Show publication content!
Transkrypt
Show publication content!
Kajetan Wieśniaczy los. Boże mój! Od czego zacząć? Wszystko wydaje się ważne. Myśl ściga się z myślą. A może o tym napiszę? Nie. Może lepiej o tym...w głowie istny mętlik. -Napisz po prostu: nie lubiłem wsi, nie cierpiałem jej, nienawidziłem wręcz-podpowiada jakiś wewnętrzny głos. Nie! Tak nie mogę napisać, gdyż mijało by się to z prawdą. Niemniej dawniej, w latach dzieciństwa i wczesnej młodości była to najprawdziwsza prawda; prawda szczera, aż do bólu. Nie cierpiałem wsi i wszystkich spraw z nią związanych. Ale teraz! Teraz, to co innego. Bez zastanowienia mogę powiedzieć, że kocham wieś i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Dziś, patrząc na wszystko z perspektywy przeżytych lat oraz przez pryzmat doświadczeń jakie były mi dane, wiem, że wieśniaczy los był dla mnie w gwiazdach zapisany. Do miłości tej dorastałem bardzo długo. Odkrywałem ją w sobie z każdym rokiem większą i silniejszą. Teraz już wiem na pewno, że mojej wsi nie opuszczę aż do śmierci. Mój obecny stosunek do miejsca mojego bytowania wyraziłem w Poemacie horodelskim, którego fragment poniżej przytaczam: (...) Pragnę o każdej porze, nawet nocą ciemną Czuć jak mnie wypełniasz jakąś mocą tajemną. Bo moc ta przekonanie wzmacnia w mojej duszy, Żem zakochany w tobie, jak sztubak, po uszy. A czyż można nie kochać miejsca urodzenia? Miejsca, gdziem się z dziecka w dorosłego zmieniał? I tych miejsc wszystkich, które jak anioły Stróże Strzegły przed nieznanym, lęku łagodząc burze? Uwielbiam ciebie ziemio do Bugu przytulona, Zima biała śniegami, wiosna rozkwiecona, Przebogata latem w słońca gorące blaski, A w każdą jesień, urodzaju pełna łaski. Kocham cię ziemio całą, bez różnic, wyjątków. Kocham dniem dzisiejszym, historia twych początków. Tu spocząć chcę na wieki, gdzie ojców mogiły, Gdzie ciągle będę słyszał mowy zaśpiew miły. Gdzie dnia każdego z rana od nowa czuł będę, Że się owej miłości nigdy nie wyzbędę. (...) Jako uczeń szkoły podstawowej, a później średniej marzyłem o tym, żeby jak najszybciej wyrwać się z domu. Ciągnęło mnie do innego, nieznanego świata; do świata bez ciągłej harówy w polu, bez obrządków, bez krów, koni i innych rzeczy, które wiejskie są. Marzyło mi się życie mieszczańskie. Takie w krawaciku, od 7.00 do 15.00, lekkie i przyjemne. Miałem dość ciągłych wędrówek w pole i z powrotem (po szkole, trzeba było pomóc rodzicom w pracach polowych); miałem po dziurki w nosie porannego pasienia krów, pojenia ich w południe i na wieczór, grabienia, koszenia, podbierania i robienia powróseł. Miałem serdecznie dosyć! Nie miałem najmniejszego zamiaru, aby moje dzieci wychowywały się na miedzy, jak ja. Nie chciałem, aby przeżywały przednówki i ciągle oczekiwały na lepszy los, taplając się kałużach błotnistych dróg albo nurzając w tumanach kurzu. Wtedy jeszcze nie dostrzegałem uroków mojej wsi i jej piękna. Postrzegałem ją wyłącznie przez pryzmat ciężkiej, mozolnej pracy. Wieś, którą nienawidziłem w dzieciństwie, pokochałem całym sercem dopiero w życiu dorosłym. Odkryłem ją na nowo. Zacząłem ją czuć wszystkimi zmysłami i delektować się różnorodnością jej barw, zapachów, odgłosów. I tak już zostało do dziś. Moja wieś leży na malowniczych wzgórkach Grzędy Horodelskiej w połowie drogi pomiędzy dwiema osadami, które od zawsze toczą ze sobą, niezrozumiałe, niekończące się wojenki o dominację w gminie. Po raz pierwszy tęsknota za rodzinną miejscowością dopadła mnie w czasie mojego dłuższego pobytu w Zegrzu, później w Łodzi. Właśnie tam powoli, ale systematycznie dochodziłem do wniosku, że życie miejskie, owszem atrakcyjne, wcale mi tak bardzo nie odpowiada, jak wydawało mi się, gdy go nie znałem. Ale po kolei. Rok 1970. Kończę naukę w szkole podstawowej w rodzinnej wiosce. Od września rozpoczynam naukę w pobliskim liceum ogólnokształcącym, gdzie w roku 1974 uzyskuję maturę. Nareszcie! Świat otworzył swoje podwoje! W końcu będę mógł wyrwać się z wcześniactwa. Egzamin na polonistykę jednej z lubelskich uczelni niestety zakończył się niepowodzeniem. Wytęskniony wielki świat zamiast mnie przytulić do siebie zasadził bolesnego kopniaka. Perspektywa życia studenckiego przemknęła obok nosa. Przykro, ale żyć trzeba dalej. Pracując w rodzinnej miejscowości w małym zakładzie obsługującym rolnictwo w charakterze księgowegokasjera uczyłem się pracy i dorosłego życia. Miałem do dyspozycji cały rok, który zamierzałem wykorzystać do lepszego przygotowani się do kolejnego egzaminu na uniwerek. Cały plan wziął w łeb, kiedy listonosz dostarczył wezwanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej. -Hm...dwa lata w wojsku...długo! Perspektywa studiów wyższych oddala się-medytowałem. Co tu począć? Co tu... . Nagle, olśnienie! Wyższa Szkoła Oficerska, to jest to! Przecież mogę połączyć jedno z drugim; studiowanie i służbę wojskową. Jak postanowiłem, tak uczyniłem. Następnego roku, w październiku byłem już podchorążym Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Łączności. Oficerska kariera jednak nie była mi dana. Przed końcem półrocznego okresu próbnego pożegnałem się z wojskową uczelnią i zakończyłem żołnierską przygodę w stopniu starszego kaprala. Dosłużyłem do pełnego wymiaru w jednej z łódzkich jednostek i od nowa cywil. Po wojsku wróciłem do rodzinnej miejscowości. W roku 1978 ożeniłem się i osiadłem na ojcowiźnie. Ucieczka od wieśniaczego losu spełzła na niczym. Jeszcze na początku małżeństwa chodziła po głowie myśl, aby porzucić wieś i wyjechać w Polskę za pracą i lepszym życiem. Jednak budowa nowego domu ostatecznie przesądziła o pozostaniu na starych, ojcowych śmieciach. Oboje z żoną pracowaliśmy zawodowo i pomagaliśmy rodzicom w prowadzeniu małego gospodarstwa rolnego; ja kontynuowałem pracę w pobliskiej Spółdzielni Kółek Rolniczych, jako kadrowy, natomiast żona jako sprzedawca w sklepie zabawkowo-papiemiczym należącym do Gminnej Spółdzielni ’’Samopomoc Chłopska”. Wkrótce urodziło się pierwsze dziecko; syn, a w niecałe dwa lata po nim następne; córka. Pomimo zamieszkiwania na wsi postanowiliśmy z żoną, że będziemy starali się żyć inaczej niż wszyscy tubylcy. Inność ta miała polegać na tym, że poza pracą zawodową i pomocą w gospodarstwie rodziców zamierzaliśmy czynnie uczestniczyć w życiu kulturalnym miejscowości. Ponadto bardzo chętnie rzuciłem się w wir działalności społecznej, pełniąc różne funkcje w organizacjach działających we wsi. Mimo, że byłem wychowywany w bardzo religijnej rodzinie wstąpiłem do działającej we wsi podstawowej organizacji partyjnej, widząc tu dla siebie pole do działania. Uważałem bowiem, że można pogodzić wartości katolickie wszczepione przez rodziców z partyjnymi ideami. Wystarczyło jedynie uczciwie żyć; żyć tak „aby był dzień jasny i noc spokojna”-jak mawiał mój znajomy. Tak Pierwsza rzecz jaką udało nam się społecznym wysiłkiem załatwić było ustawienie metalowego krzyża w miejsce starego, drewnianego, który chylił się ku upadkowi. Wielu mieszkańców zachodziło w głowę, co to ma znaczyć; komunista stawia krzyż. A ja po prostu robiłem to, co zamierzyłem i przy okazji miałem kapitalną sposobność, aby przetestować zaangażowanie mieszkańców mojej ulicy w działalność dla wspólnej sprawy. Wszystko zadziałało zgodnie z planem. Potem tylko musiałem namiętnie tłumaczyć sekretarzowi gminnemu partii swój udział w tym zdarzeniu. Zrobiłem to chyba bardzo przekonywująca, bo nigdy nikt do tematu tego nie powracał. Zachęceni dużym zaangażowaniem mieszkańców w działalność społeczną podjęliśmy się nowego zadania. Utwardzimy drogę przez wieś stabilizacją cementową. Od pomysłu szybko przeszliśmy do czynu. Powołaliśmy komitet budowy drogi i odpowiednio się opodatkowaliśmy. Zaczęliśmy skoro wiosna. Prace ziemne zostały wykonane dość szybko. Koryto drogi wypełniliśmy piaskiem zwiezionym w czynie społecznym. I nagle pierwsza trudność; nie możemy zakupić cementu na wykonanie stabilizacji. Urząd Gminy nie posiada takiej puli w przydziałach, która zaspokoiłaby nasze potrzeby. Na nic zdały się interwencje w komitetach gminnym i powiatowym partii. Przestój trwał do jesieni. W tym czasie zdarzyła się bardzo niemiła sytuacja związana z tym zastojem. W okresie wakacyjnym, korzystając ze słynnej wówczas kredytu dla młodych małżeństw, zakupiłem komplet mebli kuchennych do naszego nowego domu. Jeden ze złośliwych sąsiadów, zagorzały przeciwnik budowy drogi/niestety tacy także się trafiają/ rozpowszechnił po wsi plotkę, jakobym za zebrane na cement pieniądze zakupił sobie meble. Mimo, że było to wierutnym , podłym kłamstwem, niektórzy pochwycili rzucone pomówienie za prawdę i zaczęli bojkotować moją osobę. Było mi niezmiernie przykro. A najbardziej z tego powodu cierpiała moja mama, kobieta stateczna i cicha. -A mówiłam ci, że naród tu niewdzięczny. Popatrz jakie masz podziękowanie za to co robiszrozpaczała matka. Często z tego powodu płakała. Żona także nie była zbytnio zadowolona z takiego stanu rzeczy. Złośliwy sąsiad triumfował, a ja wiedząc przed samym sobą, że jestem w porządku, chodziłem z podniesioną głową i śmiało patrzyłem ludziom w oczy. Dopiero na następną wiosnę udało się pozyskać cement. Stabilizacja ruszyła pełną parą. Sąsiad, aby jego było na wierzchu, rozpowiadał że strachu sprzedałem meble i zakupiłem cement, i jest to wyłącznie jego zasługa, bo jakby nie nagłośnił sprawy, drogi by nie było. Matka popłakiwała dalej, ja śmiałem się z całej sytuacji i robiłem swoje. Po latach zrozumiałem stanowisko sąsiada; był po prostu zły, że to nie on tylko ja mam we wsi większy mir i posłuch. Mijały lata. Cieszyliśmy się nową drogą. Nareszcie nie trzeba było taplać się w błotnistych kałużach starej drogi. Wreszcie można był przejść w jednych butach do przystanku autobusowego położonego przy głównej drodze (wcześniejszej po deszczu do przystanku trzeba było podążać w długich butach gumowych, zaś lekkie obuwie zabierać z sobą w reklamówce i przed wejściem do autobusu PKS przeżuwać się). Cieszyliśmy się jak dzieci. Nawet złośliwy sąsiad od czasu do czasu wyrażał swoją aprobatę dla drogi. Dalej już wszystko szło, jak to się mówi ,jak z płatka”. Czynem społecznym pobudowaliśmy trzy przystanki autobusowe, wykonaliśmy boisko sportowe, pobudowaliśmy punkt katechetyczny (religii nie można było nauczać w szkole), zlewnię mleka. Wieś kwitła i piękniała. Cieszyłem się autentyczną, niekłamaną radością z każdej nowej inicjatywy. Cieszyli się wszyscy mieszkańcy, że wieś, jak to określali „odwieśniacza się”. Drewniana, słomianą strzechą kryta zabudowa, zapamiętana z mojego dzieciństwa, znikła bezpowrotnie z krajobrazu naszej wsi. W jej miejsce zjawiały się nowe, murowane budynki mieszkalne i gospodarcze, kryte eternitem lub blachą. Szczególny boom budowlany nastąpił w latach 70-tych, „za Gierka”, jak mówiono. Starsi mieszkańcy do dziś wzdychają do tamtych czasów. Myślę, że nie tyle tęsknią za tamtym systemem, co za swoją młodością, która bezpowrotnie przeminęła. W obejściach gospodarzy zaczęły pojawiać się nowe ciągniki i maszyny rolnicze; najpierw małe( koniec lat 70-tych), później coraz nowocześniejsze. Sprzęt jakim dysponują dzisiejsi rolnicy wielokrotnie przewyższa liczebnością i jakością sprzęt jakim wcześniej dysponowały Kółka Rolnicze. Jako mieszkaniec wsi i jako pracownik Kółka Rolniczego, późniejszego ZUM(Zakład Usług Mechanizacyjnych) i przez kilka lat Spółdzielni Kółek Rolniczych miałem sposobność obserwowania rozwoju spółdzielczości rolniczej, jej rozkwitu, a następnie powolnego, ale systematycznego upadku. Największe zapotrzebowanie na usługi przypadały na przełom lat 70-80tych. W latach 90-tych zaczął się kryzys w Kółkach Rolniczych, który pod koniec tej dekady doprowadził je w naszej wsi oraz gminie do całkowitej likwidacji. Po Kółku Rolniczym w naszej miejscowości pozostały jedynie plac i budynki, które przez ostatnie lata użytkował Zbór Świadków Jehowa oraz wspomnienia, które dziś z perspektywy czasu jaki upłyną wydają się na poły groteskowe. Pamiętam jedno zdarzenie, które rozbawia mnie i moich bliskich do łez. A było to tak. Lata 60-te dobiegały kresu. W naszej wsi działało już Kółko Rolnicze, które dysponowało dwoma, albo trzema ciągnikami marki ursus C-330, zwane „ciapkami” oraz podstawowym sprzętem towarzyszącym (pług, brony, kultywator). Mój ojciec, z sobie tylko wiadomych powodów, nie wyrabiał się z jesienną orką pod zasiew pszenicy. Czas pilił, więc aby pośpieszyć postanowił skorzystać z usług Kółka Rolniczego. Jak postanowił tak też uczynił. Nie przypuszczał jednak mój protoplasta, że narazi się „porządnym gospodarzom” i swojemu teściowi( tu trzeba wyjaśnić, że „porządny gospodarz” to taki rolnik, który prace połowę wykonywał korzystając z końskiej siły pociągowej). Długo nie trzeba było czekać. Mój dziadek rozgniewał się na ojca sromotnie. Zaraz wieczorem zjawił się w domu moich rodziców i od progu zaczął: -A co to Tadzik Boga się nie boi? Traktorem pole tłucze. I co na tym polu niby Tadzikowi urośnie? Ludzie śmieją się z Tadzika! Żeby mi to było ostatni raz!-powiedział dobitnie i dla podkreślenia swojego oburzenia trzasnął drzwiami, aż szyby w oknach zawdzięczały. Ojciec mruknął coś pod nosem, ale się chyba zbytnio nie przejął reprymendą teścia, bo od tego zdarzenia coraz częściej i chętniej korzystał z usług Kółka. Dziadek z początku gniewał się za to na ojca, ale z czasem mu przeszło i sam stał się zwolennikiem prac polowych wykonywanych ciągnikiem. Podobnie rzecz miała się z kombajnem. Był początek lat 70-tych. Kółko dysponowało już jedną maszyną o wdzięcznej nazwie „Vistula”. Kombajn przez pierwsze dwa lata nie cieszył się zbytnim zainteresowaniem. „Kombajnem niech partacze koszą”-mawiali rolnicy i żniwowali kosiarkami, żniwiarkami, a co niektórzy wiązałkami, których w tym czasie było trzy. „Dla mnie potrzebne jest zboże w zasieku, a nie na ściemisku”-wybrzydzali inni- „a po kombajnie połowa zboża na pole wypada”-dodawali ze znawstwem. Dlatego też w tym czasie na polach były wszechobecne półkopki snopków, które na początku sierpnia rolnicy konno zwozili do stodół, albo układali je w tzw. stożki. W połowie sierpnia rozpoczynały się omłoty. Od rana do późnej nocy, a czasami i nocą pracowały agregaty omłotowe, które u nas zwyczajowo nazywano maszynami. Aby wykonać omłoty maszyną trzeba było mieć odpowiednią ilość rąk do pracy, dlatego też chłopi zarabiali albo odrabiali „maszynowników”. Do sprawnej pracy potrzeba było co najmniej 14 osób; jedna do nadawania, jedna lub dwie na stół, dwie do podawania snopów, dwie do układania słomy, cztery do noszenia słomy, jedna do odbierania plewy i jedna do zgonin. Gospodarz najczęściej zajmował się odbieraniem worków ze zbożem i wysypaniem go do zasieków w spichlerzach lub komorach. Gospodyni w tym czasie szykowała poczęstunek, gdyż po zakończonej pracy wszyscy myli się chłodną wodą i wśród ogólnej wesołości zabierali się do jedzenia, czasami zakrapianego jakąś wódeczką. Pierwszym rolnikiem-partaczem okazał się mój stryj, który nie słuchając nikogo odważył się wpuścić kombajn na swoje pole. Mój ojciec oszalał ze złości. Zwymyślał swojego brata od różnych i na kilka tygodni się na niego pogniewał. „Popatrz”-mówił do matki- „jak on ludzi śmieszy. No tak! Nie chce mu się do maszyny chodzić, leniowi jednemu, to marnuje zboże. Smiecholud jeden”. Ojciec się denerwował, a stryj triumfował, bo zadeszczyło się, a on był już po żniwach. Z upływem czasu, powoli wszyscy rolnicy przekonali się do pracy kombajnów. Od połowy lat 80-tych zwyczaj maszynownia zanikał. Do poczciwej vistuli dołączyła jeszcze jedna i dwa nowoczesne bizony. Przybyło też kilka nowych traktorów; dwa zetory, dwa ursusy C-4011 oraz trzy ursusy C-360. W tym czasie zainteresowanie na usługi kombajnowe były tak duże, że tworzyły się kolejki. Często dochodziło do kłótni i nerwowych przepychanek. „Już kosą do tej pory bym wykosił, a to czekam i czekam”-utyskiwał niejeden rolnik, ale jakoś nie bardzo się kwapił do tej kosy. Na początku lat 90-tych zainteresowanie usługami zaczęło gwałtownie maleć. Działo się tak dlatego, że rolnicy nabywali własne ciągniki oraz sprzęt towarzyszący. Majętniejsi gospodarze nabywali też kombajny zbożowe, którymi żniwowali u siebie i w ramach pomocy sąsiedzkiej kosili u mniej zamożnych rolników, a przy okazji świadczyli też inne usługi uprawowe. Suma summarum, gdzieś około roku 1997, może 1998, spółdzielczość rolnicza dokonała żywota. Podobnie rzecz się miała z Gminną Spółdzielnią „Samopomoc Chłopska”, z którą związała się W latach 70-tych i 80-tych GS „SCh” prowadziła prężną działalność; miała sklep w każdym sołectwie, cztery sklepy spożywcze w siedzibie gminy, sklep z materiałami budowlanymi, sklep zabawkowo-papiemiczy(tu swoją przygodę z handlem rozpoczęła moja żona, w 1978 roku), sklep obuwniczy i odzieżowy. Ponadto zajmowała się skupem zboża i innych ziemiopłodów oraz trzody chlewnej. Sprzedawała w dużych ilościach węgiel kamienny, nawozy i środki do ochrony roślin. Posiadała swoją piekarnię i masarnię. Na początku lat 90-tych pobudowała nowoczesny wielobranżowy pawilon handlowy. W tym samym okresie zaczął się powolny upadek GS-u. W rezultacie w roku 2005 Gminna Spółdzielnia została zlikwidowana. Obecnie w dawnym pawilonie funkcjonuje dom weselny, prowadzony przez prywatną osobę, a po masami i piekarni pozostały budynki i wspomnienia. Ale wróćmy do mojej wsi. Nowy budynek sklepu spożywczo-przemysłowego Gminna Spółdzielnia pobudowała, przy wydatnej pomocy mieszkańców, na początku lat 60-tych(wcześniej sklep mieścił się w prywatnym domu). „Spółdzielnia” jak nazywano sklep była dumą mieszkańców. Można tu było zrobić podstawowe zakupy, sprzedać jaja, spotkać się ze znajomymi, porozmawiać. Jednym słowem było to dla wsi ważne miejcie. W roku 1987 po odchowaniu dzieci, do pracy w naszym wiejskim sklepie zatrudniła się moja żona. Mając pewne doświadczenia związane z wcześniejszą pracą w sklepie zabawkowym i ogromny zapał żonka zabrała się do handlu. A w handlu robiło się co raz gorzej; ludzie mieli pieniądze, a zaczynało brakować towarów. Kolejki, kłótnie o towar i różne inne przepychanki powodowały, że mojej ekspedientce czasami odechciewało się wszystkiego, szczególnie w czwartki, kiedy był dzień dostawy towaru. Najczęściej kupujących było dwa razy więcej, niż artykułów do sprzedaży, a każdy chciał kupić i każdy chciał być pierwszy. Nawet system kartkowy nie za bardzo poprawił sytuację, no może ją trochę ugładził. - „Chciałabym doczekać czasów, żeby na półkach było tyle towarów, aby starczyło dla wszystkich”-wzdychała żona. No i doczekała się. Idąc z duchem czasu „wzięła sprawy w swoje ręce”. W 1995 wydzierżawiła od GS”SCh” budynek sklepu i rozpoczęła w nim własną działalność gospodarzą. Po pięciu latach odkupiła dzierżawiony budynek sklepu i od tej chwili była na swoim. Działalność handlową prowadzi do dziś. W obecnej chwili towaru ma pod dostatkiem, ale niestety klientów co raz mniej; wieś gwałtownie się wyludnia i zatrważająco szybko starzeje. Właściwie tylko emeryci i renciści, których jest zdecydowana większość we wsi, stanowią potencjalnych kupujących. Młodsze, zmotoryzowane rodziny wolą robić zakupy w marketach pobliskiego miasta powiatowego. W końcu tam mogą się bardziej dowartościować i pokazać. Często nasz wiejski sklep stanowi swego rodzaju pogotowie sklepowe, co czasami denerwuje do czerwoności. Marketowi najczęściej wpadają zrobić niezbędne zakupy z dwóch powodów: gdy nie mają czasu na wyjazd do miasta, lub jak nie mają gotówki. Wtedy przychodzą do sklepu i chcą brać na zeszyt. Taka sytuacja irytuje bardzo i gniewa, zwłaszcza wtedy gdy kupujący ci wmawiają w żywe oczy, iż są stałymi klientami sklepu. Żona zaciska zęby i milcząco załatwia takich delikwentów, natomiast ja (popołudniami pomagam żonie w prowadzeniu sprzedaży) odsyłam ich do marketów, chociaż wiem, że tam liczy się tylko gotówka, na kredyt nie dają. I tak się toczy to wiejskie handlowanie; od ZUS-u do ZUS-u, od VAT-u do VAT-u. Koszty działalności są niestety bardzo wysokie. Składki ZUS-owskie, energia elektryczna, podatki, koncesje i uzupełnianie ratującego towaru pochłaniają wypracowane środki, na inwestycje już nie wystarcza. O poborach to nawet nie ma co marzyć. O urlopie zresztą też. Żona ma tyle wolnego, ile mogę ją zastąpić za ladą. Dwoimy się i troimy, ale wiem, że drepczemy w miejscu i najchętniej małżonka wyzbyłaby się już tego szczęścia, gdyby nie to, że chce „doczłapać” do emerytury(ma do pokonania jeszcze trzy długie lata). Drży na myśl, że sklep straci płynność finansową, bo wówczas została by na tzw. lodzie. Podobno jako samo zatrudniona nie może skorzystać ze świadczenia przedemerytalnego. Brzmi to niewiarygodnie, ale jeżeli jest prawdą, to jest to jedna wielka niesprawiedliwość. Krzywdząca niesprawiedliwość. Nie chciałbym się użalać, ale tych niesprawiedliwości jest dużo więcej. Czasami mamy wrażenie, że obecna władza sprzyja szarej strefie, a w uczciwie pracujących obywatelach widzi potencjalnych kombinatorów i krętaczy. Wszelakie kontrole dotykają bowiem legalnie działających, a pokątny handel kwitnie w najlepsze i nic i nikt im nie przeszkadza. W czasie, gdy na przykład legalnie działające sklepy muszą przestrzegać reżimu sanitarnego, co jest oczywiste i zrozumiałe, prowadzące sprzedaż we wsi sklepy mobilne łamią te zasady rażąco. Przy okazji sprzedaży pieczywa w mobilnych sklepach można nabyć wszystko, dosłownie wszystko. W naszym wiejskim sklepie od 8 lat nie sprzedaje się pieczywa, ponieważ po wsi jeżdżą samochody z pieczywem i dojeżdżając do każdej posesji prowadzą sprzedaż. Od pieczywa sprzedawanego w sklepie klienci odchodzili z dnia na dzień, bez słowa, ot tak po prostu odchodzili i już. Nawet nikomu nie przyszło do głowy, aby przyjść do sklepu i po ludzku powiedzieć: „Słuchaj, od jutra nie będę kupować u ciebie chleba”. Byłoby po Bożemu i po ludzku. Sklepowej nie zostawało by pieczywo, bo zamawiałaby mniej i nie trzeba by było chować się przed nią, gdy szła rano do pracy, a ludziska stali na drodze przed posesjami, czekając na swoich nowych dostawców. Po kilku latach, gdy wszyscy oswoili się z sytuacją, niektórzy klienci specjalnie w sklepie zachwalali pieczywo kupowane z samochodów i licytowali się, które jest lepsze i tańsze. Nie zdawali oni sobie jednak sprawy z tego, że to z powodu ich wyboru gminna piekarnia musiała zamknąć podwoje, a na lokalny rynek wjechali nowi dostawcy; przedstawiciele piekarń z gmin ościennych. Sytuacja ta ma też o dziwo swoje dobre strony. Otóż kilkanaście kobiet(w tym moja żona) powróciło do domowego wypieku chleba. Teraz „całą gębą”, że tak się wyrażę, zajadamy świeży domowy chlebek i przypomniawszy sobie smak dzieciństwa zapomnieliśmy o uczuleniach po spulchniaczach, wypełniaczach oraz poprawiaczach smaku. Na zakończenie tej opowieści dodam, że z tej racji, iż miejscowość nasza leży przy granicy z Ukrainą powstała paradoksalna sytuacja; we wsi handlem trudni się wiele osób, ale do państwowej i gminnej kasy należności z tytułu prowadzonego handlu płaci moja żonka. Przykre, ale prawdziwe. Dla kolejnej opowieści istotną datą będzie rok 1982. Był to bowiem rok przełomu w moim dotychczasowym życiu. Właśnie tego roku rozpocząłem pracę w szkole podstawowej, w naszej wsi. Po kilkunastu latach od jej ukończeniu powróciłem do niej w zupełnie nowej roli, jako nauczycie l. Na początek dostałem klasę „zerową”; myślałem, że po pierwszych zajęciach ucieknę. Wytrwałem. Na następny rok dostałem język polski, w klasach IV-VI. Wpadłem w wir nowych wyzwań, o Spółdzielni Kółek Rolniczych zapominałem powoli. W roku 1984 zostałem dyrektorem szkoły. Była to nie lada nobilitacja. Z wieśniaka przeistoczyłem się w inteligenta z chłopskimi korzeniami i powiem szczerze, nigdy się tego nie wstydziłem, ba, dziś nawet wiem, że jestem z tego powodu dumny. Bardzo dumny. Taką dumę, a może jeszcze większą wszczepiałem w swoich wychowanków. Czy mi się udało? A no z tym bywa różnie, jak ze wszystkim. W szkole podstawowej pracowałem do 1999 r. W latach 1999-2004 realizowałem się zawodowo, jako nauczyciel polonista w pobliskim gminnym gimnazjum( w trakcie pracy zawodowej obroniłem dyplom licencjata filologii polskiej na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Marii Curie - Skłodowskiej w Lublinie). We wypomnianym czasie w kraju zachodziły istotne zmiany polityczne i gospodarcze. Zmiany te dotarły i do naszej wsi. Jednak my, wsiowi realizowaliśmy je po swojemu. Podążaliśmy z duchem czasu, ale cały czas mieliśmy na względzie to, aby unowocześniać życie w naszej wsi. Dzień po dniu, mozolnie ale systematycznie budowaliśmy zręby naszego nowego społeczeństwa obywatelskiego. Chcieliśmy, ażeby nasze dzieci miały warunki życia chociaż trochę przypominające życie miejskie. Rodzice zaczęli dbać o zaplecze materialne dla swoich dzieci, natomiast my wiejscy działacze budowaliśmy infrastrukturę wsi poprawiającą jej estetykę i warunki Stan wojenny poróżnił trochę mieszkańców, ale szybko zorientowaliśmy się, że podziały zburzą nam to, co do tej pory udało nam się wypracować w sferze stosunków społecznych. Zatem szybko „zakopaliśmy topory wojenne” i nie patrząc na to kto za kim optuje, byli członkowie partii i członkowie rolniczej „Solidarności”, zbudowaliśmy silne lobby, które działało dla dobra wsi, czyli ogółu. Mimo trudności z pozyskaniem materiałów budowlanych, trochę sposobem gospodarczym, trochę przy pomocy gminy zbudowaliśmy we wsi trzy przystanki autobusowe. Kamieniem odpadowym i żużlem z pobliskiej cukrowni utwardziliśmy drogi dojazdowe do pól. W środku wsi urządziliśmy boisko sportowe. Młodzież zawiązała amatorską drużynę piłki nożnej. Rozochoceni widocznym zaangażowaniem starszych mieszkańców i młodzieży zorganizowaliśmy Dni Miejscowości; dwudniową imprezę kulturalno-sportową, która przyciągnęła rzesze uczestników z naszej i sąsiednich wsi. Uczulony na potrzeby młodzieży, udostępniłem na świetlicę trzy pomieszczenia w budynku szkolnym. Tam młodzi ludzie spotykali się wieczorami; urządzali dyskoteki, grali w ping-ponga, warcaby, szachy. Oczywiście pomieszczenia na świetlicę młodzież wyremontowała we własnym zakresie, co było dla nich kapitalną lekcją wspólnego działania na rzecz, która miała służyć wspólnej sprawie. Od połowy lat 90-tych działalność społeczna dostała jakiejś zapaści. Ludziska jakoś dziwnie zobojętnieli, a na wspomnienie o jakiej wspólnej inicjatywie ruszali wymownie ramionami; niektórzy odważniejsi mówili wprost: ,jak chcesz, to rób”. Chciałem. W końcu po to zostałem na -Skoro tu żyjemy, żyjmy więc jak cywilizowani ludzie. Uwierzcie, możemy zrobić jeszcze wiele dla naszej wsi-mówiłem przy każdej okazji. Na początku XXI wieku udało mi się dotrzeć do kilku osób, które uwierzyły. W roku 2000 założyliśmy Stowarzyszenie Ekorozwoju i Promocji Wsi. Program stowarzyszenia zakładał działalność ukierunkowaną na rozwój gospodarczy, kulturalnooświatowy i społeczny naszej miejscowości. Jednym z ważnych zadań, które przyświecało naszej działalności, była pomoc organowi prowadzącemu w utrzymaniu szkoły, a w razie likwidacji, przejęcie jej i samodzielne prowadzenie. Po uzyskaniu stosownego wpisu w KRS, a nastąpiło to po usunięciu wszystkich uchybień formalnych, w roku 2004, rozpoczęliśmy działalność, jak to się mówi, na całego. Tego samego roku zawiązaliśmy Zespół Śpiewaczy, o wdzięcznej nazwie „Kresowianie”. Aby zaznaczyć swoją obecność postanowiliśmy dać o sobie znać. Stwierdziliśmy, że najszybszą formą promocji będzie festyn wiejski. Był to strzał w dziesiątkę. Ten rodzaj imprezy, wcześniej dość powszechny, później przez kilka, albo i kilkanaście lat zapomniany, zgromadził na przyszkolnym placu tłumy ludzi. Pogoda dopisała. Impreza spełniła swoje zadanie; o naszej wsi i stowarzyszeniu zrobiło się głośno w gminie i okolicy. I o to w rzeczy samej chodziło. Rozochoceni tym rozgłosem, zaczęliśmy podejmować nowe wyzwania. Odnowiliśmy pomieszczenia świetlicy, zrekultywowaliśmy płytę boiska sportowego, ustawiliśmy bramki do piłki nożnej i siatkowej. W głowach zaczął nam kiełkować pomysł budowy kortu tenisowego i ścieżki zdrowia. Nie zapomnieliśmy także o wędkarzach. Od gminy nieodpłatnie otrzymaliśmy staw, który systemem gospodarczym oczyściliśmy i pogłębili. Tak przygotowany staw został ponownie zarybiony. Radości było co nie miara. Wędkarze mieli raj, a stowarzyszenie możliwość pewnych dochodów, które można było przeznaczać na prowadzenie działalności statutowej. Majowy Turniej Piłki Nożnej Młodzieży Szkolnej, rozgrywany 3 maja, stał się koronną imprezą sportową organizowaną przez stowarzyszenie. Drugim zadaniem, które na stałe wpisało się do kalendarza imprez kulturalnych gminy był organizowany od kilku lat Przegląd Pieśni Weselnej i Biesiadnej. Co roku, także w maju, organizowany był turniej wędkarski. Uważny czytelnik na pewno zauważył, że użyłem czasu przeszłego przy prezentacji organizowanych imprez. Uczyniłem tak świadomie, gdyż obecnie imprezy te istnieją tylko we wspomnieniach. Co się stało? No właśnie, co? Obecnie z pewnej perspektywy czasowej dostrzegani odpowiedz na to pytanie. Aby nie zagłębiać się zbytnio w bolesność materii, najogólniej można stwierdzić tak: nad szeroko rozumianym dobrem społecznym górę wzięła przemożna chęć zaspakajania własnych, skrajnie egoistycznych ambicji osobistych większości aktywu wiejskiego. Młodsze pokolenie, które ostatnio stanowiło zdecydowaną większość w stowarzyszeniu, często daleko odchodząc od przyjętych celów zawartych w statucie zaczęło realizować plany, które nie miały nic wspólnego z promocją własnej wsi. Zadania, których się podejmowano, za pełną akceptacją zarządu, nastawione były bardziej na realizację osobistych korzyści; dobro społeczne było tylko przykrywką. Wszystko zaczęło się psuć od chwili, gdy organ prowadzący, w roku 2010, podjął decyzję o likwidacji szkoły. Władze gminne, sobie wiadomymi sposobami, wpłynęły na zdecydowaną część zarządu stowarzyszenia i na większą część rodziców na tyle skutecznie, że i jedni i drudzy bez mrugnięcia okiem zaopiniowali pozytywnie zamknięcie placówki. Zarządowi stowarzyszenia nie przeszkadzało to, że postępuje wbrew statutowi. Natomiast rodzicom w tamtym czasie nawet nie przyszło do głowy jaką krzywdę wyrządzają swoim pociechom. Mała, przyjazna dziecku szkółka została zamknięta. Teraz dzieci wstają o godzinie 6,00, aby na siódmą zdążyć do autobusu szkolnego. Do domów wracają o 15,00, w najlepszym razie o 13,00 - ot, tacy mali fabrykanci. Trzeba było pięciu lat, aby rodzice w końcu dostrzegli i zrozumieli problem. Starałem się przekonywać, że to kolejny krok w kierunku rozrywania więzi dziecka z domem rodzinnym i środowiskiem. Nikt nie słuchał i jest jak jest. Szkoły we wsi nie ma. To prawda, że dzieci nie było za dużo, ale moim zdaniem nawet tej garstce należało dać szansę wzrastania i edukacji we własnym przyjaznym środowisku, w bliskości domu rodzinnego. Wszak dzieci to nasz skarb i nasza przyszłość. Przecież to takie oczywiste. Drugim powodem dla którego wszystko zaczęło „brać w łeb” było skrajne wyrachowanie większości działaczy stowarzyszeniowych, którzy dla zaspokojenia osobistych ambicji potrafili dużo obiecywać, a po osiągnięci celu wycofywali się z obietnic i uważali, że nic się nie stało. Nie wystarczyło mi sił, aby się temu przeciwstawić. Zacząłem poważnie chorować i czując, że moje stanowisko nie znajduje poparcia postanowiłem wystąpić ze stowarzyszenia. Nie dało to nic do myślenia moim niedawnym współtowarzyszom w działaniu; szli dalej w zaparte ku upadkowi. Upłynęło niewiele czasu, a od stowarzyszenia odwróciła się młodzież. Wędkarze także zaczęli nieufnie patrzeć na poczynania dotyczące sposobu gospodarowania środkami uzyskanymi ze sprzedaży kart wędkarskich. Władza gminna patrzyła jakoś mniej przychylnie na działaczy. Z roku na rok szeregi stowarzyszenia zwierały się. Suma summarum, w bieżącym roku(2015) Stowarzyszenie Ekorozwoju i Promocji Wsi prawdopodobnie zakończyło swoją działalność (piszę: prawdopodobnie, bo jest to owiane wielką tajemnicą). Ale jeżeli byłaby to prawda, to powiem najszczerzej jak potrafię, że jest mi szkoda. Podwójna szkoda; szkoda jako zwykłemu mieszkańcowi wsi i jeszcze większa szkoda jako założycielowi i pierwszemu prezesowi. Z niepokojem obserwuję działalność innych czynników społecznych wsi. Zauważyłem, że zarówno radny, sołtys oraz Rada Sołecka ograniczają się jedynie do realizacji koniecznego minimum. Wieś powoli usypia. Podział się gdzieś bezpowrotnie żywiołowy entuzjazm typowy dla mojej wsi zapamiętanej z dzieciństwa i wczesnej młodości. Mieć za wszelką cenę wzięło górę nad być. I jak będzie dalej? Od pługa do głębosza. Rozpisałem się, oj rozpisałem. I jeszcze mógłbym dużo napisać, ale będę powoli zmierzać ku końcowi. Na zakończenie chciałbym zaprezentować kilka kwestii związanych ze zmianami jakie zaistniały w mojej miejscowości w sferze materialnej i społecznej. Jako człowiek tu urodzony, tutaj wzrastający i zamieszkujący do dziś mam kapitalną możliwość, aby porównywać obraz mojej wsi z lat 50-tych, czy początków lat 60-tych z jej współczesnym wizerunkiem. Są to diametralnie różne obrazy. Koniec lat 50-tych: Domostwa oraz budynki inwentarskie prawie w 100% zbudowane z drewna, kryte słomą. Zaledwie 4 domy pokryte były blachą. Brak energii elektrycznej. Wszyscy mieszkańcy zajmowali się rolnictwem. Posiadali niewielkie gospodarstwa, najczęściej 3-5 hektarowe. Wszelkie zabiegi uprawowe oraz prace transportowe zabezpieczały konie; u drobnych gospodarzy najczęściej jeden, u zamożniejszych dwa. Narzędzia były bardzo proste; zwykły pług, brony i wóz z kołami okutymi żelaznymi obręczami, tzw. „żelaźniak” były podstawą gospodarstwa. Uprawiano wszystkiego po trochę; dominowały pszenica, żyto, burak cukrowy i ziemniaki. Hodowano też krowy, owce, świnie oraz drób. Gospodarstwo miało być i było samowystarczalne i najczęściej z jego dobrodziejstwa musiała się utrzymać spora grupa członków rodziny, niejednokrotnie wielopokoleniowej. Ludzie w tym czasie słabo wykształceni (najczęściej edukację kończono na kilku klasach szkoły podstawowej), ale serdeczni wobec siebie i bardzo uczynni. Lata 60-te i 70-te: Rok 1961 przynosi dla wsi daleko idącą zmianę. W tym właśnie roku założono we wsi światło elektryczne. Uciechy było jak to mówią „po pachy”. We wszystkich domostwach i na co drugim słupie ulicznym rozbłysły wieczorami żarówki. Pojawiły się pierwsze radioodbiorniki. Wszyscy z zapartym tchem wsłuchiwali się w nadawany „Koncert życzeń”, „Wędrówki muzyczne po kraju”, „Muzykę i aktualności”, czy też audycję „Fala 56”. Rekordy „słuchalności” miały słuchowiska radiowe, zwłaszcza „Matysiakowie” i „ W Jezioranach”. Do słuchania radia zasiadały całe rodziny. Można zatem powiedzieć, że to słuchanie było świętem rodzinnym. Podobnie było z odbiornikami telewizyjnymi. Pierwszy telewizor posiadała we wsi kierowniczka szkoły podstawowej (1962). W dwa lata później we wsi było już cztery telewizory. Do domów, w których znajdowały się odbiorniki telewizyjne, przychodzili całymi rodzinami sąsiedzi. Gromadne oglądanie wybranych programów telewizyjnych-najczęściej filmów i sztuk teatralnych, stało się normą na kilka lat. Z biegiem czasu odbiorników telewizyjnych przybywało. Dzisiaj chyba już nie ma gospodarstwa domowego, które nie posiadałoby telewizora, czasami nawet dwóch i trzech; bardzo nowoczesnych no i oczywiście kolorowych. Obraz czarno-biały dzisiejszych młodych śmieszy i zadziwia, a tak niedawno się pojawił i przez jakiś czas był szczytem techniki i marzeniem wielu. Na początku lat 70-tych w naszym kraju, a więc i w naszej wiosce nastała moda na przenośne radia tranzystorowe. Wieczorami młodzi ludzie wychodzili na tzw. „podrywki”, każdy ze swoim radiem. Chłopak, który miał lepszy odbiornik cieszył się większym zainteresowaniem płci przeciwnej, dlatego też najlepiej było posiadać odbiornik duży, kilku zakresowy i które ściągało muzykę z „Radia Luksemburg', co było rzadko osiągalne. Chłopak z takim radiem, z długimi włosami, ubrany w spodnie „dzwony” oraz szeleszczącą „Szwedkę” był obiektem westchnień niejednej panienki. A jak jeszcze posiadał motocykl, słynną WSK-ę, albo WFM-kę to był wręcz rozrywany. Pierwszy samochód we wsi pojawił się około roku 1975. Było to auto osobowe „warszawa”; właściciel mógł nim jeździć wyłącznie jak było sucho, gdyż mieszkał przy nieutwardzonej, błotnistej ulicy, którą utwardzono kilka lat później. Czas mijał. Samochodów przybywało. Obecnie każde gospodarstwo posiada auto osobowe, czasami nawet dwa i trzy; mąż ma swoje, żona swoje, starsze dzieci swoje, „Przecież jakoś muszą do tej szkoły dojeżdżać” mówią zatroskani rodzice, jakby się chcieli usprawiedliwić ze swojego dobrobytu. A do szkół chodzi 100% dzieci i młodzieży. Dzieci wypełniają obowiązek szkolny, natomiast młodzież co raz śmielej garnie się do nauki w szkołach ponadpodstawowych; najzdolniejsi idą do liceum ogólnokształcącego mniej zdolni nauki pobierają w różnego rodzaju szkołach zawodowych. Gospodarze powiększają i unowocześniają swoje gospodarstwa. Pod koniec lat 70-tych prawie wszystkie budynki we wsi są już murowane. Drewniana zabudowa pozostaje tylko u ludzi mniej zamożnych lub starych. W tym okresie już można było zauważyć powoli rozpoczynającą się ucieczkę młodych ludzi do miast, szczególnie do miast na Śląsku. Lata 80-te. 90-te: Te dwa dziesięciolecia XX w. bez obawy nazwać można czasem burzliwych przemian. Zmienia się wiele rzeczy, od sposobu gospodarzenia po zapatrywania ludzi. Małe gospodarstwa powoli, ale systematycznie znikają. Starsi mali gospodarze umierają natomiast młodzi, nadal mieszkając na wsi pozbywają się ziemi i szukają zatrudnienia w pobliskiej cukrowni, czy zakładach oddalonego o 12 km miasta powiatowego. Rosną gospodarstwa wielkopowierzchniowe, które są nastawione na uprawę zbóż i buraków cukrowych. Zabiegi uprawowo-pielęgnacyjne wykonywane są co raz nowocześniejszym sprzętem. Dużej mocy ciągniki mają za sobą agregaty uprawowe, głębosze i inne specjalistyczne urządzenia, których nawet czasami nie potrafię nazwać. Dzięki odpowiedniemu nawożeniu oraz zabiegom chemizacyjnym rolnicy osiągają zbiory trzy, a nawet czterokrotnie wyższe niż w latach wcześniejszych. Ale jest też i negatywna strona tych zabiegów. Otóż w miesiącach wiosennych, gdy wszystko powinno pięknie pachnieć u nas na wsi nie można okna otworzyć. Zapach, a może raczej smród herbicydów drażni i uczula. No cóż, są to skutki nowoczesności. A pola „wchodzą” do wsi. Wszystkie dawne łąki, które dzieliły ulice wioski zostały zamienione na pola uprawne. Hodowla krów zanikła, to drugi powód dla których łąki nie są potrzebne. Nabiał nabywa się w sklepie. Trzody współcześni rolnicy także nie hodują, „bo się nie opłaci, z resztą w marketach wędlin i mięsa zatrzęsienie”-powiadają. Być może. A ja tęsknię za kaczeńcami na łące, za smakiem niegdysiejszej domowej wędlinki. Za smakiem chleba nie muszę, gdyż jak wspominałem wcześniej, domowy chlebek piecze żona. Jak przyjedzie mój wnuk z Olsztyna być może żywą krówkę jeszcze mu pokażę, gdy będzie się pasła na ostatniej we wsi łące, ale konia będę musiał pokazać mu na fotografii. Ale powróćmy do realiów. Gospodarstwa domowe współczesnych mieszkańców naszej wsi są zadbane. Panie domu korzystają z nowoczesnego sprzętu AGD. Domostwa są pięknie umeblowane i wyposażone, ale co raz częściej zaczynają być puste. Starsi mieszkańcy odchodzą w sposób naturalny, ich dzieci przenoszą się do miasta. Zatrważająca jest demografia ostatnich lat. Niepokoi problem nadumieralności mężczyzn i brak urodzeń; w obecnej chwili we wsi, która liczy około 350 osób 10% ogółu ludności stanowią wdowy. Co roku umiera około 10 osób, a rodzi się 1, w najlepszym czasie 2 dzieci. Mimo, że warunki życia i pracy w naszej wsi znacznie się zmieniły, nie zachęciło to młodych ludzi do pozostawania na roli. Telefonizacja, komputeryzacja i założenie wodociągów jeszcze bardziej poprawiło komfort życia w naszej wsi, a mimo to ujemna demografia robi swoje, wieś powoli, ale systematycznie umiera. Po burzliwym okresie przemian gospodarczych i społecznych, które rozpoczęły się „za Gierka” i na dobre zafunkcjonowały w latach 80-tych i 90-tych ubiegłego stulecia, co na pewno miało związek z realizującą się transformacją ustrojową, początek XXI w. stanowi kontynuację tych Wraz ze zmianami zaistniałymi w sposobie gospodarowania oraz wzrostem zamożności gospodarstw wzrósł poziom życia mieszkańców wsi. Dzisiejszy gospodarz, to światły, dobrze przygotowany do swojej roli człowiek. Wszyscy legitymyją się przygotowaniem do zawodu na poziomie techników rolniczych, a co najmniej czterech posiada wykształcenie wyższe rolnicze. Ich gospodarstwa zmechanizowane są i usprzętowione często wielokrotnie lepiej niż baza dawnego Kółka Rolniczego. Zajmują duże powierzchnie( najmniejszy gospodarz posiada 25 ha, zaś największy dziesięciokrotnie więcej). Wszyscy mieszkańcy posługują się piękną polszczyzną, o wschodnim kresowym zaśpiewie, chociaż czasami można jeszcze usłyszeć wyrazy z poprzedniej epoki, najczęściej przysłuchując się mowie ludzi starszych. Chyba nie będzie ani odrobiny przesady z mojej strony, jeżeli stwierdzę, że współcześni mieszkańcy mojej miejscowości „całą gębą” korzystają z osiągnięć technicznych jakie są obecnie dostępne. Widok starej babci, która podpierając się laseczką rozmawia przez komórkę nikogo już nie zadziwia. Dziadek przy komputerze też już nie szokuje. Ot, takie dziwne czasy. Jedno tylko spędza mi sen z powiek. Zastanawia mnie, gdzie się podział entuzjazm wspólnego działania znany z lat mojej młodości. Przeraża mnie, że współcześni mieszkańcy zamknęli się w fortecach własnego życia; zobojętnieli na sprawy ogólnospołeczne. Swoje ja wynieśli ponad wszystko. Czyżby dobrobyt zabijał wrażliwość?