — Szanowni państwo, jak długo mam czekać
na swoje zamówienie?
— Kawa jest w przygotowaniu, proszę pana. — Kelnerka ewidentnie miała mnie za idiotę.
— Proszę nie robić ze mnie półgłówka. Widzę, że świetnie bawią się państwo kosztem mojego
czasu, który jest bardzo cenny.
— Proszę pana, pan nie rozumie… — Barista chciał wesprzeć koleżankę i zaczął replikować, jednak
w uniesieniu nie dałem mu skończyć.
— Ależ doskonale wszystko rozumiem. Proszę mnie poprawić, jeżeli się mylę, ale mamy tu
sytuację, w której dwójka ludzi z niższej klasy średniej, zamiast wykonywać swoje obowiązki, w
najlepsze dyskutuje o nic nie ważnych sprawach, marnując czas umysłu, który może zmienić świat.
Pani mogę wybaczyć. — Wskazałem na kelnerkę. — Jest pani wyrobniczką, za psią pensję stoi pani
osiem godzin dziennie na nogach, jedyne, co może pani stracić, to napiwek, a to oczywiście już się
stało. Natomiast pan… — Odwróciłem spojrzenie w kierunku baristy. — Bycie artystą samo w
sobie ma wartość wątpliwą, jeżeli nie jest się artystą wybitnym. Natomiast udawanie, że jest się
artystą, kiedy tymczasem polewa się kawę, jest poniżej krytyki. Nawet nazywanie ludzi pana
pokroju rzemieślnikami jest krzywdzące dla rzemieślników. Jest pan bucem bez wykształcenia,
którego zadaniem jest usługiwanie mądrzejszym od pana. Dlatego proszę przestać się obijać za
pensję, na którą pan nie zasługuje i natychmiast przyrządzić mi kawę, o którą poprosiłem.
Odetchnąłem głęboko, aby ochłonąć nieco z emocji, gdyż czułem już, że czerwienię się z nerwów.
Dwójka patałachów patrzyła się na mnie bez słowa, zaskoczeni, że ktoś śmiał powiedzieć im
prawdę w twarz. W końcu odezwał się barista.
— Ekspres się nagrzewa.
— Hę?
— Ekspres się nagrzewa, musi pan poczekać. Nie przyspieszę tego, więc proszę siadać na… —
Zająknął się. — na krześle i zaczekać, aż kawa będzie gotowa. — Głos trochę mu się trząsł,
pokraśniał również na twarzy, zdaje się, że było mu głupio za swoje zachowanie. Mimo to
przyjąłem jego wyjaśnienie.
Wróciłem do stolika, a mężczyzna i kobieta przy ekspresie nie odezwali się do siebie już ani
słowem, wpatrując się w maszynę w oczekiwaniu, aż będzie można przyrządzić napój. Moja
reprymenda odniosła skutek, gorący kubek aromatycznego americano stał przede mną w mniej niż
minutę. Byłem z siebie dumny za ten kolejny dzisiaj przejaw odwagi cywilnej. Straciłem trochę
nerwów, oszczędziłem ich jednak następnym śpieszącym się klientom tego lokalu, do których ta
dwójka z pewnością będzie odnosić się z większym szacunkiem.
Gorącą kawę sączyłem, zastanawiając się nad dalszymi krokami. Po opatentowaniu zagładotronu
czekała mnie publikacja mojej teorii w literaturze fachowej. Musiałem postarać się o rzetelnych
recenzentów, których nazwiska przystawać będą do wagi odkrycia. Oczywistym wyborem byli
nobliści z fizyki i nauk społecznych. Postanowiłem, że po powrocie do domu opracuję w formie
elektronicznej podstawy teorii, a następnie roześlę zapytania do osób godnych uczestnictwa w tym
przełomowym dla ludzkości momencie. Do tego jednak potrzebowałem działającego komputera, co
oznaczało, że czekała mnie jeszcze wizyta w sklepie z elektroniką. Tymczasem jednak dopijałem
swoją kawę, co nie uszło uwagi kelnerki. Poczułem się bardzo dobrze, widząc, do jakiej poprawy
jakości obsługi doprowadziłem. Kobieta podeszła do mnie z poważną twarzą, co dodało jej jeszcze
więcej profesjonalizmu.
— Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze?
— Dziękuję, to wszystko. — Skłoniłem się w jej stronę z miną mówiącą, że jestem dumny z jej
postępów. — Chciałbym uiścić rachunek.
Kelnerka zniknęła na chwilkę na zapleczu, aby pojawić się na chwilę z paragonem na srebrnej
tacce. Spojrzałem na kwotę i sięgnąłem do kieszeni po portfel. Pusto. Z drugiej strony też pusto.
Zostawiłem portfel w domu. Wtedy pusto zrobiło się również w mojej głowie. Przecież to
niemożliwe. Płaciłem rano za bułeczki u Pani Karolinki. Musiałem wtedy mieć przy sobie portfel.
Kelnerka musiała zobaczyć mój zaskoczony wyraz twarzy, stała jednak nadal z profesjonalnie
obojętną miną.
— Obrabowano mnie. — Powiedziałem do siebie, oklepując wszystkie zakamarki ubrania w
poszukiwaniu jakichkolwiek drobnych, czy dokumentów. — Obrabowano…
Twarz kelnerki lekko drgnęła.
— Chce pan powiedzieć… — na chwilę zawiesiła głos, aż na nią spojrzałem — … że nie ma pan
czym zapłacić? — Jej czoło przybrało marsowy wygląd. Patrzyłem na nią pustym wzrokiem, kiedy
zdarzenia ostatnich godzin układały mi się w logiczną całość w głowie.
— Tych dwóch. Ci młodzieńcy. To oni. A tacy byli… — Myślałem głośno, podczas gdy twarz kobiety
pojaśniała. Wydawało się, że wpadła na jakiś pomysł, może będzie chciała mi pomóc.
— Kaaaamil! — Zawołała, uśmiechając się w stronę baru. — Pan nie ma pieniędzy!
Barista wyłonił się z zaplecza i spojrzawszy to na mnie, to na uśmiechniętą kobietę, podszedł do
stolika.
— Obrabowali mnie. Dwóch młodych ludzi, niedawno. To musieli być oni, wszystkie dokumenty,
wszystko. Muszę zawiadomić policję.
Barista patrzył na mnie spokojnym wzrokiem, co trochę pomogło mi się opanować. Umilkłem,
patrząc się na wiszące nade mną postacie. Barista uniósł w powietrze palec wskazujący, po czym
powoli opuścił go na stół. Mój wzrok podążał jak zahipnotyzowany za czubkiem jego palca, który
dotknął leżącego obok srebrnej tacki paragonu, po czym przesunął go w moją stronę.
— Pański rachunek. — Powiedział tylko z kamienną miną.
Spojrzałem na kelnerkę w oczekiwaniu, że może ona wyjaśni mi, o co chodzi w tej szopce, ta
jednak tylko się uśmiechała, wpatrując się z zainteresowaniem w moją twarz.
— Wiem przecież, co to jest, nie widzisz człowieku, że mam poważniejsze zmartwienia, niż twój
rachunek.
— Czyżby? — Pauza. — Kartą, czy gotówką?
— Przecież mnie obrabowali idioto! — Nie wytrzymałem, zerwałem się z krzesła i krzyczałem mu
prosto w twarz. — Nie mam karty, nie mam gotówki, nic nie mam, dzwoń po policję, muszę
odzyskać dokumenty!
— Po policję, mówi pan? — Barista musiał być opóźniony w rozwoju, mimo mojego wybuchu stał
nieporuszony, odpowiadał spokojnym głosem. — Z dziką przyjemnością.
Cofnął się za bar tak, żeby widzieć mnie przez cały czas, tymczasem kelnerka stała wciąż w tym
samym miejscu z niezmiennie zadowoloną miną. Co tu się u diabła dzieje? Mężczyzna podniósł
słuchawkę, patrząc się ciągle na mnie i zaczął wybierać numer. Krew buzowała mi w uszach, kiedy
czekałem na dalszy rozwój wypadków. Barista musiał usłyszeć coś po drugiej stronie słuchawki, bo
odezwał się w końcu.
— Policja? Chciałem zgłosić próbę wymuszenia.
Wybałuszyłem oczy na zupełnie spokojnego baristę, obrzuciłem spojrzeniem kelnerkę, która
szczerzyła zęby w szerokim uśmiechu i w lot pojąłem grę, która właśnie się toczyła. Te dwie szuje
chciały zrobić ze mnie złodzieja. Ze mnie, który to sam zostałem ograbiony. Niedoczekanie!
Zrobiłem w tył zwrot i roztrącając krzesła, rzuciłem się przez bezludne wnętrze wprost do wyjścia.
Tuż za mną na ulicę wypadła kelnerka, wydzierając się wniebogłosy, żeby zatrzymać złodzieja.
Zupełnie jakby na ulicy prócz nas był ktoś, kto mógłby ją usłyszeć.
Celem zapewnienia sobie optimum bezpieczeństwa przebiegłem kilka skrzyżowań, po czym
schowałem się za kontenerami na śmieci na jakimś podwórku. Inhalując się aromatem zgniłych jaj
i brudnych pieluch analizowałem sytuację. Logicznym byłoby zgłoszenie kradzieży dokumentów na
policję, obawiałem się jednak, że jeśli zjawię się teraz na posterunku, brudny i śmierdzący, zostanę
natychmiast powiązany ze zgłoszeniem tej dwójki malwersantów. Poza tym im dłużej się nad tym
zastanawiałem, tym większe miałem wątpliwości. Primo: a co jeśli jednak wyszedłem z domu bez
portfela? Mogłem wszak zapłacić Pani Karolince drobnymi z kieszeni. Byłem wtedy tak
zaaferowany jej obecnością, że nie sposób odtworzyć w pamięci szczegółów poranka. Secundo:
zdaje się, że powinienem dziś unikać niepotrzebnych kontaktów ze stróżami prawa; przed
narażeniem na szwank kryształowo czystej reputacji należało zebrać komplet danych. Podjąwszy
decyzję o konieczności powrotu do domu, przeszukałem kieszenie jeszcze raz, bez większej nadziei
na odnalezienie jakichkolwiek drobnych. Ponownie jednak przyszła z pomocą moja niesamowita
przemyślność – w jednej z wewnętrznych kieszeni odnalazłem bilet na kolejkę podmiejską.
Na dworzec nie poszedłem bynajmniej od razu. Nim zdecydowałem się wychynąć z bezpiecznego
śmietnika, odczekałem jeszcze kilkanaście minut, może więcej. Zdecydowałem się na wyjście,
dopiero gdy ponownie zaczęła mnie dopadać senność. Jak się okazało, był to czas wystarczający na
to, aby moje ubranie zaczęło przesiąkać swądem rynsztoka, poznać to można było po spojrzeniach
pasażerów wagonu mijających moje siedzenie. Z początku byłem trochę zmieszany i starałem się
patrzeć za okno, udając, że to nie ja rozsiewam tę woń, jednak w końcu zaczęło mnie to
denerwować: jak można traktować w ten sposób jednego z czołowych wynalazców w historii?
Poruszony tą niesprawiedliwością posyłałem każdemu przechodzącemu ze skwaszoną miną
bardzo, ale to bardzo groźne spojrzenie.
Pierwszy przystanek. Przybrałem groźną minę i zerkam spod byka na każdego wchodzącego do
przedziału. Lustruje mnie kobieta z dzieckiem i jakimiś tobołami, ale ciągnie bachora dalej. Niech
idą, nie będą mi przeszkadzać. Dalej pociąg przejeżdża koło małego jeziorka.
Drugi przystanek. Do przedziału wpada grupa jakichś uczniaków. Tornistry napęczniałe, jakby
spuchnięte, ich twarze też spuchnięte. Na lekcjach to oni nie byli. Śmieją się z czegoś, śmiech
odbija się echem od ściany kanionu za oknem. Tak to podróżuje dźwięk, od ust, do ściany, aż
wpadnie do wytłaczanki od jajek. Pisk kół na szynach.
Trzeci przystanek. Z jajeczka wykluwa się kurczak, który nie rozumie, że po szynach się nie biega.
Wystarczy, żeby pociąg zrobił choć krok i rozdepcze żółciutkiego ptaszka. Ratuj się, kurczaczku!
Ptaszek zeskoczył z szyny w ostatnim momencie i poszybował w dół na rozłożonych skrzydłach.
Ześlizgiwał się po liniach geodezyjnych, zgodnie z zasadą najmniejszej akcji. Krzywizny unosiły go
w różne strony, ale nawet tego nie zauważał, lecąc wzdłuż jednej z linii. Zaraz przy jego skrzydle
przesuwały się jajka – rzędy, kolumny, a nawet całe przestrzenie jajek. Jajko zaczepione w każdym
punkcie czasoprzestrzeni. Kurczak omiatał je piórkami. Wewnątrz jajek białko z turbulencji
czasoprzestrzennych oraz żółtko z zamkniętych pętli uwięzionych fotonów. Ptaszek rozbił dziobem
jedno z jajek i ktoś zapomniał o urodzinach żony. Zabełtał w innym – ktoś pomylił się na egzaminie
na prawo jazdy. Każda myśl i uczucie każdej istoty rodziła się i była zapisana w którejś z tych
niewidzialnych baniek. Mózgi są jedynie plątaniną kabli – radiem. Wyjaśniłem wszystko, co było do
wyjaśnienia.
Pociąg wyhamowuje na kolejnym przystanku. Przeciążenie rzuca kurczaka pędem do przodu. To
dobrze, bo zagrożeń nie ubywa! Ptaszek wykręca w tył żółty łepek, czując, że zbliża się coś
strasznego. Zagłada. Pole Zagłady sunie w milczeniu prasując czasoprzestrzeń. Otwiera jajka,
uwalniając białka i żółtka, po czym zamyka je, puste. Miną wszechświaty, zanim znów coś w nich
zaiskrzy, nie będzie już nigdy nic tak wyrafinowanego, jak ludzka świadomość. Uciekaj
kurczaczku! Zwiń się w kulkę, tu w osobliwości. Czekaj w pustce, przez kilka nieskończoności.
Poczekam sobie razem z tobą, na drugim jej końcu, w tym samym punkcie co ty.
Ktoś szarpnął mnie za ramię. Zerwałem się na równe nogi. Ile czasu spałem?
— Ostatni przystanek, musi pan wysiąść.
— Jak to ostatni… Gdzie ja jestem? Muszę wracać!
— Na pewno nie tym pociągiem. Musi pan wysiąść i zaczekać na powrotny. Jeżdżą co pół godziny.
Zegar na peronie pokazywał stanowcze popołudnie. Przespałem kilka godzin i kilka miejscowości.
Jak dostać się z powrotem do domu? Pognałem do kas w nadziei, że uda mi się coś wynegocjować.
Baba w okienku była jednak nieugięta.
— Nie mogę panu sprzedać biletu, jeśli mi pan nie zapłaci.
— Przecież tłumaczę, że prześlę państwu te pieniądze, jak tylko dotrę do domu. Powtarzam, że
mam silne podejrzenia, że mnie obrabowano, czy pani nie potrafi tego zrozumieć?
— Doskonale pana rozumiem, ale zdaje się, że do pana coś nie dociera. Ktoś musi za ten bilet
zapłacić, a czy ja wyglądam na jakąś organizację charytatywną? Niech pan pozbiera drobne po
ludziach, na pewno pana poratują.
— Mam żebrać? — Wykrzyknąłem zdumiony sugestią kobiety.
— A teraz co pan niby robi? Bez pieniędzy biletu nie sprzedam, żegnam. — Odwróciła się w krześle
bokiem do mnie i zaczęła grzebać w papierach na znak, że rozmowa jest już zakończona.
Zaczerwieniłem się z gniewu, ale wróciłem na peron, powłócząc nogami. Zacisnąłem zęby i
rozejrzałem się po kilku podróżnych stojących na platformie. Do jakiego poziomu zniżyć się może
dumny człowiek nie odrzucając swojego honoru? Za chwilę miało mi przyjść się o tym przekonać. Z
zasępioną miną odwróciłem się w kierunku jednego z ludzi stojących nieopodal, gdy wtem wzrok
mój padł na scenę dziejącą się zaledwie kilka metrów dalej. Od pasażera do pasażera przechadzał
się tam jakiś bezdomny, a przynajmniej ktoś wyglądający na takiego. Śmierdzieć musiał jeszcze
mocniej niż ja, gdyż jego zapach drażnił moje nozdrza nawykłe przez te kilka godzin do fetoru.
Podchodził, zagadywał i ewidentnie wyłudzał pieniądze. Ludzie przepędzali go, ale co niektórzy
otwierali portfele, sypiąc drobniakami. Ujrzawszy to, zamarłem wpół kroku.
Nigdy.
Wrócę autostopem.
Wydostałem się z centrum miasta w ciągu godziny i rozpocząłem szybki marsz wzdłuż drogi,
usiłując złapać okazję. Nie miałem w tym zbytniego doświadczenia, nie dziwota więc, że zajęło mi
to sporo czasu. Szczęśliwie, gdy zatrzymał się jakiś kierowca, okazało się, że jedzie w moje okolice.
Zadowolony, zająłem miejsce pasażera, a mężczyzna zlustrował ukradkowym spojrzeniem moje
przybrudzone zawartością śmietników ubranie. Zwrócić również musiał uwagę na
charakterystyczny zapach, gdyż po przejechaniu nie więcej niż kilkunastu kilometrów stwierdził,
że strasznie mu przykro, ale przypomniał sobie, że musi załatwić jakąś bardzo ważną sprawę, w
związku z czym musi zboczyć z drogi. Pożegnaliśmy się na poboczu w jakiejś małej miejscowości i
mężczyzna skręcił w boczną dróżkę. Przekonany jestem, że widziałem go jadącego kilka minut
później ponownie główną drogą. Nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem, zawstydzony swoją
małostkowością i brakiem współczucia dla drugiego człowieka.
Przez kolejne półtorej godziny przeszedłem kilka kilometrów, coraz bardziej głodny. Dawno już
zapomniałem o skromnym śniadanku, które dane mi było zjeść wiele godzin temu. Pusty żołądek
zaczął pożerać kolejno wszystkie zmartwienia – zapomniałem o zaginionych lub skradzionych
dokumentach, o donosie na policję złożonego przez tego bękarta baristę, nawet przestałem
zauważać przemykającą pod stopami drogę, której tyle jeszcze zostało. Ile dałbym teraz za te
pachnące piecem bułeczki. Co to za świat, który pozwala tak cierpieć człowiekowi? Co gorsza,
pogoda zaczęła się zmieniać i tuż przed zachodem słońca zaczął padać deszcz. Wbrew pozorom
odmiana aury obróciła się na moją korzyść – już po kilku minutach deszczu odnalazł mnie mój
wybawca, który zatrzymał się i wpuścił mnie na fotel pasażera.
W końcu mogłem się nieco rozgrzać i opowiedzieć ze szczegółami o tym, jak paskudny miałem
dzień: jak ochroniarz z kawiarni wrzucił mnie do kontenera na śmieci, jak zmuszano mnie do
żebrania w zamian za bilet na pociąg, jak nie jadłem nic prócz śniadania rano. Zdjęty
współczuciem kierowca ustawił ciepły nawiew, oddał mi kanapki, które zostały mu z drugiego
śniadania, a co najważniejsze nadłożył drogi, aby podrzucić mnie w okolice mojego domu. Gdy
wysiadałem z samochodu, czułem, że odzyskuję wiarę w ludzi.
Odwróciłem się i ruszyłem w stronę znajomego parczku. Zmoknięte ubranie wyziębiało ciało.
Wieczór nie należał do najcieplejszych, jednak do domu był rzut beretem. Mijałem właśnie miejsce,
w którym rano leżał pijak, gdy z mroku pomiędzy latarniami wyłoniły się dwa cienie. Ogolone
czaszki poznałem, dopiero gdy weszli w krąg żółtego światła.
— Proszę, proszę, kogo my widzimy. Kolega, co nie lubi pedałów, prawda?
Czy to oni ukradli mi portfel? Czy powinienem ich o to zapytać? Może lepiej udawać, że nic nie
wiem? Zastanawiałem się co robić, przezornie studiując każdy szczegół twarzy bardziej
rozmownego młodzieńca, który stał bliżej. Trochę uwagi poświęciłem również drugiemu jak zwykle
odsuniętemu za kumpla.
— No co tak się gapisz, masz jakiś problem? — Gadatliwy podszedł trochę bliżej, był o głowę
wyższy ode mnie.
— Widzą panowie… — Zacząłem mówić, zastanawiając się skąd to nagłe zainteresowanie moimi
kłopotami.
— Ej, Seba, kolega ma problem. — Pierwszy rzucił za siebie, po czym zwrócił się znów do mnie. —
Rano nie skończyliśmy rozmowy, nie? Pamiętasz, pytałem się ciebie, komu kibicujesz.
— Jaki to ma związek? — Pytanie o sport po raz drugi zbiło mnie z tropu. — Jeżeli chodzi o sport,
to jestem raczej…
— Zła odpowiedź.
Najpierw cios w wątrobę, po którym złożyłem się w pół, następny z kolana w nos. Chrząstka pękła
głośno, poczułem, jakby ktoś wbił mi gwóźdź w twarz. Wywróciłem się do tyłu, chroniąc twarz, ale
zaraz poczułem na sobie ciężkie, podkute buty kopiące po obu stronach ciała. Nerki i głowa, na
przemian, tak, żebym nie mógł osłonić rękami jednego i drugiego jednocześnie. Kiedy poczułem,
że już prawie tracę przytomność, przestali.
— Dawaj Seba, spadamy. Zobacz, to już drugi typ dzisiaj w tym miejscu. Ale tamten rano aż się w
gacie zlał. A ty… — Zdaje się, że zwracał się do mnie, choć ani drgnąłem, przestałem też już jęczeć
w obawie o swoje życie. — … mógłbyś nosić w portfelu więcej hajsu.
Usłyszałem splunięcie i poczułem ciepłą ślinę na swoim policzku.
— Zawijamy. — Rzucił drugi chłopak i po chwili już ich nie było.
Na wszelki wypadek przeleżałem bez ruchu jeszcze chwilę. Oględziny rozpocząłem od
inwentaryzacji jamy ustnej – górnej jedynki nie było, a dwójka chwiała się w dziąśle. Usta zalewała
mi krew z dziury po zębie oraz z rozbitych warg, które już zaczynały puchnąć. Jednego oka nie
mogłem otworzyć, jednak poza śliwką nie było uszkodzone – byłem w stanie dostrzec światło,
kiedy spojrzałem bezpośrednio na latarnię. Z nosa ciurkała ciągle krew, plecy bolały mnie od
kopniaków, ale poza tym chyba nic mi nie złamali.
Dranie. Oderwałem się od chodnika i usiadłem z bólem. Darmozjady, rak na schorowanym ciele.
Oddychałem ciężko przez usta, powinienem pójść do szpitala. Na dodatek złodzieje.
Zaprzepaszczona szansa nowego pokolenia. Chwast, który trzeba wyciąć, wyrwać z korzeniami. Ja
wam pokażę. Podwinąłem nogi pod siebie i zmieniłem pozycję z siedzącej na klęczącą. Krew
zaczęła kapać na chodnik. Wszystko zapamiętałem. Każdy włosek na twarzy. Obłamaną jedynkę
tego drania z przodu i pieprzyk pod nosem tego drugiego. Kształt ucha i kolor oczu. Wszystko.
Znajdą ich a ja będę im patrzył prosto w oczy na rozpoznaniu. Niech wiedzą, kto ich pakuje za
kratki. Podniosłem się na nogi. Do domu. Zadzwonię po karetkę. Muszę znaleźć jakiekolwiek
dokumenty. Krok za krokiem, lekko przygarbiony, ale żyję, na złość sukinsynom. Wiem teraz już na
pewno, kto mnie obrabował, wszystko składa się w całość. Co za dzień.
Musiało być już dość późno, park był opustoszały, jednak nie do końca. Zupełnie po jego drugiej
stronie, zaledwie jedną ławeczkę dalej od tej mojej idealnej, na której zamierzałem rano zjeść
śniadanie, siedziała jakaś para. Mocno zajęci sobą, nie słyszeli awantury, która się przed chwilą
wydarzyła. Zdaje się, że nie zauważyli również tego, jak się zbliżam. Ona wpychała mu język do
ust, on wsuwał jej dłoń pod rozpiętą kurtkę. Ona gmerała mu przy rozporku, gdy nagle powiew
wiatru zdjął cień liści z jej twarzy i rozpoznałem Panią Karolinkę. Pani Karolinka masowała krocze
jakiemuś… jakiemuś…
***
Szumiało mi w uszach, a oczy zachodziły łzami. Nie miałem ich jak otrzeć, twarz bowiem spuchła
jak balon. Siedziałem przed zagładotronem czekając, aż nagrzeją się cewki. Tłumaczyłem sobie, że
wszyscy wielcy tego świata poświęcali się dla swoich odkryć. Tego wymaga ode mnie historia.
Nawet jeśli właśnie teraz się kończy.
Ale przecież mógłbym wstać. Jutro. Zacząć od początku kolejny dzień. Spojrzałem na złożone
równo kartki zapisane wzorami. Nikt jeszcze się nie dowiedział o moim genialnym odkryciu. Tych
dwóch drani czeka, aż ktoś wymierzy im sprawiedliwość. Rany się zagoją, dokumenty można
odzyskać. Mógłbym wstać jutro, zejść na dół, do sklepiku. Po bułeczki…
Fala złości chwyciła mnie za krtań, razem ze łzami wcisnęła mi się do oczu. Palec drgnął na
przełączniku.
***
Otworzyłem kubeł na śmieci i cisnąłem doń ubrudzone pudło.
Jednak nic mi dziś nie wyszło.