¶ Serce Asyżu – impresje z podróży

Transkrypt

¶ Serce Asyżu – impresje z podróży
Serce Asyżu ¶
Wanda Nowakowska
Uniwersytet Łódzki
¶ Serce Asyżu – impresje z podróży
B
yło to w maju 1982 r. (chciałoby się napisać Roku Pańskiego bardziej tu ewangelicznie), kiedy – w ramach otrzymanego wreszcie po długim
oczekiwaniu stypendium rządu włoskiego – włączyłam krótki pobyt w Asyżu w swój całkowicie indywidualny program zwiedzania tego kraju.
Jakże mogłabym pominąć miejsca życia i działalności – najbliższego mi
„od zawsze” z grona świętych – Franciszka? Ukształtowana od dzieciństwa
nieustającą fascynacją mojej Matki postacią i działalnością Biedaczyny
z Asyżu, którego modlitwy i Kwiatki św. Franciszka towarzyszyły Jej do końca, zbierałam książki o nim i z pasją analizowałam obrazowe przedstawienia poczynań świętego.
Nic zatem dziwnego, że po kilkudniowym pobycie w Rzymie wyruszyłam, aby wreszcie zobaczyć miejsca, które i jako historyk sztuki i jako osoba
wierząca, a przede wszystkim zauroczona klimatem wiekowej tradycji, zawsze pragnęłam zobaczyć. Zanim jednak postaram się odtworzyć z pamięci
i notatek ten niezwykły pobyt, należy tu ukazać „tło” tego wyjątkowego wydarzenia w moim życiu.
Stan wojenny, panujący wówczas w Polsce, uniemożliwiał właściwie nasze kontakty zagraniczne. W tej sytuacji, otrzymana w marcu wiadomość
o przyznanym mi stypendium rządu włoskiego, była niespodzianką budzącą ogromną radość, ale i niepokój o możliwość jego realizacji. Stypendium
przeznaczone na dziesięciodniowy pobyt miałam odebrać w Rzymie, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, czyli już po przylocie do Wiecznego Miasta. Ale „droga do Rzymu” – nawiązując do powiedzenia, że wszystkie drogi
prowadzą właśnie tam, wymagała jeszcze licznych zabiegów.
600
Paszport wprawdzie miałam, ale mój ówczesny rektor Uniwersytetu
Łódzkiego – prof. Leszek Wojtczak – musiał „wziąć odpowiedzialność” za to,
że naprawdę wrócę. Poszłam zatem „na osobistą rozmowę” do znanego mi
tylko z oficjalnych wystąpień uczonego dostojnika, który okazał się ciepłym
i życzliwym człowiekiem. Nie tylko „wziął na siebie tą odpowiedzialność”,
ale jeszcze zapewnił (na piśmie!), że wywożone notatki dotyczą tylko włoskiej sztuki.
Podróż do Rzymu, i pierwsze w nim dni, to specjalny rozdział moich
licznych peregrynacji zagranicznych (a miałam ich jak dotąd 27). Jednak
tej wstępnej fazie zawdzięczam wspaniałe, przyjacielskie kontakty, które
pomogły mi rozwiązać wiele problemów w kraju przecież obcym, w którym
znalazłam się bez znajomości języka włoskiego i żadnych osób ani miejsc.
Otóż, poznany dzięki prof. Celestynowi Napiórkowskiemu, z którym leciałam samolotem, franciszkanin o. Sylwester Bartoszewski roztoczył nade
mną opiekę i udzielał mi nieocenionych wskazówek, wśród których znalazła się – obok wytyczenia mojej trasy pociągiem do Asyżu – także informacja o postaci o. Juwentyna Młodożeńca (nota bene brata znanego przecież
poety!), mieszkającego w klasztorze przy bazylice św. Franciszka właśnie
w Asyżu!
Po uczestnictwie w środowej audiencji u naszego papieża na placu
św. Piotra, o świcie w czwartek 13 maja, wyruszyłam z Rzymu w moją samodzielną, długą podróż, która przebiegać miała trasą: Asyż-Arezzo-Florencja wraz ze Sieną. Powrót do Rzymu planowałam we wtorek 18., żeby
zdążyć na środową audiencję Ojca Świętego po powrocie z Fatimy – w rocznicę zamachu. Ale te przeżycia, to już „osobna sprawa”. Wspomnę tylko
niezapomniane wrażenia – co zrozumiałe – związane z wiezionym przeze
mnie listem do naszego papieża o strajkach studenckich na Uniwersytecie
Łódzkim a także z relacją „na gorąco” z kraju pogrążonego w stanie wojennym. List został doręczony do Watykanu przez, poznanego także w samolocie, ks. Cypriana Rogowskiego z Olsztyna, podziękowanie na list przyszło
już do Łodzi.
Przesiadając się w Foligno (miejscowość upamiętniona m.in. tytułem obrazu Rafaela Madonna z Foligno znajdującym się dziś w Muzeum Watykańskim), dzięki wskazówkom ojca Sylwestra bez problemów dotarłam do
małej stacyjki z napisem Assisi. No i okazało się, że miasteczko z królującym nad okolicznymi wzgórzami klasztorem jest dość odległe od stacji, a ja
miałam przecież tak bardzo mało czasu, wyliczanego skrupulatnie i przeznaczonego przede wszystkim na zwiedzanie.Wsiadłam zatem do taksówki, prosząc kierowcę (według tekstu zapisanego po włosku w podręcznym
notesie) o zawiezienie do Asyżu, do niezbyt drogiego hotelu blisko bazyliki
św. Franciszka.
601
¶
Wanda Nowakowska
Jechaliśmy przez rozległe, zielone pola, i w miarę zbliżania się do mojego
celu budowla ogromniała w oczach i wciąż wierzyć mi się nie chciało, że to
nie sen, a właśnie wyśniona rzeczywistość!
Podjechaliśmy do położonego w centrum hoteliku „św. Piotra”, i tam
otrzymałam zaraz klucz do małego pokoju z lavabo tylko do mojej dyspozycji. Po „rzymskim nocowaniu” w zbiorowym pokoju gościnnego domu
sióstr przy via Pancratio Pfeiffer 13 (tuż przy Watykanie), było to wielkim
odczuwalnym luksusem.
Zanim jednak wyruszyłam zwiedzać Asyż weszłam do hotelowej restauracji, ponieważ byłam po prostu ogromnie głodna. W Rzymie jadłam bardzo
skromnie, oszczędzając na te moje dalsze wyprawy, i nie wiedząc jakie fundusze będą mi jeszcze potrzebne. Stypendium wyliczono na pobyt dziesięciodniowy, ale postanowiłam, że muszę wykorzystać minimum czternaście
dni i w takim terminie zaplanowałam powrót – już z biletem lotniczym,
dlatego „wszystko było pod kontrolą” (co nie przeszkodziło mi w nabyciu
20 katalogów, kilku kompletów przeźroczy i 600 kartek do wykorzystania
na zajęciach uniwersyteckich. Transportem „moich zdobyczy” zajął się później nieoceniony ojciec Sylwester, który wszystko zapakował i przesłał do
klasztoru franciszkanów w podłódzkich Łagiewnikach).
W Asyżu postanowiłam zatem „spokojnie poszaleć”. Zamówiłam przeto
w owej hotelowej restauracji (gdzie zresztą byłam wtedy – w południe – jedynym gościem) pollo a rosto, czyli kurczaka pieczonego a także czerwone
wino (zgodnie z radą mojej koleżanki z Katedry Historii Sztuki – prof. Ewy
Wolskiej, która wiedziała co należy jeść w Italii, goszcząc tu wielokrotnie
jako wybitny konserwator zabytków, ratujący m.in. obrazy „po potopie” we
Florencji).
Był to mój pierwszy tak znakomity posiłek we Włoszech, i lęk mnie ogarniał na myśl, ile też lirów będzie mnie on kosztował. „Ale warto było!” – jakże często ta myśl powtarza się w moich notatkach z zagranicznych wojaży,
kiedy pozwalałam sobie na jakiś nieplanowany luksus. Albowiem większość posiadanych funduszy przeznaczałam, co oczywiste, na zakup materiałów, służących mi przez lata – do dziś – w pracy naukowej i dydaktycznej.
Towarzyszyły im niezliczone ilości notatników, utrwalających w krótkim
zapisie ulotne przecież wrażenia z oglądanych dzieł sztuki i korygujących
kolorystykę reprodukowanych obrazów – jakże często przerażająco wprost
odległą od barw oryginałów!
W owej hotelowej restauracji w Asyżu zapisałam na gorąco: Jestem sama
w małej restauracji w Asyżu. Vis à vis winem w słońcu oplecione ściany podwórca. Dopiero teraz czuję jak piękne są Włochy. Ta dolina Umbrii, przez
którą jechałam pociągiem... I te widoki miasteczek: geometrycznych, różowych brył domów i piony zielonych pinii – to przecież właśnie obrazy Piera
602
Serce Asyżu ¶
[della Francesca, W. N.] i Cézanne’a. Klimat sztuki – wszędzie... Ale przyszły
tu nagle tłumy Niemców i szwargoczą rozgłośnie. Żegnaj, refleksyjna ciszo.
Trzeba iść...
Miłe kelnerki pokazały mi metodą migową, żebym zabrała ze sobą butelkę z pozostałym winem (wypiłam „tylko” szklankę!), ale zostawiłam ją, ja –
dumna Polka, nie ujawniająca przecież, że liczy co dzień wieczorną godziną
wszystkie liry, pozostałe jeszcze do końca pobytu.
Z lekkim szumem w głowie (bądź co bądź po wypitej właśnie ćwiartce
wina!) wyszłam z mojego przytulnego hoteliku na stromą, gładką drogę prowadzącą do blisko położonej bazyliki. Włoskim obyczajem ową szeroką ulicę
obsiadły niskie domki z małymi sklepikami, wabiącymi przechodzących ku
świętemu miejscu pielgrzymów ogromną rozmaitością upominków. Nie mogłam i ja przejść obok tego kuszącego świata obojętnie, i weszłam na chwilę,
ale... wyszłam z dużą torbą do dziś wypełniających mój dom franciszkańskich
pamiątek. Były to bowiem kartki różnego formatu, głównie przedstawiające
najpopularniejszą ze scen z życia św. Franciszka – Kazanie do ptaków, specjalnie dla Mamy przeznaczony różaniec i maleńki dwuskrzydłowy ołtarzyk
z modlitwą i postacią „Naszego Świętego”, oraz liczne pocztówki – głównie
z widokiem bazyliki i jej wnętrza z całym bogactwem fresków.
Zaopatrzona zatem obficie „w materiały” z bijącym mocno sercem przekroczyłam próg świątyni. A tuż przy wejściu pojawiła się przede mną wysoka postać w czarnym habicie. Zaczęłam po włosku przygotowane zdanie:
Szukam ojca Młodożeńca, jestem Polką i natychmiast usłyszałam: To ja jestem... (mój Boże, ileż razy w życiu zdarzają mi się takie właśnie cudowne
momenty...). I zaczęła się wówczas cała niezwykłość mojej obecności w tym
wymarzonym przez lata miejscu.
Padre Juwentyn Młodożeniec zaprowadził mnie najpierw do głównej
nawy niższego kościoła (bo jest on dwupoziomowy), gdzie znajduje się „fotel papieski”, upamiętniony przecież pobytem tutaj Jana Pawła II. Ale moje
oszołomione zdumienie i zachwyt wywołały zdobiące ściany i strop freski,
prezentujące największe osiągnięcia sztuki włoskiego Trecenta. Obok „portretowego ujęcia” postaci św. Franciszka pędzla Cimabuego – domniemanego
nauczyciela Giotta – na jednolitym, błękitnym tle, w złocistości zanurzone
postacie Matki Bożej z Dzieciątkiem i świętymi: Janem Chrzcicielem i Franciszkiem, wyczarowane przez sieneńskiego mistrza – Pietro Lorenzettiego.
Nigdy dotąd nie mogłam tak wyraźnie odczuć i zauważyć tak oczywistej
różnicy między sztuką Florencji i Sieny w malarstwie włoskim przełomu
XIII i XIV w. jak tutaj właśnie. Św. Franciszek Cimabuego (który nigdy przecież swojego modela nie widział!) jest w niczym nieupiększony, uderzająco
„naturalny” skromny i cichy, ale patrzący na człowieka z tak natężoną uwagą, jakby prześwietlał go na wskroś, docierając do najgłębszych, najbardziej
603
¶
Wanda Nowakowska
skrywanych tajników serca. Pietro Lorenzetti, we właściwy dla sieneńskich
artystów sposób, pochylił lekko głowę, usytuowanej w centrum kompozycji,
w półfigurze przedstawionej Madonny, akcentując Jej jakże ludzki już sposób obcowania z maleńkim Jezusem, chwytającym drobnymi rączkami kraj
welonu Matki. Szata Dzieciątka nie zakrywa już szczelnie Jego kształtów,
jak zazwyczaj w kompozycjach średniowiecza. Dziecko Boże staje się dzieckiem ziemskim, jak w chwili Wcielenia, gdy Boskość zstąpiła na Ziemię by
Słowo stało się ciałem.
Tak rodził się Renesans. Nowy duch – Odrodzenie. A zwiastowali to właśnie owi włoscy artyści Trecenta, sztuki po 1300 r., zwanej też Protorenesansem, czyli „Pierwszym Renesansem”. Nowy świat, przeobrażenie Kościoła,
którego święty modli się w obliczu Brata- Słońca, Sióstr-Gwiazd, obłaskawia
krwiożerczego wilka z Gubbio, ale także i sułtana wyznającego inną przecież
religię w odległej krainie. Ale czy innego Boga? Zapytałby może św. Franciszek... Stojący obok Marii na fresku Pietra Lorenzettiego w Bazylice w Asyżu,
zatopiony w kontemplacyjnej ciszy, adoruje bez zbędnych gestów Bożą Matkę i Syna, podobnie jak usytuowany symetrycznie po drugiej stronie w biel
odziany św. Jan Chrzciciel. Złote tło, wyprowadzone z tradycji średniowiecza,
jako potrójny symbol: Boskiego nieba, raju, świętości wreszcie jak aureole
aniołów i świętych, to oznaka także w świeckim świecie przepychu, bogactwa a przede wszystkim wyróżnik znaczenia ukazanej przez twórcę postaci.
Bazylika San Francesco w Asyżu, znajdująca się na przełomie epok – jeszcze
przecież włosko-gotycka w architektonicznej osnowie, kryje w swoich wnętrzach zalążki nowej epoki. Dla odczytania przez „późnych wnuków”.
A sam św. Franciszek? Z tej tak pysznie zdobionej nawy głównej, z ołtarzem – centrum obrzędowości, schodzę do znajdującej się niżej kaplicy
Grobu. Padre Juwentyn usuwa się dyskretnie szepcząc mi tylko, że mogę
zbliżyć się do samego ołtarza i przyłożyć moje obrazki i przedmioty kultu
do relikwiarza, w którym zamknięte zostały ziemskie szczątki św. Franciszka. Zostaję sama. Miejsce jest szare, surowe oszczędnością kamiennej
obudowy ścian. Całkowicie odmienne od mieniącej się złotem i barwą
nawy głównej i towarzyszących jej kaplic. Żadnych ozdób, obrazów. Miejsce oczyszczenia, odrzucenia wszystkiego, co małe, niegodne, nieszczere,
niewierne. Jak powiedział Ojciec Święty Jan Paweł II: Każdy naród, każdy
kraj, a także diecezja ma swoje święte miejsca, w których bije serce Ludu
Bożego w szczególnie żywy sposób. Są to miejsca specjalnych spotkań między Bogiem a człowiekiem, miejsca, w których mieszka Chrystus pośród nas
w szczególny sposób1.
Fragment przemówienia Jana Pawła II podczas wizyty w irlandzkim sanktuarium narodowym w Knock w 1979 r.
1
604
Serce Asyżu ¶
Teraz nie ma tu nikogo. Jestem tylko ja, samotna pątniczka przybyła z odległego i cierpiącego kraju, wpatrzona w prostokątny kształt z kamienia wykutej małej trumienki, kryjącej w sobie to, co pozostało z ziemskiego bytowania człowieka niezwykłego, bo pozostającego jednocześnie gdzieś w innym niematerialnym wymiarze boskiego porządku, ale także – w świecie
konkretnym i materialnym, współkształtując jego oblicze – w religii, sztuce,
kulturze, świadomości ludzkiej, jednostkowej i zbiorowej. Nie do usunięcia,
nie do zapomnienia. Mała, cicha trumienka, do której z drżeniem przytuliłam moje pamiątki i odeszłam w ciszy.
I pojawił się przy mnie znów ojciec Młodożeniec oznajmiając, ze jest
tu ojciec Hipolit Szostak z Łodzi, i żebym go poprosiła o pobłogosławienie mnie i moich sakralnych nabytków. Ze wzruszeniem przyjęłam błogosławieństwo siwowłosego kapłana (z mojego przecież rodzinnego miasta)
i udałam się pod przewodnictwem padre Juwentyna na dalsze zwiedzanie
bazyliki.
Prowadzona krużgankami z widokiem na rozległe umbryjskie wzgórza,
mieniące się różnymi odcieniami zieleni pod prawdziwie błękitnym włoskim niebem, ugoszczona zostałam pyszną kawą z ciastkiem w dostępnej
dla turystów kawiarni, aby zwiedzić jeszcze, zorganizowaną przez mojego
znakomitego przewodnika, wystawę Narodowego rynku antykwarycznego (której piękny katalog od razu otrzymałam). Spotkała mnie tu też nie
lada przyjemność, gdy – oglądając kunsztownie zdobione meble – mogłam
przekazać ojcu Juwentynowi informacje o znaczeniu różnorodnych technik
inkrustacji i intarsji dla określenia sposobów wykonania finezyjnych dekoracji. Przeszliśmy jeszcze przez ukwiecony podwórzec wewnętrzny z figurą
św. Franciszka i siedzącymi mu na ramionach gołębiami, i teraz już mogłam
zobaczyć – jako ukoronowanie wrażeń – cykl Giotta o życiu patrona bazyliki
i miasta.
Znalazłam się zatem w kościele górnym, jednonawowym, o ścianach
pokrytych najsłynniejszymi freskami florenckiego artysty. Wprawdzie tylko część z nich uznawana jest dziś za niewątpliwe dzieła jego pędzla, ale
wszystkie noszą piętno stylu mistrza. Niebo jest tu już w całości błękitne,
znikła umowność złotego tła, pojawiły się elementy pejzażu – skały i drzewa,
rozpoznać można fragmenty autentycznych budowli Asyżu, istniejących do
dziś. Wciąż jeszcze występuje niezachowana proporcja między architekturą
a postaciami ludzkimi, ale są i widoczne próby ujmowania przestrzeni krajobrazowej, jak choćby w Kazaniu do ptaków. Stroje z epoki pozwalają także
zajrzeć w obyczajowość i modę ówczesnego świata, ale mistrzostwo Giotta
ujawnia w pełni sposób komponowania poszczególnych scen, kierujących
uwagę widza ku najważniejszym postaciom biorącym udział w przedstawionym wydarzeniu. Św. Franciszek karzący do ptaków przestał być płaską
605
¶
Wanda Nowakowska
wycinanką, a stał się trójwymiarową postacią, której kształty człowiecze zarysowane pod zakonną szatą sygnalizuje światłocień, ptaki zaś nie chłoną
jego słów w nieruchomym zasłuchaniu, a zróżnicowany kolor upierzenia
uchwycony został w realność ruchu ptasiego zachowania.
Pozostawiona tu przez ojca Juwentyna, kontemplowałam – znów sama
w całkowitej ciszy pod błękitem ostrołukowatego sklepienia – owe sceny,
starając się uchwycić i utrwalić w notatkach ich barwę, tak różniącą się od
przedstawionej w albumach a nawet przeźroczach.
Aż pojawił się ojciec Młodożeniec z wielką paczką, którą mi wręczył „na
pamiątkę”. Podziękowawszy za dar, który rozpakowałam dopiero w hotelu
(a zawierał, oprócz świętych obrazków, książeczkę pióra ojca Młodożeńca
o Niepokalanowie, chleb franciszkański, rozmaite przysmaki oraz 10 tysięcy lirów – nieocenione wspomożenie dla podróżującej samotnie, a pragnącej zobaczyć jak najwięcej, badaczki sztuki z ogarniętej stanem wojennym
Ojczyzny!) opuściłam tak serdecznie gościnnego rodaka (wymieniwszy
oczywiście adresy) i tak ważne dla mnie miejsce. Wyruszyłam, chcąc zdążyć przed zmierzchem, zwiedzać miasto Asyż i inne jego kościoły.
Uliczki zaciszne prowadziły w górę i w dół, obsadzone małymi, jasno
pomalowanymi domkami obrośniętymi dzikim winem. Niosąc z trudem
moją paczkę z darami i swoje tutaj nabytki, zdecydowałam się na zakup
w jednym z licznych sklepików dużej, plecionej torby, w której umieściłam
zakupione rzeczy. Służy mi ona do dziś, przypominając ów niezapomniany
czas, a właściwie późne już popołudnie tego dnia. O tej porze bowiem stałam długo przy kamiennym murku, zamykającym jedną z uliczek, patrząc
na zamglone kontury zarysowanych na odległym horyzoncie błękitniejących wzgórz Umbrii, i chłonąc „całą sobą” ten widok, zrastający się w mojej
pamięci na zawsze ze wspomnieniem Asyżu – miejsca spełnienia jednego
z moich największych marzeń.
606