pdf - Ebooki123

Transkrypt

pdf - Ebooki123
Michał Krupa
„Maślana. Czas pokoju”
Copyright © by Michał Krupa, 2015
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, sp. z o.o. 2015
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji
nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana
w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Jacek Antoniewski
Korekta: Paweł Markowski
Projekt okładki: Michał Krupa
ISBN: 978‑83‑7900‑327‑3
Wydawnictwo Psychoskok, sp. z o.o.
ul. Chopina 9, pok. 23, 62‑510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 665 955 131
http://wydawnictwo.psychoskok.pl
e‑mail: [email protected]
S
iedzę. Siedzę i odpoczywam z czystym sumieniem oraz po­
czuciem dobrze wykonanej pracy. Zaciągam się dymem pa­
pierosowym, czuję jak setki tysięcy chemicznych świństw
przelatują mi przez gardło, tchawicę, oskrzela i trafiają do płuc.
Rzadko to robię. W zasadzie to nie lubię palić, ale ta cała mi­
sterna otoczka towarzysząca paleniu, pozwala mi się uspokoić
i zająć myśli czymś błahym i mało istotnym. Czuję, jak nikoty­
na uderza mi do głowy. Zaciągam się jeszcze raz i przytrzymuję
dym w płucach na bezdechu. Tym razem uderzenie legalnego
narkotyku prawie zwala mnie z pieńka na którym siedzę. Wy­
puszczam dym i wpatruję się w papierosa. W zasadzie to tylko
część papierosa. Filtr ułamałem. Jak palić, to palić, a nie udawać.
Końcówka camela jest jakaś pogięta no i zabarwiona na czer­
wono. Żar palącego się tytoniu przedziera się wolno przez bibu­
łę i pochłania resztki krwi, które w jakiś niewyjaśniony sposób
przedostały się do środka paczki papierosów. Ciekawe… Oglą­
dam siebie. Najpierw rękawy skórzanej kurtki, później koszu­
la, spodnie, buty. Ręce. Wszystko umazane we krwi. Zaciągam
się ponownie. Tym razem jednak koncentruję się na tym, co
otacza mnie dookoła. Tak, widok natury nie zmienił się. Małe
iglaczki samosiejki ściśnięte wzdłuż leśnej drogi. Gdzieniegdzie
mała, karłowata brzoza. Byłby to typowy widok podmiejskiego
lasu, gdyby nie ten wielki konar leżący na środku leśnej drogi
i ludzkie przedramię obok niego, trzymające kurczowo pistolet.
3
No i jeszcze te resztki trzech ciał, których członki wciąż dygo­
cą porozrzucane na długim odcinku drogi. Krew, która zdąży­
ła już wsiąknąć w żółtawy piasek drogi, zabarwiła go, tworząc
artystyczną wizję drogi do piekła. Nadal siedzę i kończę palić
papierosa. Na ten luksus nie zawsze mogę sobie pozwolić, ale
tym razem jestem w lesie, na odludziu i ze sprzątaniem miejsca
pracy mogę jeszcze poczekać. Jestem już w takim wieku, że nie
lubię się spieszyć. Jest jeszcze wiele innych cech mojego charak­
teru, które albo się zmieniły wraz z upływem czasu, albo zani­
kły, lub pojawiły się jako udoskonalenie mojego JA. Słońce ostro
przypieka… w końcu mamy lato. Polskie, suche lato. Nie, żebym
tym się specjalnie teraz przejmował, ale nie padało już wiele dni,
a może nawet tygodni. Jednak, gdy pracowałem, wznosząc się na
wyżyny moich umiejętności, kurz wzniecony szybkimi rucha­
mi czterech osób był bardzo upierdliwy. Nie dosyć, że mało co
było widać, to zatykało i wysuszało usta, nos i gardło. Dlatego
taki bajzel dookoła mnie. Cięcia były często przypadkowe i nie­
równe. Minęło mnóstwo czasu, zanim wreszcie czystym uderze­
niem odrąbałem głowę jednemu z nich. Musiał niestety stracić
najpierw jedną rękę i dłoń drugiej. Starzeję się. Pozostała dwój­
ka, po zdecydowanym ataku przeszła do defensywy, broniąc się
przed moim mieczem czym popadło. Dlatego leży ten konar na
środku drogi. Jeszcze raz obejrzałem siebie samego. Krew zdą­
żyła już wyschnąć i stworzyć razem z piachem skorupę, która
osiadła na moim ubiorze. Płaszcz cenię sobie najbardziej. To­
warzyszy mi zawsze i wszędzie, niezależnie od pogody i sytu­
acji. Bez niego jestem bezbronny i czuję się nagi, jak niemowlę.
Generalnie moje usługi nie przewidują sprzątania po robo­
cie. Tym razem jednak sytuacja wygląda inaczej. Mój kontrakt
4
jest na określony czas, a nie na określone zadanie. Tym razem
zgodziłem się siedzieć tu, na tej drodze i nikogo nie przepuścić.
Poprawka. Każdego, który się zbliży, mam zabić. Potrzebuję
kasy. Na rynku zrobił się zastój i niestety coraz trudniej znaleźć
porządne, godne moich umiejętności, zadanie. No więc siedzę
sobie na tym pieńku już cztery dni, popijam mój ulubiony płyn
z piersiówki, zjadam donoszone mi jedzenie i czekam. Czasami
zabijam. No i sprzątam. Wybrałem to miejsce z kilku powodów.
Pieniek po ściętym drzewie znajduje się w cieniu. To po pierw­
sze. Po drugie, mam całkiem dobry widok na drogę i okolicę.
Zagajnik po obu stronach jest tak gęsty, że każdy, kto miał aż tak
nie po kolei w głowie by się przez niego przedzierać, narobiłby
ogromnego hałasu. Po trzecie, jakieś piętnaście metrów w głąb
lasu znajduje się lej po bombie z drugiej wojny światowej i do
niego właśnie postanowiłem wrzucać nieczystości i odpady po
pracy. Jeszcze łyczek z piersiówki i do pracy.
Ściemnia się. Posiedzę jeszcze z godzinkę i położę się spać.
Mam tu warować w sumie pięć dni. Pozostał jeszcze jeden.
Po tym okresie dostanę umówione pieniądze. I to też było do
dupy w tym całym kontrakcie. Nieważne ilu zabiję, cena bę­
dzie taka sama. Nikt nie może nawet zbliżyć się od tej strony
do leśniczówki. Dlaczego to miejsce jest tak ważne dla mojego
pracodawcy, nie pytałem. W tym fachu lepiej nie wiedzieć zbyt
wiele, a ja dowiedziałem się dosyć na rozmowie kwalifikacyjnej
5
i jeszcze więcej w ciągu tych paru dni. Nie mogę jednak prze­
stać zastanawiać się. To wszystko jest jakieś dziwne. Nie to, że
mam zabijać, ale to, kto się tym miejscem interesuje. Nic nie
wzbudziło mojej czujności, gdy pojawił się ten jeep na krakow­
skich blachach. Miecz miałem schowany, lecz gotowy do uży­
cia. Stanąłem wtedy na środku drogi i pokazałem ręką znak,
by się zatrzymali. Oczywiście zrobili dokładnie odwrotnie niż
ich prosiłem i przyśpieszyli. Myślę, że zamierzali wziąć mnie na
maskę i później włączyć wycieraczki. Ja jednak zrobiłem tylko
ledwo widoczny unik w bok i mieczem rozpłatałem im przednie
koło. Walnęli czołowo w drzewo obok mojego pieńka. Wyszło
dwóch. Zdziwiłem się, bo wcześniej widziałem trzech. Potem
okazało się, że ten trzeci miał pecha i wystająca gałąź drzewa
najpierw przebiła przednią szybę, a później wbiła się prosto
w jego otwarte usta. Tego, jak już wspomniałem, dowiedziałem
się dopiero później, gdy miałem zabrać się za sprzątanie. Mój
miecz poradził sobie z tymi osobnikami bardzo szybko. Nawet
nie pamiętam dokładnie, który padł pierwszy. Jeepa odstawili
na złomowisko pracownicy mojego obecnego szefa, a ja roz­
dziewiczyłem lej po bombie. Jedna z wielu zwykłych akcji. Ich
śmierć przeszła obok mnie i nawet nie wpisałem jej do kata­
logu przyszłych nocnych koszmarów. Jednak następnego dnia
było już zupełnie inaczej. Dziwniej, bym powiedział. Wstawał
nowy dzień w podmiejskim leśnictwie. Ptaszki śpiewały, dzięcioł
z uparciem robił to, co mu matka natura kazała, a ja wychodzi­
łem z mojego barłogu. Chwila na poranną toaletę, czyli wydłu­
banie paznokciem zasuszonej ropy w kącikach oczu, oraz łyk
z mojej piersiówki. Nigdy nie używałem szczoteczki do zębów,
ale za to codziennie rano, od dawnych czasów, przepłukuję usta
6
moim wysokoprocentowym eliksirem i później go połykam,
by także oczyścić resztę mojego ciała. Już miałem zabrać się za
śniadanie, gdy zobaczyłem na drodze jakieś dwie postaci. Były
jeszcze daleko i nie potrafiłem poznać, kto to, lub co to. Mia­
łem jednak przeczucie, że tym razem na głodniaka będę musiał
zapracować na pensję. Odezwał się mój instynkt przetrwania,
wyćwiczony do absurdalnie wysokich możliwości. Nie rozu­
miałem dlaczego, ale jemu zawsze ufam bezdyskusyjnie, dla­
tego wstałem i wyciągnąłem miecz tak, by zbliżające się osoby
go zawczasu zauważyły. Tak, wtedy je zobaczyłem dokładnie.
To były dwie kobiety, idące w moim kierunku. Ani nie zwolni­
ły, ani nie przyspieszyły na mój widok. Po prostu szły, zbliżały
się. Zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza i czekałem, aż podej­
dą bliżej. Mój zmysł, dzwoniący z pełną siłą w głowie, dawał do
zrozumienia, że te dwie dziewoje nie przyszły tu szukać jagód.
Jakieś dziesięć kroków ode mnie zatrzymały się jak na komendę.
Wtedy mogłem im się lepiej przyjrzeć. Przede wszystkim były
ubrane identycznie, jakby wyjechały z tej samej fabryki, jakby
były tym samym trybem w jakimś kapitalistycznym monstrum.
Czarne spodnie opinały im uda. Czy pośladki też? Wtedy jesz­
cze nie mogłem tego stwierdzić, ponieważ stały do mnie przo­
dem. Spod czarnych, chyba skórzanych, kurteczek wystawały
końcówki identycznych golfów. Usta piękne, czerwone i soczy­
ste, a włosy w kolorze kasztana o długości akuratniej do chwy­
cenia przy bardziej agresywnym seksie. Zrobiło mi się jakoś tak
miękko w podbrzuszu, a poniżej bardziej twardo. Nic dziwne­
go. Od dawna nie miałem kobiety, a tak ponętnej, jak te dwie
przede mną, chyba nigdy w życiu. Alarm w głowie sprowadził
mnie jednak szybko z powrotem. Zapytałem:
7
– Czego tu szukacie panienki? To nie miejsce dla was. Odej­
dźcie stąd.
Było to ewidentne złamanie rozkazu. Miałem wszystkich za­
bijać, wszystkich, których zobaczę. Nie odpowiedziały. Patrzyły
tylko na mnie, trzymając ręce wzdłuż tułowia. Sytuacja stawa­
ła się delikatnie mówiąc niezręczna. No co? Miałem je tak po
prostu pochlastać?! Niech wyjmą przynajmniej jakąś broń! Na
to nie musiałem długo czekać. Jedna z nich, nazwijmy ją „pra­
wą” skoczyła w moją stronę, rzucając we mnie dwoma nożami
o długości bagnetu. Nie miałem czasu zastanowić się, skąd ona
je wytrzasnęła. Zrobiłem szybki unik i jak w zwolnionym filmie
widziałem ostrza drące powietrze obok mnie. Gdy odwróciłem
wzrok na „prawą” akcja przyśpieszyła pięciokrotnie. Nagle po­
czułem jak wskakuje mi okrakiem na brzuch, splata nogi na
moich plecach i je zaciska. Chwyciła się przy tym moich uszu
i zaczyna się makabrycznie śmiać. Poczułem ten ucisk, ale naj­
bardziej zdenerwował mnie ból uszu. Nie myśląc za długo, bo
to jest niewskazane w profesji, którą wykonuję, chwyciłem od
tyłu jej kasztanowe włosy i pełną siłą przyrżnąłem jej czołem
w moje. Moja czaszka to wytrzymała, jej rozpadła się jak kokos
na dwie połówki, po czym panienka zwiotczała i spadła ze mnie
jak szmaciana lalka. Przez chwilę nie mogłem dopatrzeć się tej
„lewej”. Powodów tego stanu było kilka. Przede wszystkim po
rozłupaniu kokosa poczułem chwilowy ból głowy. Do tego do­
szła krew zmieszana z resztkami mózgu „prawej”, która zalała mi
całą twarz, a chyba najważniejszym powodem był fakt, że „lewa”
nie była już tak naprawdę „lewą”, lecz „tylną” jeżeli miałbym być
dokładny. Jej obecność za moimi plecami bardziej poczułem niż
zobaczyłem. To był chyba kopniak w nerki, ale przynajmniej nie
8
nóż. Odwróciłem się najszybciej jak tylko potrafiłem, ścierając
posokę z twarzy. I tu nastąpiło zderzenie mojej szczęki z jej bu­
tem. I jeszcze jedno, i jeszcze jedno. Przewróciłem się i jak przez
mgłę zobaczyłem jak do mnie powoli podchodzi. Ręką wyma­
całem mój miecz. Chwyciłem go, ale ona była szybsza. Kopnęła
w niego i stal poleciała głęboko w zagajnik. – Kopiesz mój miecz
suko?! – pomyślałem i to wystarczyło. Nikt, nikt nie będzie po­
niewierał mojej broni! Ona zaśmiała się, jak jej poprzedniczka
i jak jej poprzedniczka zwiotczała jak szmaciana lalka po strzale
z dwururki z obciętą kolbą, którą trzymam pod moją skórzaną
kurtką. Mam wiele asów w rękawie. Pamiętam, że spociłem się
w ten piękny poranek i faktycznie ich spodnie seksownie opina­
ły pośladki. Miałem sposobność dość dobrze się im przyjrzeć,
gdy przenosiłem je do leja po bombie. Nie jestem jednak na
tyle zdesperowany i zboczony by coś z tym zrobić. Profesjonal­
nie przejrzałem wszystkie kieszenie obu obecnych nieboszczek.
Nic niestety nie znalazłem. To dało mi do myślenia, ponieważ
nie miały nawet dowodu osobistego, czy tak prozaicznej i po­
wszechnej w wyposażeniu młodych kobiet, paczki z prezerwa­
tywami. Zacząłem podejrzewać, że chyba wdepnąłem w jakieś
śmierdzące gówno. Moje zwoje nerwowe działają niezbyt szyb­
ko i dlatego dałem sobie trochę czasu nad wyciąganiem jakich­
kolwiek wniosków. Śniadanie, potem dwa łyki z piersiówki. Tak,
teraz można pomyśleć. Wnioski tego dnia nie były zbyt odkryw­
cze. Dwa dni, kila trupów. Lej w tym tempie szybko się zapełni
i będę zmuszony znaleźć, bądź wykopać nową dziurę.
A dzisiaj jeszcze ta dziwna rodzinka. Niby rodzice z dziec­
kiem na spacerze w lesie. No i tak samo jak ostatnio. Idą w moją
stronę, jakby byli w jakimś transie. Nie odpowiadają na zaczepki
9
słowne, a gdy podeszli bliżej, jak nie zacznie się rozpierducha.
Ten mały był najgorszy. Niby dzieciak, ale był tak szybki, że nie
mogłem go celnie trafić. Dopiero później udało mi się odciąć
mu głowę. Niezła rodzinka! Nie ma co!
Siadłem na pieńku i zacząłem składać wszystkie elementy
do siebie. Najpierw jeep z dwoma, nie, trzema osiłkami, potem
jakieś dziwne dwie laski, a teraz ta trójka. Elementy te nijak do
siebie nie pasowały. Może to i dobrze. Co mnie obchodzi kogo
zabijam? Przecież nie robię tego dla zabawy. Odsiedzę jeszcze
swoje do jutra, zgarnę wypłatę i zmywam się stąd.
Wieczorem, gdy już dobrze zasnąłem, poczułem czyjąś obec­
ność. Nie usłyszałem, ale poczułem. Otworzyłem oczy, tym ra­
zem ściskając rękojeść dobrego, starego bagnetu z czasów wojny.
Nigdy mnie nie zawiódł, ani mojego poprzednika. Chyba, bo
z tego co mi powiedziano, jego pierwszy właściciel zginął pod­
czas bombardowania. W tym wypadku bagnet jest bez winy. Wy­
ostrzyłem zmysły na sto osiemdziesiąt procent. Te dwadzieścia
zostawiłem na chwilę ataku. Tak, czuję dwie osoby, skradające
się centralnie po drodze koło mojego legowiska. Leżę bez ru­
chu, bez oddechu, na prawie wstrzymanym biciu serca. Idą po
mnie, czy też chcą się przekraść? Jednak idą dalej. Albo mnie nie
zauważyli, albo nie chcieli budzić. Dobra moja. Uruchomiłem
pozostałe dwadzieścia procent, po cichu wypełzłem z barłogu
i zakradłem się do napastników od tyłu. Teraz widziałem ich
10
wyraźnie, choć noc była ciemna i bezksiężycowa. Bez zbytnich
ceregieli zatopiłem bagnet w plecach jednego z nich i już miałem
drugi, mniejszy nóż w dłoni, by poderżnąć gardło drugiemu. Sły­
chać było tylko jęki tego z bagnetem w plecach i upadek dwóch
ciał. Jęki ustały, gdy zabrałem co moje. „Jutro już koniec” po­
myślałem i bez marudzenia zaciągnąłem trupy do leja po bom­
bie. Nie zasnąłem już. Czekałem do świtu na transport. Miałem
dużo czasu, więc dokładnie zwinąłem swoje rzeczy i czekałem.
Jeep podjechał według planu. Ani za wcześnie, ani za późno.
Dwóch szerokich z ogolonymi głowami mężczyzn wysiadło z sa­
mochodu, pomagając mi pakować sprzęt. Spojrzeli w kierunku
leja po bombie, ale nic nie powiedzieli. Musieli coś zauważyć,
bo reszta załadunku odbyła się bez zbytecznych słów. Zasiadłem
z tyłu i ruszyliśmy.
Leśniczówka wyłoniła się po kilkuset metrach za zakrętem.
Ja jednak o wiele wcześniej zorientowałem się, że jesteśmy pra­
wie na miejscu, ponieważ od dawna można było wyczuć w po­
wietrzu zapach palącego się drewna w kominku. Po jakiego
diabła ktoś pali w kominku w tak upalne lato? A kogo właści­
wie to tak na prawdę obchodzi? Przynajmniej nie mnie. Tam,
w tej leśniczówce, czeka na mnie kasa. Zabiorę ja i zmywam się
stąd. Dookoła domostwa kręciło się mnóstwo ludzi. Jedni wy­
glądali na typowych tutejszych, a drudzy na typowych żołnie­
rzy mafii. Ci z bronią krzyczeli coś do miejscowych, zabawiając
11
się chyba w ten sposób w gestapowców albo w inne popular­
ne rozrywki młodzieży nowoczesnej. Ci drudzy, jak na zabawę
przystało, grzecznie i pokornie pracowali i co rusz przyjmowali
razy w dupę. Samochód został wpuszczony na posesję, a moja
osoba stała się od razu punktem ogólnego zainteresowania. Nie
mam pojęcia dlaczego. Czyżby krew na ubiorze? A może miecz
dumnie unoszący się na moich plecach? Idąc w milczeniu, w asy­
ście dwóch nieuśmiechających się panów, dotarłem do otwar­
tych drzwi wejściowych. W środku było ciemno i duszno, lecz
ja brnąłem dalej, byle tylko jak najszybciej załatwić swoje spra­
wy. Wszedłem do jadalni i zobaczyłem mojego pracodawcę, sie­
dzącego za starym, dębowym biurkiem. W całym, obszernym
pokoju doliczyłem się ośmiu uzbrojonych mężczyzn, stojących
na baczność i wpatrujących się w nicość po przeciwnej stronie,
dwóch uzbrojonych w broń krótką, chodzących od okna do
okna i jednego łysiejącego, siedzącego za biurkiem w rogu, pana
w wieku około czterdziestu lat. Zapewne jakiś księgowy, albo coś
w tym rodzaju. Ci pod ścianą są niegroźni, dopóki nie dostaną
rozkazu zabicia mnie. Tych dwóch stanowi jako takie zagroże­
nie i przypuszczalnie to oni posiadają pilota do tych stojących.
O księgowym nawet już zapomniałem.
– Maślana! Witaj, siadaj, siadaj. Zaraz się rozliczymy. Pięk­
na robota, żeby tak wszyscy wywiązywali się ze swojej pracy, to,
mój drogi, byśmy mieli dobrobyt w tej naszej Polsce, że hej! Ale
sam widzisz, co jest. Każdy tylko o swojej dupie myśli i jeszcze
patrzy, żeby ktoś ją podtarł. Takie parszywe czasy. Siadaj, napi­
jesz się czegoś?
Tak, Maślana to mój pseudonim. Każdy w tym fachu marzy
by go nazywano „twardziel”, „niszczyciel”, „szakal”, a do mnie
12
przykleiło się „Maślana”. I to tylko dlatego, że jakiś czas temu
jednemu klientowi powiedziałem że „…to pójdzie, jak po maśle”.
Poszło w świat i co tu, kurwa, poradzić. „Maślana” nie kojarzy się
jednak z dowcipami przy kielichu w knajpie. Od lat wyrobiłem
sobie dobrą markę i każdy zainteresowany wie, że jak Maślana
podejmuje się czegoś, to prędzej umrze niż się wycofa, lub pod­
da. Maślana potrafi zadać śmierć na wiele sposobów. Zarówno
bolesnych jak i szybkich. Wszystko zależy od klienta i jego moż­
liwości finansowych. Ten klient – Wiciewski – nie miał dokładnie
sprecyzowanych preferencji. Nie powiedział „urwij im jaja tak,
by poczuli, że umierają”, lub coś w tym rodzaju. Miałem tylko
nikogo nie przepuścić tą leśną drogą. Dlatego z punktu wyjścia
chciałem zabijać tak, by jak najmniej się narobić.
– Nie, dziękuję. Rozliczmy się. Trochę mi się spieszy.
Spieszyć mi się nie spieszyło, ale nie czułem się tutaj kom­
fortowo i wolałem opuścić towarzystwo tej małej armii. Nieste­
ty, nie dane mi to było.
– Ciekawe, co byś powiedział z tym twoim scyzorykiem,
jakbym wycelował w ciebie mojego kałacha? Trzeba być nieźle
świrniętym, by latać z tym żelastwem i wierzyć, że jest się szyb­
szym od kul karabinu. Szefie, przecież to jest kurdupel! Ile on
może ważyć, siedemdziesiąt kilo? Bez jaj. Nawet bez kałacha
bym go rozwalił.
To powiedział jeden z tych dwóch z krótką bronią. Spojrza­
łem na niego tylko po to, by wiedzieć, w którą stronę dokładnie
mam zadać cios. Moje spojrzenie przyjął z lekkim uśmiechem
na twarzy, pokazując jak tylko umiał swoją siłę i wyższość. No
i głupotę. Fakt, jestem drobnej budowy ciała. Nie mam co się
równać z nimi wszystkimi tutaj. Faktycznie, ważę coś około
13
siedemdziesięciu kilo, ale jakoś do dzisiaj przeżyłem w tym zwa­
riowanym świecie, a to już jest całkiem dobry wynik. Bez słowa
przeniosłem wzrok na Wiciewskiego. Pytanie płynące z moich
oczu wyczytał bezbłędnie, a i ja zrozumiałem jego wypowiedź
wzrokową „nowy, nic na to nie poradzę”. Uniosłem lekko jedną
brew, marszcząc czoło. To była jednoznaczna prośba o zgodę. Po
tym pytaniu Wiciewski zdecydował się przejść jednak na język
standardowy, bym chyba przez przypadek źle go nie zrozumiał.
– Nie, nie Maślana. Zostaw go, on jeszcze się uczy. To nowy.
– Co? O czym szefie mówisz! Jak ja się uczę?!
– Zamknij się, Kronbaher!!
– Niech stanie frajer z tym swoim mieczem! No dalej cwa­
niaczku, wstawaj!
Spojrzałem jeszcze raz na szefa. Wyczytałem rezygnację i przy­
zwolenie. Nie czekałem długo. Właściwie, to w ogóle nie czeka­
łem. Kronbaher zorientował się, że coś jest nie tak, nie wtedy,
gdy wyjąłem miecz z pochwy, ani nie wtedy, gdy robiłem trzy
szybkie kroki w jego kierunku i nawet nie wtedy, gdy zamachną­
łem się. Ciąłem od dołu na ukos do przeciwległego obojczyka.
Otworzył usta i spojrzał powoli na swój tułów. Jestem pewien,
że wszystkie jego myśli krążyły teraz wokół jednego pytania, na
które nie mógł znaleźć odpowiedzi. Czuł strach, bo wiedział,
że nie ma zbyt wiele czasu. Myślę, że pytanie brzmiało, dlacze­
go dziwnie zsuwam się w bok, gdy po pierwsze ja tego nie chcę,
a po drugie, gdy nie ruszam nogami. Sądzę, że odkrył tajemni­
cę gdy nagle koło jego oczu pojawiły się jego stopy. Po chwili
także reszta ciała przewróciła się z charakterystycznym, stłu­
mionym plaskiem. Wytarłem miecz w szybko nabierającą ko­
loru czerwonego, białą koszulę Kronbahera. Miałem szczęście,
14
gdyż jeszcze chwila, a musiałbym szukać innej, czystej szmaty.
Ja zawsze wycieram dokładnie miecz po pracy. Usiadłem z po­
wrotem na krześle.
– A wy co się tak gapicie?! Posprzątać ten burdel, ale już!
Krzyknął Wiciewski.
Chłopcy uwijali się jak w ukropie. Raz, dwa, trzy i śladu po
Kronbaherze nie było. Pomijając wielką, czerwoną plamę na
podłodze. Tym zapewne zajmą się później.
– I wypad mi wszyscy!
Nawet „księgowy„wypadł. Zostaliśmy sami.
– Maślana, coś ty taki nerwowy? Musiałeś go od razu rozwa­
lać? Nie mogłeś go tylko postraszyć? Na przykład zamiast ciąć
go na pół, to tylko przyłożyć miecz do szyi?
– Po pańskiej wypowiedzi wzrokowej zrozumiałem, że mogę
go chlasnąć.
– To nie było „tak, zabij go” tylko „ok, pokaż mu, kto tutaj
jest kurduplem”
– Wychodzi na to samo. W sumie.
– Dobra, kurwa, nieważne. Upiekło ci się, bo jakbyś go zabił
jutro, to bym się wpienił na dobre. Ale dzisiaj… Dzisiaj Kronba­
her miał dostać wypłatę i tak jestem parę tysiączków do przodu.
Niestety, jestem także do tyłu o jednego człowieka. Maślana, że­
byś ty wiedział, jak trudno znaleźć dobrych ludzi do pracy. On
może nie był mistrzem, ale nauczyłby się z czasem. Ci wszyscy
z naboru z ulicy, to normalnie jakaś pomyłka jest.
Wstał, odwrócił się do okna i splótł ręce na piersi. Zapadła
chwila niezręcznej ciszy. Przynajmniej dla mnie. Po jakimś cza­
sie odezwał się jednak do mnie, patrząc ciągle przez okno. Co
tam widział, nie wiem.
15
– Zaraz dostaniesz swoje pieniądze… chyba, że nie masz in­
nych planów na najbliższy czas i masz ochotę przedłużyć kon­
trakt o jakiś tydzień? Co ty na to?
Odwrócił się do mnie, podszedł parę kroków i, co było do
przewidzenia, usiadł za biurkiem.
– Maślana, daję ci pięćset tysięcy polskich i prawdziwych
złotych. Plus to, co już zarobiłeś. Poczekaj, jeszcze nic nie mów.
Coś ci wyjaśnię.
Nie miałem zamiaru nic powiedzieć, ale dalsza współpraca
z nim niespecjalnie mi się uśmiechała. Posłuchać jednak mogę,
czemu nie.
– Jak zapewne się domyślasz, pracuję teraz nad dużą spra­
wą. Nie jakieś tam narkotyki, czy broń. Nie chłopie, to sprawa
międzynarodowa, która mam nadzieję jest początkiem ścisłej
współpracy na długie lata. Muszę jednak pokazać, że można
na mnie polegać, że mam ludzi odpowiednich, takich jak ty na
przykład. Nie będziesz siedział w lesie na jakiejś pierdolonej
ścieżce. Towarzyszyłbyś mi jako prywatny ochroniarz i w razie
czego zrobiłbyś porządek. Tylko w razie konieczności. Może
nawet nie musiałbyś wyjmować tego żelastwa. Łatwe pieniądze
dla kogoś takiego, jak ty. Powiem ci szczerze, że ty sam, choć
nie jesteś wielkich rozmiarów, robisz wrażenie, a tego właśnie
potrzebuję przed naszymi gośćmi. Co ty na to? Maksymal­
nie jeden tydzień. Trochę sobie pojesz, popijesz za darmochę,
a i grosza wpadnie.
W sumie, czemu nie? Mój skarbiec pusty, dalszych planów
nie mam.
– Dobra, niech ci będzie, ale zaokrąglimy sumkę do siedmiu­
set tysięcy i jestem twój. Aaaa i jeszcze wypłacisz mi tę stówkę,
16
którą już zarobiłem. Teraz. Muszę też pojechać do domu zała­
twić parę spraw. Mogę podjąć się zadania za trzy dni. Pasuje?
Nagle wstał, uśmiechnął się i szybkimi, drobnymi kroczkami
podszedł do mnie, wyciągając ręce w moim kierunku.
– Oczywiście, mój drogi! Nie ma sprawy. Ja i tak zabawię
na tym zadupiu jeszcze ze dwa dni, więc spotkamy się u mnie.
Za trzy dni w mojej knajpie w Poznaniu. Borowski!!! Chodź tu!
Robota czeka! Aha, moi chłopcy odwiozą cię do domu. Będzie
szybciej.
Zbyt szybko jak dla mnie zaczął rozwijać się bieg zdarzeń.
Nie wiem kto to ten Borowski – to po pierwsze. Dlatego moja
dłoń instynktownie usadowiła się wygodnie na rękojeści miecza.
Po drugie, żadnych kierowców i innych palantów. Mój dom jest
pilnie strzeżoną przeze mnie tajemnicą. Prędzej pójdę pieszo, niż
zdradzę gdzie mieszkam. No, może mieszkam to za dużo powie­
dziane. Raczej, gdzie jest moja nora bezpieczeństwa.
– Borowski, odlicz Panu Maślanie pełną stówkę.
Okazało się, że szczęśliwym posiadaczem owego nazwiska
był nie kto inny, jak „księgowy”. Wbiegł do pokoju ze strachem
na twarzy i chyba też w gaciach. Nic nie powiedział, tylko po
otrzymaniu rozkazu lekko się pochylił i wyciągnął maszynkę do
liczenia pieniędzy. W czasie gdy banknoty przyjemnie szeleściły
podczas przeliczania, Wiciewski wyjął swoją komórkę i do ko­
goś zadzwonił. Wydał krótką instrukcję:
– Na jednaj nodze.
Pieniądze otrzymałem w zgrabnie zapakowanej białej koper­
cie, którą schowałem do wewnętrznej kieszeni mojego płaszcza.
Nic też nie powiedziałem, czekając chyba na pozwolenie odejścia.
– Nie przeliczysz?
17

Podobne dokumenty