MOJA RODZINA POCHODZI Z. . .

Transkrypt

MOJA RODZINA POCHODZI Z. . .
MOJA RODZINA POCHODZI Z. . .
Prace laureatów konkursu literackiego
Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej
„Biblioteki pod Atlantami” w Wałbrzychu
realizowanego w ramach programu
„Jest takie miasto...”
dofinansowanego przez
Urząd Marszałkowski Województwa Dolnośląskiego
Wałbrzych 2009
Uwaga! Żadna część niniejszej publikacji nie może być wykorzystywana bez zgody autorów zamieszczonych
w niej tekstów oraz PiMBP Biblioteki pod Atlantami w Wałbrzychu.
PIERWSZE
MIEJSCE
EWA SYNOWIEC
Tutejsza
Przypominam sobie dokładnie. Gdy wybuchła wojna, leżałam w łóżku, w zaciemnionym
pokoju, byłam chora na odrę, i słyszałam zdenerwowane głosy na ulicy. Kobiety płakały
i ciągle powtarzały słowo „krieg” (wojna), którego nie rozumiałam. Wyjaśniła mi je później
mama, tak jak można wyjaśnić, co to znaczy, pięcioletniemu dziecku.
Urodziłam się w 1934 roku w Wałbrzychu. Jestem Niemką, mam obywatelstwo niemieckie. Mieszkam w Wałbrzychu w tym samym mieszkaniu, w którym przed wojną mieszkali
moi rodzice. Moje korzenie tkwią głęboko w tym mieście.
Mój ojciec też był wałbrzyszaninem. Urodził się w 1904 roku. Jego rodzice to Dolnoślązacy. Babcia pochodziła ze Świdnicy. Dziadkowie mieszkali przed wojną na ulicy Marconiego,
mieli tam piękny ogród.
Moja mama nie była „tutejsza”, nie była Dolnoślązaczką. Urodziła się w Saksonii. Tam
mieszka nadal jej rodzina. Poznali się z moim ojcem właśnie w Saksonii „Halle-Saale”. Huta
Karol, dawniej Carls-Hütte, budowała tam swoje urządzenia i oddelegowano tam do prowadzonych prac mojego ojca. Było to w 1927 roku. Przez siedem lat byli z mamą narzeczeństwem.
Krajobraz Saksonii niewiele ma wspólnego z naszymi górami, które on ukochał. Ojciec
bardzo tęsknił za rodzicami i w 1933 roku wrócił do Wałbrzycha ze swoją przyszłą żoną.
Tutaj w tym samym roku pobrali się. Ja urodziłam się w 1934 roku.
Moje dokumenty, jeszcze z czasów przedwojennych, to dokumenty niemieckie. Ojciec
urodził się na Piaskowej Górze (dawniej Sandberg), mieszkał na Giessereistr. 40 na Starym
Zdroju (Altwasser).
Nie pamiętam babci, bo umarła przed moim urodzeniem. Znam ją tylko z opowiadań
ojca i zdjęć, które do dziś są w moim domu. Pamiętam dziadka, ukochanego dziadka. Zmarł
w 1952 roku, rok po moim ojcu.
Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Rodzice otaczali mnie troskliwą opieką, byłam jedynaczką. Gdy wybuchła, wojna miałam 5 lat. To nie był trudny okres ani dla nas, ani dla
miasta. Ojciec ze względu na zły stan zdrowia nie został powołany do wojska, był więc cały
czas z nami. Linia frontu nie dotarła do Wałbrzycha, nalotów bombowych nie było, nie
przeżywaliśmy jak inni koszmaru wojny. Aż do roku 1945.
–1–
Był piękny majowy dzień 1945 roku. Kilka godzin wcześniej dotarła do nas wiadomość,
że wojna się skończyła, nie ma już walk, nie ma żadnego oporu. Czołgi rosyjskie spokojnie przejechały przez Wałbrzych. Mieszkańcy witali Rosjan entuzjastycznie, wszyscy byli
szczęśliwi, że wojna się skończyła. Czołgi nie zatrzymały się nawet na chwilę.
Potem przyszła piechota składająca się przede wszystkim z Tatarów. Dostali od dowództwa pozwolenie na samowolę przez 24 godziny. Mogli robić, co tylko im się podobało.
Wydaje mi się, że trzeba było ich zrozumieć. To byli ludzie, którzy wcześniej doświadczyli
wiele krzywdy, nie widzieli nic dobrego, towarzyszyła im wszędzie przemoc. Doszło jednak
w ciągu tej doby w Wałbrzychu do rabunków, gwałtów i zabójstw.
Ojciec często nam powtarzał: „A co myślałaś, że będą nas dotykać w rękawiczkach, takie
jest prawo wojny.” Wiedział, „co się święci”. Poniżej ulicy Giserskiej, na terenie byłej zajezdni
autobusowej żołnierze rozłożyli się obozem. Byli wszędzie. Nie musieliśmy uciekać, ale ojciec
postanowił, że bezpieczniej będzie przeczekać tę noc u mojego dziadka na ul. Marconiego
(przy czerwonym kościele). Nawet nie zamknęliśmy drzwi mieszkania, które zostało wtedy
splądrowane.
Na ul. Marconiego panował względny spokój. Słyszeliśmy wokół krzyki, ale nic strasznego
się nie wydarzyło. Potem ludzie opowiadali o tej nocy okropne historie.
Nie był to dobry czas dla ludności Wałbrzycha. Gdy wojsko odeszło, kobiety - ofiary
gwałtów — często usiłowały popełnić samobójstwo. Mój ojciec pocieszał, tłumaczył.
Dzieciom krzywdy nie robili. Miałam wtedy 11 lat. Na terenie zajezdni urządzili wojskową
kuchnię i ja w tym czasie żywiłam całą rodzinę.
Szefową była tam Rosjanka — oficer, która wyraźnie mnie polubiła. Być może kogoś jej
przypominałam, bo jak tylko mnie zobaczyła, wołała i dawała jedzenie. Pytała, czy mam
rodzeństwo, a ja odpowiadałam „mnoga”. Przychodziłam po wojskową zupę z kanką. Było
w niej tyle mięsa, że w domu mama robiła z tego obiad dla wszystkich.
Ja mogłam poruszać się swobodnie, ale kobiety, w tym też mama, musiały się ukrywać.
Tak było do czasu opuszczenia Wałbrzycha przez wojsko.
Pamiętam, jak na ulicy Śniadeckich odkryłam z dziećmi zapomniany magazyn. Znaleźliśmy tam cukier. Część była rozsypana, ale przytargałam do domu 100 kg cukru.
To prawie nas uratowało, bo potem w Wałbrzychu zaczął się głód. Były gospodarstwa
rolne na Poniatowie, ale oni by nam nic nie dali. Po żniwach chodziliśmy na pola i zbieraliśmy
kłosy, które zostały. Oczyszczaliśmy ziarno z plew na wietrze, a mama mieliła je w młynku.
Piekliśmy z tego chleb. Takie było lato 1945 roku, tak się żyło. Podobnie zbieraliśmy ziemniaki, gdy przyszły wykopki. Jak rolnicy zeszli z pola, my mogliśmy jeszcze szukać i sporo
ziemniaków można było znaleźć.
W sierpniu pojawili się pierwsi Polacy, głównie ze Wschodu, z terenów, które przypadły
Związkowi Radzieckiemu. Do Wałbrzycha przyjechało również dużo Żydów z Rosji, Polaków
z Francji, Belgii i Niemiec. Prawdziwa mieszanka narodowościowa.
Pojawiły się wtedy pierwsze sklepy, zaczął się handel. Mój ojciec zaczął pracować. Pamiętam, jak przyniósł z przydziału woreczek mleka w proszku. Powiedział wtedy do mamy:
„Nasza Ewa też by tego potrzebowała, ale tam jest takie maleństwo, zanieś im to”. Nad
nami, na piętrze, mieszkała rodzina z niemowlęciem, często słyszeliśmy, jak płakało. Rodzice
nie pozostawali obojętni na ludzką krzywdę, nigdy.
–2–
Ojciec był specjalistą, konstruktorem i był chroniony. Właśnie dlatego nie wyrzucono
nas z mieszkania, w którym mieszkam do dziś — 2 pokoje z kuchnią i łazienką. Mój dziadek
stracił mieszkanie i ukochany ogród. Wyrzucono go stamtąd. Mieszkał z nami aż do śmierci.
Na tej małej powierzchni żyliśmy we czwórkę.
W 1945 roku w październiku dokwaterowali nam Polaka, miał na imię Stefan. Przyszedł,
gdy ojciec był w pracy. Powiedział, że podczas wojny walczył w partyzantce. Bałyśmy się
z mamą bardzo. Czekałyśmy na powrót taty. Gdy ojciec przyszedł do domu, przywitał się
z nim i powiedział, że najlepiej będzie się nam mieszkać, gdy będzie zgoda.
Po latach Stefan był moim bratem, mówił „mamo” do mojej mamy. Myślał, że cała jego
rodzina zginęła podczas wojny. Okazało się jednak, że żyje ojciec. Mieszkał wtedy w Anglii,
gdzie trafił razem z Armią Andersa, i poszukiwał go. Stefan postanowił dostać się do niego za
wszelką cenę. Złapali go, gdy przekraczał zieloną granicę razem z kolegą. Z więzienia wykupił
go wujek, który na ul. Sienkiewicza miał sklep muzyczny. Kolegę Stefana również.
Ojciec nie miał zdrowia, chorował już przed wojną, a po niej jego stan się pogarszał.
Niewiele mogli mu pomóc lekarze w Wałbrzychu. Namawiali go, żeby wyjechał, ale nie było
to możliwe. Władze trzymały ojca siłą w Wałbrzychu. Dostawał zaświadczenia, że jest niezdolny do pracy. Mam jeszcze jego prośby o pozwolenie na wyjazd, które pisał do urzędów
i odpowiedzi na nie. Był to rok 1950.
Gdyby ojciec miał wtedy zwolnienie z pracy, bylibyśmy wpisani na listę emigrujących do
Niemiec, zaświadczenie o niezdolności do pracy nie dawało takiego prawa. Jednak taka miła
pani w ratuszu wpisała nas na listę mimo wszystko. Byliśmy spakowani.
Przed wyjazdem stan ojca znacznie się pogorszył i musiał poddać się operacji w tutejszym
szpitalu. Ja chodziłam wtedy już do szkoły średniej.
W dniu wyjazdu przyszli do nas do domu „tajniacy”, pytając gdzie jest ojciec. Mama
powiedziała, że leży w szpitalu. Okazało się, że dokładnie wiedzieli, iż chcemy wyjechać.
Powiedzieli też, że ja i mama możemy pojechać do Niemiec, ale ojca i tak nie wypuszczą
z Polski.
To było jesienią 1950 roku. W lutym 1951 roku mój tato zmarł, mając zaledwie 47 lat.
Dla mnie i mamy była to prawdziwa tragedia. Ojciec dobrze zarabiał, pracując w biurze
konstrukcyjnym. Utrzymywał nas. Zostałyśmy po jego śmierci bez środków do życia. Musiałam przerwać szkołę, żeby pomóc mamie, która podejmowała każdą pracę. Przeszkodą
w znalezieniu pracy w jej zawodzie był brak znajomości języka polskiego. Potem już nie
mogłyśmy wyjechać do Niemiec w ramach łączenia rodzin. Moi dziadkowie już nie żyli,
a rodzeństwo mamy to była już dalsza rodzina. Tak wegetowałyśmy.
W 1957 i 1958 roku kto chciał, mógł wyjechać. Nie, nie. Nie wyrzucali Niemców, ale ja
wtedy byłam już mężatką, byłam w ciąży.
Początkowo mąż zgadzał się wyjechać ze mną na przysłowiowy koniec świata, później
zaczęły się wątpliwości, że dom rodzinny, rodzice... I tak człowiek został.
Męża miałam dobrego. Był dobry dla mojej mamy, która mieszkała z nami do śmierci
w 1996 roku. Razem z rodzicami przyjechał do Wałbrzycha z Belgii. Znał język niemiecki, bo
w domu ze względu na mamę, która nigdy polskiego się nie nauczyła, rozmawialiśmy w tym
języku.
Po tym, jak wojna się skończyła, nie było tu niemieckich szkół. Na początku w 1948
–3–
roku po kryjomu chodziłam na prywatne lekcje, ale nauczyciel wyjechał. Bardzo przeżywał
to mój ojciec, który chciał, żebym się uczyła, i dlatego ciągle miał nadzieje, że wyjedziemy.
Często mówił o tym w pracy, że córka musi się uczyć, a tu nie ma gdzie.
Zaproponowano wtedy żebym poszła do polskiej szkoły, od razu do siódmej klasy. Merytorycznie byłam przygotowana, posiadałam odpowiedni zasób wiedzy. Co z tego, kiedy nie
znałam języka polskiego. Owszem mogłam odpowiadać na pytania, ale po niemiecku. Niestety w domu nikt nie mógł mi pomóc. Często wracałam do domu z płaczem, powtarzając,
że nigdy więcej do szkoły nie pójdę, bo niczego nie rozumiem. Ojciec powtarzał: „Spróbuj
jeszcze raz”. Był mądrym człowiekiem, do niczego mnie nie zmuszał.
Pamiętam kierownika szkoły, wspaniałego pedagoga, nazywał się Piotrowicz. Jak widział,
że mam łzy w oczach, przepraszał klasę i tłumaczył mi po niemiecku.
Razem ze mną w klasie była też Żydówka z Rosji — Wandzia. Miała problemy podobne
do moich. Wandzie pan Piotrowicz tłumaczył po rosyjsku. Trzecia była Staśka z Francji.
Stasię kierownik często głaskał po głowie i mówił: „Tyś najbiedniejsza, bo po francusku nie
umiem”. Po latach Staśka została kierownikiem tej szkoły.
Nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek ktoś wyrządził mi w szkole czy potem w pracy
przykrość lub krzywdę. Absolutnie nie, zawsze bardzo dobrze i sprawiedliwie byłam traktowana.
Jak teraz Niemki, które powychodziły za mąż za Polaków, twierdzą, że musiały przyjąć
obywatelstwo polskie, bo mąż Polak, bo wymagano w pracy, to jest nieprawda. Ja też wyszłam za mąż, pracowałam i nie miałam żadnych problemów, nigdy. Zawsze miałam i mam
obywatelstwo niemieckie. Był taki moment, kiedy trzeba było się zdecydować czy przyjąć
wtedy jeszcze NRD-owskie obywatelstwo. Moja mama pochodziła z Saksonii, więc nie zastanawialiśmy się, przyjęliśmy właśnie takie.
Dużo było Niemców, którzy zastanawiali się i przegapili termin. Jeżeli nie przyjęli ani polskiego, ani NRD-owskiego zostawali tzw. bezpaństwowcami. Nie mieli żadnych praw. Zmieniło się to dopiero po połączeniu się państw niemieckich. Bez problemów nam przyznano
obywatelstwo niemieckie, nam i tzw. bezpaństwowcom. Ci, którzy przyjęli polskie, nie mieli
już możliwości zmiany. Nawet ci, którzy się tu urodzili.
Ja miałam zawsze i nadal mam Kartę Stałego Pobytu i paszport.
Jeździłam wszędzie, nawet do sanatorium i nie miałam problemów. Mogłam wyjechać
nawet do RFN. Dostałam wizę i pojechałam. Wywołałam tą wizą i swoim paszportem spore
zamieszanie na granicy w Berlinie.
Do mojej mamy często mówiłam, że jest strasznym antytalentem, jeśli chodzi o przyswajanie języka polskiego. Ona jednak twierdziła, że ten język nie jest jej potrzebny, bo wszyscy
sąsiedzi mówią po niemiecku. Jedna z sąsiadek przy mamie nauczyła się niemieckiego, mama
przy niej nie nauczyła się polskiego.
Mój syn miał problemy już od dziecka. Musieliśmy interweniować w szkole. Wychowawczyni rozmawiała z rodzicami, a oni często mieli jeszcze do mnie i męża pretensje.
Czasami zdarzało się, że Andrzej kogoś uderzył, jak mu mocno dokuczali, a był chłopcem
zdrowym i silnym. Wracając z pracy, zastanawiałam się, która matka znowu będzie miała
do mnie żal. Pytałam tylko, czy wie dlaczego tak się stało, bo mój Andrzej nikogo specjalnie
nie uderzy.
–4–
Innym też przytrafiały się przykre sytuacje.
Wandzia, moja koleżanka, z którą chodziłam do szkoły wyszła za mąż za Polaka spod
Lwowa, bardzo wierzącego. Przeszła na katolicyzm. Mieli córeczkę, blondynkę z niebieskimi
oczami, podobna była do ojca jak dwie krople wody. Wandzia miała czarne włosy. Często
jak bawiła się z dziećmi na podwórku, nasza inna koleżanka ze szkoły, sąsiadka, krzyczała
do swoich dzieci: „Nie bawcie się z tą Żydowicą”.
Były też inne problemy.
Moja kuzynka przysyłała mi po swoim synu rzeczy dla Andrzeja, ale on nie chciał w tym
chodzić. Jak mówiłam do niego po niemiecku, był wtedy mały, odpowiadał: „Nie mów do
mnie tak brzydko”. Zapytałam dlaczego to jest brzydko, przecież mnie rozumie. Odpowiedział: „No tak, bo ja muszę tak z tą omą, nie wiem gdzie oni tak się nauczyli, a ja przy
nich”.
Wieczorami często uczył później moją mamę polskiego.
W 1960 roku pojechałam z nim i mamą do Niemiec, do jej rodziny. Problemem był
paszport, dla Polaków mój syn był Polakiem, dla Niemców — Niemcem. Musiałam po ten
dokument jechać osobiście do Warszawy do konsulatu.
Byliśmy u rodziny pięć tygodni i mój syn zapomniał, jak się mówi po polsku. Po powrocie
mąż stwierdził, że przydała mu się znajomość niemieckiego, bo przynajmniej może dogadać
się z dzieckiem. Wziął urlop i uczył go na spacerach polskiego.
Różnie układało się życie w tej wielonarodowej społeczności. Nie sposób uniknąć było
niesnasek, sprzeczek czy poważnych problemów. Zdarzało się jednak, że zawiązywały się
wśród nas wieloletnie przyjaźnie. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, na wszelki możliwy sposób.
Ja na przykład nauczyłam się polskiego przy rodzinie, która sprowadziła się do naszego
domu. Przychodziłam do nich, a oni przepytywali mnie ze słówek. Mama jak zdobyła kawałek
materiału, szyła dla mnie i Maryśki spódnice. Z kolei jak zaczęły przychodzić paczki z UNRY,
to Marysia wołała mnie, żebym coś sobie wybrała.
Było biednie, ale ludzie bardziej się szanowali. Większość z tych, których pamiętam
z dzieciństwa, już nie żyje albo wyjechało z Polski. Na mojej ulicy większości osób dzisiaj
nie znam.
Mój ukochany mąż umarł w zeszłym roku. Syn i wnuk mieszkają w Wałbrzychu. Nigdy
nie planowali wyjechać stąd na stałe. Wnuk jest u mnie codziennie.
Za oknami widzę ten sam las, po którym tak lubili chodzić — najpierw mój ojciec,
a potem mój mąż. Ojciec zawsze mówił, że „idzie tam pomyśleć” , mąż bawił się tam w poszukiwanie skarbów z synem i wnukiem.
Ja, jestem tutejsza.
DRUGIE
MIEJSCE
HELENA STOSIO
Mozaika miniaturowych wspomnień
Moja rodzina pochodzi z Drohobycza. Nazwa tego miasta jest mi bliska i droga. Nawet
zawiera jakiś posmak dumy. Może dlatego na pomniku mojego ojca oprócz stereotypowych
danych przy nazwisku poleciłam umieścić słowa „z Drohobycza”. W moim odczuciu są one
jakby nobilitacją, tym bardziej że wykonane złotymi zgłoskami. Ojciec był uczestnikiem
I wojny światowej oraz wojny polsko-bolszewickiej. Często opowiadał o swych przeżyciach
z tego okresu. Z wielkim żalem wspominał swą nieobecność na pogrzebie matki, będąc w tym
czasie na linii frontu.
Dziadkowie moi spoczęli na drohobyckim cmentarzu. Jako mała dziewczynka odwiedzałam z ojcem ich groby. Lubiłam chodzić alejkami usypanymi miałem węglowym i oglądać
różne pomniki. Większość grobów znajdowała się bezpośrednio w ziemi. Rosła na nich trawa,
czasem jakieś kwiaty. Każdy grób opatrzony był w krzyż z krucyfiksem i tabliczką z danymi
osobowymi. Były też grobowce naziemne, murowane, z misternymi mosiężnymi uchwytami.
Chowano w nich całe rodziny.
Na Wszystkich Świętych cmentarz wypełniały tłumy ludzi. Przeważnie zapalali świeczki,
wetknięte w ziemię. W mniejszym stopniu stawiali małe, szklane lampki wypełnione parafiną.
Okazałe, kolorowe znicze nie miały wtedy zastosowania.
Z rozrzewnieniem przywołuję pamięcią ulice Drohobycza, pełne parterowych domów,
przydomowych ogródków, sklepów i ludzi, którzy współżyli w przyjaznych stosunkach, pomimo zróżnicowania, nawet narodowościowego. W Drohobyczu mieszkali oprócz Polaków
również Ukraińcy i Żydzi, także Cyganie, i nikomu to nie przeszkadzało. Tak zwana tolerancja, o której obecnie tak hałaśliwie się mówi, istniała w sposób naturalny. Zarówno ksiądz,
jak pop czy rabin nie wzbudzali żadnych emocji, chociaż w miejscach publicznych nie byli
ubrani „po cywilnemu”.
Ulicami miasta jeździły dorożki zaprzężone w dorodne konie, zawsze zadbane i przystrojone. Lubiłam na nie patrzeć (jeździć również). Bałam się jedynie czarnych koni, szczególnie
gdy ich zaprzęg stanowił karawan. Rytmiczny stukot podkutych końskich kopyt i głośny lament osób idących za trumną widoczną przez szklane ściany karawanu napełniały mnie niewysłowioną trwogą. Kondukty pogrzebowe brały swój początek od domu zmarłego, w którym
z reguły przebywał przez 3 dni od śmierci. Okna domu były zasłonięte kirem, przy zmarłym
–6–
paliły się świece. Przez cały czas przychodzili ludzie — krewni, znajomi, sąsiedzi — żeby
wspólnie modlić się.
Jeżeli świat ten pożegnał ktoś młody, wówczas karawan był koloru białego lub niebieskiego, mniejszych rozmiarów i z białymi końmi.
Pamiętam, że jako dziecko czułam lęk przed dwiema sytuacjami w życiu dorosłym, których nie mogłam sobie wyobrazić w odniesieniu do mojej osoby: pogrzebu z karawanem i...
prania bielizny w balii.
Na szczęście zanim osiągnęłam dojrzałość, czasy się zmieniły, a obawy straciły rację
bytu!
W tamtych czasach pranie bielizny to całe wydarzenie rodzinne. Trwało tydzień. Zaczynało się od moczenia w samej wodzie. Do tego służyła balia, czyli specjalny pojemnik —
naczynie. Miała kształt okrągły w obwodzie i dno. Wykonana z blachy cynkowej lub z klepek
drewnianych ściśniętych obręczami metalowymi.
W czystej wodzie bielizna moczyła się jedną dobę. Potem w ciepłej wodzie następowało
ręczne pranie na tzw. tarze, zanurzonej jedną stroną w balii (w części dolnej), a drugą opartą
o ciało piorącego. Każdą część bielizny namydlało się kostką mydła i obiema rękoma naciskało po karbach tary wiele razy ruchem wahadłowym, po obu stronach, wreszcie wykręcało
się i składało na bok — do baniaka lub na stolnicę. Po takim pierwszym praniu czynność
powtarzano po raz drugi. Po upływie następnej doby upraną bieliznę wkładano do baniaka
— wysokiego blaszanego naczynia, dodawano środki piorące — z reguły mydło i sodę —
i stawiano na płycie kuchennej w celu zagotowania. Następnie bieliznę wyjmowano drewnianym podajnikiem do balii, gdzie ponownie czekały ją dwa prania i dwa płukania w zimnej
wodzie. Na koniec poddawano bieliznę krochmaleniu. Suszyła się na strychu albo na sznurach
na wolnym powietrzu. W sumie „impreza” taka zajmowała cały tydzień!
Prasowanie odbywało się żelazkiem na węgle lub na duszę. Żelazko na węgle miało otwierany wierzch. Wypełniało się je kawałkami drzewnego węgla, które musiały rozżarzyć się do
czerwoności, by ogrzać podstawę. Żeby to nastąpiło, trzeba było wymachiwać nim w przód
i w tył przez kilkanaście minut.
Żelazko na duszę otwierało się z tyłu. Było próżne. Do wewnątrz wkładało się kawałek
żelaza dopasowany kształtem i rozgrzany w palenisku kuchennego pieca. Wkładanie następowało za pomocą pogrzebacza (pręta metalowego służącego do oczyszczania rusztu paleniska).
Łatwo zauważyć, ile czasu pochłaniała czynność prasowania.
Inną nieznośną sytuacją w gospodarstwie domowym było darcie piór. Ambicją pań domu
stała się pościel wykonana własnoręcznie od początku do końca. Hodowane lub kupowane
ptactwo domowe podlegało odarciu z piór, które składano przez dłuższy czas. Okresowo biorąc do ręki każde pojedyncze piórko, darło się je na kawałeczki, sortując oddzielnie pióra,
a oddzielnie puch. Mieszkanie wyglądało wówczas jak bajeczna kraina śniegu. Wszędzie unosił się biały puch, łaskocząc w nosie i na twarzy.
Z dartego pierza bądź samego puchu robiono cieplutkie, lekkie pierzyny, poduszki i jaśki,
zazwyczaj na wyposażenie córek na wydaniu za mąż.
Osobny rozdział domowego życia stanowiło przygotowanie zapasów na zimę, a w tym
rytuał kiszenia kapusty. Przypomina mi się nawet czytanka z elementarza pod tytułem „Jak
u Szczepaniczki kapustę kisili”.
–7–
Pewnego wyjaśnienia wymaga powyższe nazwisko. Jest to forma stosowana wobec kobiet zamężnych, zazwyczaj potocznie. Od męskiego nazwiska Szczepanik nazwisko kobiety
brzmiało Szczepanikowa, a potocznie — Szczepaniczka. Od nazwiska Hawrylak — Hawrylakowa bądź Hawrylaczka itd.
Zapasy zimowe umieszczano w spiżarni lub piwnicy, gdyż lodówek i zamrażarek jeszcze
nie znano. Czego tam nie było! Wianki suszonych grzybów, najczęściej borowików, sploty
cebuli i czosnku, słoiki kompotów, konfitur, marmolad, galaretek, powideł, marynat, ułożone na półkach wyścielonych słomą jabłka, gruszki, a w skrzyniach z piaskiem kurze jaja,
marchew i buraki.
Specyficznego uroku dziecinnych lat nabierały Święta Bożego Narodzenia. Zawsze przypadały w porze pełnej śniegu, w bajecznej szacie. Zim bezśnieżnych nie pamiętam. Lasy,
pola, domy, drogi miejskie — wszystko białe. Szyby okien ozdobione pędzlem mrozu — ornamentami liści, a dachy frędzlami lodowych sopli. Pod nogami skrzypiał śnieg. Oczywiście
w każdym domu ubierało się „drzewko” (choinkę). Na wiele tygodni przed świętami trwały
przygotowania, gdyż znaczną część ozdób choinkowych wykonywano własnoręcznie. Dzieci
i mamusie lub babcie wyczarowywały piękne cacka ze słomki, korali, waty, bibuły i kolorowego papieru. Zawijały też cukierki w pozłótkę. Najbardziej pracochłonne były długie
łańcuchy oplatające drzewko kilkakrotnie. Na gałązkach zawieszano również jabłka na patyczkach, ciastka upieczone samodzielnie oraz oczywiście ozdoby szklane kupione w sklepie
— bombki różnej wielkości i rozmaite zwierzątka, krasnale, mikołaje, instrumenty muzyczne,
domki, dzwonki, latarnie, gwiazdki etc. Nie było oświetlenia elektrycznego. Gałązki uginały
się pod kolorowymi woskowymi świeczkami, umocowanymi w specjalnych lichtarzykach. Dawały ładne światło, ciepło i miłą woń. Zapach świeczek i drzewka tworzyły oryginalny świąteczny nastrój. Czasem zdarzało się, że od świeczki zapaliła się bibułkowa lalka i wybuchał
lokalny, domowy pożar, ale taki niegroźny.
Wieczór wigilijny dostarczał centralnych emocji. Wieczerza złożona z 12 potraw, śpiewanie kolęd, pasterka, no i prezenty gwiazdkowe. Wśród potraw obowiązkowo musiał być
czerwony barszcz z uszkami z grzybów, kutia, tj. gotowana pszenica z ucieranym makiem,
miodem i orzechami, karp w galarecie i smażony oraz kompot z suszonych owoców. Reszta
zależała od gustu i inwencji gospodarzy. Naturalnie początkowym „daniem” był opłatek przy
składaniu życzeń i wspólnej modlitwie.
Po kolacji zbierały się grupki dzieci przebranych za postacie takie jak anioły, diabły,
Żyd, śmierć i inne. Odgrywały jasełka, otrzymując w nagrodę drobne pieniądze i słodycze.
Inne grupy dzieci śpiewały pod oknami kolędy, oczekując również nagród. Jeżeli ktoś sobie
nie życzył słuchania ich śpiewu, pukał od wewnątrz w szybę. Wówczas kolędnicy odchodzili.
Ci złośliwsi odgryzali się niegościnnym mieszkańcom np. skandując: „życzymy wam z tymi
świętami, żebyście chodzili do przodu piętami”. Dalsza część tekstu była niecenzuralna i rymowana po ukraińsku.
W miarę upływu lat wigilie i święta zaczęły tracić blask. Nie było ryb na stole, nie
było ciast pieczonych przez mamę, a św. Mikołaj na gwiazdkę przyniósł zaledwie słoiczek
landrynek i ołówek. W mieście widać było żołnierzy w mundurach z gwiazdą pięcioramienną.
W szkole nie było książek ani zeszytów. Język polski ograniczył się do dwóch godzin
tygodniowo, a oficjalnym językiem stał się ukraiński. Szkoły dotychczas męskie i żeńskie stały
–8–
się koedukacyjne. Nie było również lekcji religii. Nazwiska dziewczynek otrzymały dziwaczną
formę od imion ojców. Ja stałam się Ignacówną.
Przez pewien czas okupacja sowiecka zmieniła się na niemiecką. Warunki życia były nadal trudne i ciężkie. Niedostatek panoszył się wszędzie. W szkole doszedł nowy język — niemiecki. Książek nadal brakowało, a zamiast nich posługiwano się wydawnictwem pt. „Ster”.
Zawarte tam treści były nader mierne. W tym czasie pobierałam prywatne lekcje I klasy
gimnazjalnej u pewnej nauczycielki, noszącej niemiecko brzmiące nazwisko. To odwracało
trochę uwagę Niemców od wchodzenia do jej domu. Zawsze jednak szłam trochę niepewnie,
niosąc w teczce książki niemające nic wspólnego ze szkolnym programem mojej klasy. Co by
było, gdybym musiała pokazać zawartość teczki? Trochę pomagał mi mój wygląd zewnętrzny
— zawsze szacowano mój wiek na niższy od faktycznego o parę lat. Nie podejrzewano więc,
że ten dzieciak może czerpać naukę z głębszego źródła niż niemiecka podstawówka.
Po opuszczeniu Drohobycza przez Niemców ponownie znalazłam się w szkole ruskiej.
Wskutek różnych reform oświaty musiałam po dwa lata powtarzać klasy, pomimo że na
świadectwach nigdy nie miałam ocen niższych od bardzo dobrych, po rusku — widminnych,
a po niemiecku — sehr gut! Bez względu na charakter szkoły lubiłam naukę i należałam do
najlepszych uczennic.
Do dzisiejszego dnia zachowałam na pamiątkę zeszyt z pierwszej klasy, w którym niebieskim atramentem jest napisane, że nazwisko pana prezydenta brzmi Mościcki, a marszałkiem
Polski był Józef Piłsudski. Był, gdyż w roku rozpoczęcia przeze mnie nauki już nie żył. Fakt
napisania w pierwszym zeszycie tego nazwiska ustrzegł mnie od błędów, które popełniają do
dzisiaj ludzie w różnym wieku i pozycji społecznej, pisząc je przez „dz” lub „c”.
Zachowałam również zeszyt szkolny z pierwszego roku nauki w Wałbrzychu, w którym
opisałam swoją podróż z Drohobycza do Polski. Po zakończeniu wojny moi rodzice zdecydowali się opuścić posiadany dom i wziąć udział w tzw. ruchu repatriacyjnym. Przytaczam to
wypracowanie, mające charakter „wolnego tematu”:
Wypracowanie domowe, 22 III 1946
Z własnych przeżyć. Podróż do Polski
Dnia 3 października 1945 r. wyjechaliśmy z domu na stację kolejową w Drohobyczu,
gdzie stała przygotowana przez ojca tzw. buda, w której teraz mieliśmy zamieszkać w nadziei,
że za jakieś trzy, cztery dni — odjedziemy. Niestety. Minęły dwa tygodnie, a transport nie
przychodzi. Obozowisko repatriantów przedstawiało obraz nędzy. Budy ustawione w dwóch
szeregach składały się z czterech pali, do których przybite były cienkie deski i kawałki starej
blachy, pokryte warstwą słomy, którą wiatr roznosił po całym obozie. Za ściany służyły koce,
chodniki lub kilimy. Do tego przed każdą siedzibą stały bagna, przypominające zabagnione
tereny Polesia.
Bardziej jeszcze nędznie wyglądał obóz wiejski. Inwentarz żywy był prawie w jednym pomieszczeniu z ludźmi, co było bardzo niewygodne i przykre. Wieśniacy robili wrażenie tułaczy
ze spalonej wsi.
Odwiedzali nas przyjaciele i znajomi oraz ludzie z całego Drohobycza, a zwłaszcza w niedzielę. Między repatriantami mawiano, że ludzie zamiast szukać innej rozrywki, przychodzą
patrzeć do każdej budy, jaki w niej niedźwiedź siedzi.
–9–
Wreszcie nastały dni ulewne i słotne. Przez dziurawy dach lała się woda do wnętrza, gdyż
kawałki blachy wiatr w nocy zerwał. Dość często zażywaliśmy takiej kąpieli. Przebudziwszy
się, widząc strugi wody spływającej po pościeli, chwytał każdy jakikolwiek garnuszek, wiadro
czy dzbanuszek, a choćby i talerz, starając się uchronić dobytek od zamoknięcia. Jednej takiej
nocy spaliśmy pod parasolami, z których woda jeszcze więcej ściekała na pościel, suszoną
później przez kilka dni. Przebudziwszy się rano, wyłazili ludzie przemoknięci do ostatniej nitki,
jak zwierzęta w dżungli po gwałtownej ulewie. Powietrze przesiąknięte wilgocią utrudniało
palenie w małej, żelaznej kuchence umieszczonej pod budą, a wiatr zaganiał dym do wnętrza,
który dusił i gryzł nielitościwie w oczy, robiąc wrażenie kurnej chaty człowieka pierwotnego.
W niezmienionym trybie życia doczekaliśmy się pierwszego śniegu. Chociaż teraz trzeba
było spać w płaszczach i kożuchach, to jednak cieszyli się repatrianci, że mogą spać w suchej
pościeli. Podobnie jak Poleszucy cieszą się śniegiem i mrozem, gdyż wtedy mogą spokojnie
przewieźć siano do zagrody.
Każda noc przeżyta była ze strachem o swoje mienie i życie. Wreszcie po upływie całego
miesiąca nadszedł nocą oczekiwany transport.
Nocowałam wówczas u znajomych, mieszkających w odległości 2,5 km od stacji, gdy
o godz. 11 wieczorem dano mi znać o przybyciu wagonów. Zerwawszy się z łóżka i prędko
ubrawszy, wzięłam psa na smycz i pospieszyłam na dworzec. Kiedy wreszcie znalazłam się
na miejscu, wóz już był załadowany i tylko odszukawszy kota, który przestraszony podczas
ładowania odbiegł kawałek od miejsca, gdzie stała buda, byliśmy wszyscy w wozie, w którym
oprócz nas jechało jeszcze pięć rodzin. Cały dzień staliśmy na stacji. Później po dwugodzinnym szybowaniu wyjechaliśmy 3 listopada do Sambora.
Jazda była szalona. Rzeczy zsuwały się w tył, a coraz to z innego wozu spadała mała
skrzynka, koszyk lub jakiś sprzęt. Tak dojechaliśmy do Sambora. Noc spędzona była wśród
wrzawy pijanych żołnierzy, świstów lokomotyw i wiatru, które zdawały się współzawodniczyć,
przedrzeźniając jeden drugiego. Powoli ucichały i znów wzmagały swoje tony. Zdawało się,
jakbyśmy nocowali w rzymskim atrium, gdyż wagon był pozbawiony dachu. Deszcz ze śniegiem
smagał ostro w twarze, od tego było tak mało miejsca, że z trudem można było wyciągnąć od
czasu do czasu nogę zapchaną między paki.
Wieczorem dostaliśmy wagon do przeładowania; pomimo zmęczenia na lorze na wieść
o nim każdy się wzdrygał. Skrzynie bowiem trzeba było przenosić z jednego wagonu do drugiego na przestrzeni 200 m, co było bardzo uciążliwą i mozolną pracą. Podczas tego przeładowywania zginęło właścicielom wiele rzeczy. Wreszcie trud był skończony i transport ruszył
w drogę. Teraz przynajmniej można było wyprostować nogi, co w budzie i na lorze było niemożliwe. Dym też nie dokuczał, gdyż był odprowadzany przez dach wozu na zewnątrz.
Podczas jazdy jedyną moją rozrywką było obserwowanie krajobrazów. Widać było gęstą
szachownicę pól, jasne linie dróg bitych i gościńców. Koło widnokręgu rozszerza się, od czasu
do czasu błyśnie wstęga strumienia lub rzeki albo sterczą niebotyczne kominy fabryk, z których
dym unosi się wysoko, jakby usiłując dostać się do nieba.
Jesteśmy na granicy. Teraz ma się odbyć przegląd dokumentów, a potem jedziemy dalej.
Radość panuje wśród repatriantów, albowiem są już na terenie Polski. Lecz teraz jedziemy
tylko kilka godzin i do tego nocą. Rozsunąwszy z wielkim wysiłkiem zaporę wozu, spostrzegliśmy czyste, pokryte całunem śniegu pole i nic więcej. Innym razem staliśmy pod lasem.
– 10 –
W każdym razie zawsze z dala od osady ludzkiej. Wreszcie — nowość! Znaleźliśmy się na
dworcu Nowego Sącza, gdzie spotkaliśmy pierwszych swoich znajomych z Drohobycza. Na
wszystkich murach widnieją napisy: Witajcie Rodacy! Odjeżdżamy.
Tempo jazdy nie zmieniło się. Wreszcie w Chabówce, jak również w Suchej uraczył PUR
repatriantów zupą kartoflaną. W punkcie rozdzielczym, którym było Bielsko, również nocą
rozdzielono nasz transport do Chojnowa. W niektórych miastach podziwialiśmy taniość produktów, a człowiek dobrze ubrany wzbudzał zdziwienie. W poszczególnych wagonach zagościły pasożyty, bo utrzymanie czystości było utrudnione. Zbliżamy się do Odry. Droga to
niebezpieczna. Widok półzerwanego mostu wywołuje przerażenie. Wśród trudów i wielkiego
zmęczenia znaleźliśmy się w Chojnowie. Spodziewano się przydzielenia poszczególnych repatriantów do różnych miast według posiadanego zawodu. Tymczasem w Chojnowie nie było
żadnej fabryki. Komunikacji miejskiej także w tym mieście nie było. Pomimo ogromnego
już wyczerpania finansowego, po wielu staraniach otrzymaliśmy pozwolenie na wyjazd do Legnicy (która nazywała się Lignica), a stamtąd do Wałbrzycha. Wspominam jeszcze o tym,
że transport nasz został rozdzielony, a każda część jechała w innym kierunku. W rezultacie
gdzie indziej pojechała żona z dziećmi, a gdzie indziej mąż z bydłem, jednakowo troszcząc się
o losy. Dopiero po długich poszukiwaniach zeszły się transporty w Lignicy, gdzie podobnie jak
poprzednio uraczono przybyszów zupą, ale tym razem pszeniczną, a dzieci dostały po kwaterce
mleka i łyżeczce cukru.
Po tygodniowym mieszkaniu w wagonie na dworcu w Wałbrzychu z entuzjazmem przenieśliśmy się do mieszkania, które w danej chwili cieszyło nas jedynie pod tym względem, że
można było umyć się, przebrać i odpocząć po dwumiesięcznej, uciążliwej podróży.
Czerwonym atramentem nauczycielka napisała: Opowiedziane żywo i zajmująco. Styl
dość dobry. + Dobrze.
P.S.
Zważywszy, że oceniająca nauczycielka była bardzo dobrą, ale i bardzo wymagającą
polonistką, otrzymana ocena urosła dla mnie — piętnastolatki — do rangi sukcesu, chociaż
na pewno było w niej trochę pobłażliwości.

Podobne dokumenty