zapach piołunu
Transkrypt
zapach piołunu
Eugenia Hołuj ZAPACH PIOŁUNU Pustą ulicą szedł stary człowiek. Bujna zieleń zarastająca przydomowe ogródki, kontrastowała z martwymi domami. Oberwane okiennice, wybite szyby i sprzęty walające się wśród chwastów sprawiały niesamowite wrażenie. A jednak życie w mieście nie zamarło. Wśród drzew przelatywały ptaki, kolorowe motyle obsiadły kwiaty żółtej dziewanny. Nad wszystkim dominowała woń piołunu i dzikiej mięty. Człowiek skręcił na asfaltową ścieżkę prowadzącą do okazałego budynku. Zdawało się, że czas oszczędził ten solidny dom, ale kiedy wszedł na częściowo zarośnięty taras, zobaczył i tu ślady zniszczenia. Solidna brama jeszcze broniła wejścia, ale obok niej okno było bez szyb. Martwy dom już nie zrobił na przybyszu przygnębiającego wrażenia. W swojej wędrówce widział tysiące takich pustych domów. Przez niskie okno wszedł do wnętrza. Podłogę i meble pokrywała gruba warstwa kurzu. Minął obszerny hol i stanął przed drzwiami, które w czasie jego młodości otwierały się tylko na specjalny sygnał. Znał ten sygnał, ale okazało się, że nie potrzeba używać żadnych elektronicznych zaklęć. Drzwi były uchylone. Wszedł do swojego gabinetu. Szafy, jak przed laty pełne książek, a na biurku i podłodze porozrzucane były jakieś wykresy. Kotara zasłaniająca okno wisiała w strzępach, jakby drapały się po niej koty, czy wiewiórki. Tylko szyby w oknie specjalne, żaroodporne oparły się wiatrom i czasowi. Człowiek usiadł za biurkiem. Był zmęczony. Dłonią wyczuł znane kształty poręczy fotela. Cofnął się myślami do czasów, kiedy jako młody, zdolny naukowiec kupił ten dom za pieniądze, które otrzymał za swój pierwszy wynalazek. Pomyślał też, że gdyby w dyskusji, która odbyła się w tym pokoju przed prawie czterdziestu laty przeważyły jego poglądy, nie stałoby się to, co się stało. Gdyby przeprowadzono dalsze testowanie leku nie doszłoby do jego wprowadzenia. Argumenty strony przeciwnej były jednak tak przekonywające. Wirus, który zjawił się nie wiadomo skąd, był tak podstępny, że po kilku latach badań zdołano tylko udowodnić jego istnienie, ale nic poza tym. Wszystkie laboratoria świata pracowały nad rozszyfrowaniem tego tajemniczego wirusa, ale bezskutecznie, a tymczasem coraz więcej ludzi zapadało na chorobę, która atakując człowieka przez długi czas nie sygnalizowała swego istnienia żadnymi objawami, ale chory, nie wiedząc o tym, stawał się jej nosicielem. W końcu nikt nie miał pewności czy jest jeszcze zdrowy, czy już dopadła go zaraza. Ujawniała się ona po pewnym czasie gwałtowną śmiercią. Zatargi polityczne i społeczne zostały odsunięte na plan dalszy. Zaczęły pojawiać się różne sekty religijne oraz różni wróżbici i uzdrawiacze. Unikano wszelkich większych zgrupowań. Ludzie przestali podawać sobie ręce. Jedynie instynkt zachowania gatunku był silniejszy od lęku przed chorobą, ale coraz więcej dzieci rodziło się zakażonych i choć mogły jakiś czas z tym żyć, były niebezpieczne dla otoczenia. Wszystkie ośrodki medyczne, szpitale, biolodzy i lekarze różnych specjalności poświęcili całą swoją wiedzę na walkę z podstępnym wirusem, ale bezskutecznie. Czasem zdawało się, że już go dopadli, a on się uodparniał zmieniał i grasował dalej. Aż pewnego razu wszystkie środki masowego przekazu podały wiadomość, że w jakimś instytucie naukowym w Azji odkryto przyczynę epidemii i sposób jej leczenia. Początkowo nie dowierzano, ale kiedy zaczęto leczyć nowym środkiem ludzi najciężej chorych i okazało się, że wszyscy odzyskali zdrowie, a w dodatku zostali wyleczeni z wszystkich innych chorób, zaczęto rozważać, czy nie poddać leczeniu całej ludzkości, tak, jak kiedyś gdy szczepiono przeciw ospie wszystkie dzieci i w ten sposób całkowicie zlikwidować tę zarazę. Wynalazcy nowego leku strzegli swej tajemnicy, a jego produkcję rozwinęli na ogromną skalę. Początkowo lek kupowali bardzo zamożni. Potem państwa, które postanowiły całe społeczeństwo mieć sprawne i zdrowe obliczając, że koszty zakupu leku zwrócą się przez zlikwidowanie wszystkich szpitali, wytwórni farmakologicznych oraz całego personelu medycznego. Pozostawiono wyłącznie chirurgię i położnictwo. Uniwersalny lek „A” jak go nazwano, zaczęto produkować w pastylkach i syropach. Stał się ogólnie dostępny, więc stosowano go przy najbłahszych objawach przeziębienia, czy kataru, a nawet profilaktycznie – tak, na wszelki wypadek. Mijały lata. Przybywało zdrowych ludzi, ale nie starczało dla wszystkich pracy, żywności, przestrzeni. Zaczęły na tym tle rodzić się konflikty początkowo lokalne, a później międzynarodowe. Ośrodki badań kosmicznych szukały miejsca wśród planet, na których można by umieścić nadmiar ludzi. Zalecano ograniczenie populacji, ale nie każde państwo stosowało się do tego zakazu. Dyrektor ogólnoświatowego koncernu farmaceutycznego, który jako jeden z pierwszych został wyleczony lekiem „A”, siedział w nowoczesnym klimatyzowanym gabinecie i kreślił plany dalszego rozwoju swojego przedsiębiorstwa. Poczuł się w pewnej chwili jakoś dziwnie. Sięgnął po pastylkę „A” lecz już nie zdążył jej zażyć. Kiedy po kilku godzinach bezskutecznego wydzwaniania i dobijania się do drzwi gabinetu, sekretarce z kilkoma pracownikami udało się wejść do środka, zobaczyli coś, co nie pozwoliło im przybliżyć się do biurka. Na dyrektorskim fotelu siedział zasuszony szkielecik małpki. Byli zaszokowani. Nie wiedzieli czy ukryć straszny fakt, czy wyjawić prawdę. Bali się krachu finansowego i paniki. Postanowili zwołać radę nadzorczą i czekać na jej decyzję, ale wypadki, które potoczyły się błyskawicznie nie wymagały już niczyjej decyzji. Stary człowiek rozejrzał się po okrytym kurzem pokoju i przypomniał sobie twarze naukowców, którzy tu właśnie gorączkowo radzili jak zaradzić złu, ale wieści, które płynęły ze świata były katastroficzne. Jeszcze nie w pełni zdawali sobie sprawę z tego, że ich również dosięgną skutki częstego przyjmowania leku „A”. Wreszcie cała wściekłość obróciła się przeciwko niemu za to, że od początku nie dowierzał cudownemu lekowi i demonstrując swój sprzeciw nigdy go nie stosował. Chcieli go zabić. Skrył się, a kiedy po pewnym czasie wyszedł z ukrycia, nie zastał już nikogo przy życiu. Długo wędrował po świecie szukając żywego człowieka. Mimo że nie udało mu się napotkać nikogo, wierzył, że gdzieś w niedostępnych górach, albo w afrykańskim buszu jacyś ludzie pozostali przy życiu. Wyszedł na taras. Było głośno od ptasich świergotów, a wśród zdziczałych krzewów w ogrodzie buszowały jakieś zwierzątka. – Człowiek chciał przechytrzyć naturę i stać się nieśmiertelnym – pomyślał – i dlatego musiał zginąć. Szczęście, że nie zdążył unicestwić całego życia na ziemi. Jak widać rośliny i zwierzęta radzą sobie doskonale bez ingerencji człowieka.