Cenne, pouCzająCe, a zatem niezbędne doświadCzenie
Transkrypt
Cenne, pouCzająCe, a zatem niezbędne doświadCzenie
Cenne, pouczające, a zatem niezbędne doświadczenie dydaktyczne? Zenon BONCA Z uwagi na okres letniej kanikuły, postanowiłem przygotować nieco oderwany od tematyki naszego pisma tekst, ale dotyczący niewątpliwie szeroko rozumianego kształcenia młodego pokolenia. Zamierzałem już przed rokiem napisać ten materiał, którego treść związana jest z moim osobistym doświadczeniem, będącym skutkiem pobytu przez okres kilku tygodni w jednym z akademików rodzimej uczelni. Od tego, pod wieloma względami ciekawego dla mnie doświadczenia, jako dojrzałego nauczyciela akademickiego, upłynęło już sporo czasu. Jego „bohaterowie” są już w pełni dojrzałymi osobami, zapewne wielu z nich jest cenionymi pracownikami. Ten dystans czasu, pozwala mi z pewnej perspektywy spojrzeć na zjawisko, którego byłem mimowolnym uczestnikiem. Jest maj 2009 roku, okres intensywnej pracy studentów na uczelni, bowiem to czas bezpośrednio poprzedzający letnią sesję egzaminacyjną, co winno skutkować tym, że ich moce intelektualne i fizyczne spożytkowywane są efektywnie na przygotowanie się do licznych zaliczeń i egzaminów. W tym to czasie moja małżonka oddelegowuje mnie do akademika na okres remontu kapitalnego naszego mieszkania, z którego prowadzeniem radziła sobie doskonale, i w związku z tym mój udział w tym przedsięwzięciu stanowiłby swego rodzaju zbędny balast. Już pierwsze przekroczenie drzwi studenckiej „oazy”, wskazywało na duże ożywienie jej mieszkańców, co skutkowało – jak się niebawem miało okazać błędnym poglądem o ciężkiej pracy studentów uczelni technicznej, przeciążonych laboratoriami, projektami, seminariami, wreszcie dyplomami. Taka ocena skutkowała brakiem wyczucia zbliżającego się mało przyjemnego doświadczenia. Po uporządkowaniu pokoju i dokładnym umyciu lodówki, moje pierwsze wrażenie było całkiem pozytywne, a nade wszystko był kąt do pracy, słowem oaza spokoju dla takiego pracusia jak ja. Tak się dziwnie złożyło, sam nie wiem dlaczego, że postanowiłem czynić zapisy z mojego pobytu w tym centrum kreatywności i kształcenia moich potencjalnych klientów na uczelni. Poniżej przedstawię fragmenty tych notatek, dotyczące dnia pierwszego i kolejnych, słowem pierwszego tygodnia zamieszkania w akademiku, które zawarłem w trzech hasłach: rozpoznanie terenu, aklimatyzacja, dostosowanie. Poniedziałek (4.05.2009 r.): po zakwaterowaniu, późnym popołudniem powrót do akademika z uczelni. Do godz. 21-ej pełen entuzjazm, warunki idealne do pracy umysłowej, nieomal zachwyt po remontowanym w domu otoczeniu. Niestety, kilka minut po wspomnianej godzinie, nad głową bębny i coraz więcej głosów (pewnie przygotowania do jakiegoś koncertu?). Po półgodzinie dochodzą kolejne instrumenty, chyba jakieś fujary, i coraz głośniejsze rozmowy wzbogacone ludowymi przytupami. Trwam przy warsztacie pracy, ale jestem zupełnie nieprzygotowany na oddziaływanie takiego środowiska. Po korytarzach z wyciem zaczynają przelatywać chyba motolotnie. O dziwo, albo i nie, dominują „subtelne onegdaj panie”. Jest 22.15, koncert trwa w najlepsze, a wzrastający poziom emitowanego dźwięku świadczy dobitnie o uzupełnieniu mocy przez jego uczestników wysokokalorycznym paliwem. Po godzinie 23-ej zrzucam strój domowy, zakładam nienaganny strój wyjściowy, wiadomo: koszula, krawat, marynarka i odbywam pierwszą wizytę do moich sąsiadów z góry, aby może wziąć udział w tej wspaniałej przed sesyjnej imprezie Drzwi do pokoju nr 115 (oj zapamiętałem tę liczbę na dłużej, bowiem i w kolejnych dniach za drzwiami tego lokum się działo), już mam zapukać, gdy drzwi otwiera mocno rozgrzany „nauką” młodzian, wzrok ma błędny, ale jest zaskoczony. Wewnątrz obrazek, jakby trwały jakieś rytualne przygotowania do plemiennej bitwy. Staram się coś zakomunikować zebranym o współlokatorstwie i niestosownym miejscu „koncertu”, proponuję jakiś miejski skwerek lub boisko sportowe i opuszczam już skupiające swoją uwagę na mojej osobie, trwające w niebycie towarzystwo. Przez 15 minut trwa jakaś dyslokacja pododdziałów, galop okrutny na korytarzach, i co ... CISZA ! Ale oczywiście w całej warowni się działo, oj działo (okazuje się, że ta lokalna społeczność, w lokalnej warowni posiada własny system wartości i własne reguły gry). Jakoś zasnąłem, ale tylko na ok. 1,5 godziny, bowiem ok. 4-tej nad ranem z wielkim impetem wpadły do akademika „hufce zbrojne” wyposażone w stosowne opakowania szklane z okrzykami wojennymi na ustach, godne tradycji naszych bitnych bohaterów narodowych z przeszłości. Oczywiście już nie zasnąłem. Byłem bardzo wcześnie w pracy, to niewątpliwie pozytywny element tego szczególnego doświadczenia dnia pierwszego. Mówię sobie, dasz radę chłopie, przeżyłeś 5 lat w internacie w sali z 16 kolegami, z umywalką i tylko zimną wodą, piecem kaflowym i dziurami w ścianach wykonanych z muru pruskiego. To cóż ten drobny epizod znaczy w porównaniu do doświadczenia nauki w technikum. Wtorek (5.05.2009 r.): wracam dość późno z uczelni, towarzystwo w całej kubaturze akademika już solidnie rozgrzane z tendencją wyraźnie wzrostową. Poprawiam kolejny dyplom, nasłuchując jednocześnie, co też „fajnego” wymyślą moi sąsiedzi. Już straciłem nadzieję, ale nie zawiedli, pomyśleli i nadal pozostali przy wersji plemiennej, przetaczając coś zębatego i ciężkiego po swojej podłodze, a moim suficie, jak się później okazało były to własnej, oryginalnej konstrukcji przyrządy siłowniane. I tym razem odczekałem do godziny 23-ej z minutami, i powtórzyłem rytuał z dnia poprzedniego w formie grzecznej prośby. Jednak tym razem natrafiłem już na wyraźnie do mnie adresowane pomruki, chociaż zęby mruczących pozostały w ich gębotworach. Wracam do pokoju, skutek naprawczy żaden, a wręcz odwrotny, bowiem do godziny 3.00 dano mi do zrozumienia, gdzie mają ogólnoprzyjęte zasady współżycia. Dominował tupany, widocznie niezwykle popularny w tym plemieniu, od czasu do czasu wzbogacany w inne dodatkowe efekty specjalne. Takie działania wymagają niesamowitej kondycji, ale widocznie o wspomnianej godzinie jej zabrakło, jednak i tak byłem pełen uznania dla ich możliwości sportowych, a tak się mówi o marnej kondycji naszej młodzieży. Oczywiście już nie zasnąłem i jeszcze wcześniej byłem na stanowisku pracy na uczelni. Środa (6.05.2009): wracam z uczelni do akademika jeszcze później, po 20-tej, aby jak najmniej być narażonym na oddziaływanie nieprzyjaznego środowiska. Rytuał, a może obrzęd się powtarza, ale tym razem jego areną jest klatka schodowa nieopodal drzwi do mojego pokoju. Tradycyjnie po 23-ej wychodzę do biwakujących, przepraszam, używam znanych argumentów, ale kątem oka dostrzegam bezsens mojego postępowania. A wszystko przez hektolitry piwa, kłęby dymu papierosowego, słowem totalne przymulenie, toteż i mój występ staje się monologiem jednego aktora. Publika coraz bardziej niezadowolona zaczyna powarkiwać, wreszcie jeden z delikwentów, oczywiście jak zwykle o twarzy cherubinka i w ekologicznie zielonej koszulce; tu przyznaję, wyrastający w tym momencie na przywódcę stada (może w nieodległej przyszłości będzie posłem na Sejm RP, miał już ku temu zadatki), wydobył ze swego gębotworu głos. I rzekł w te słowa: „....trzeba sk....wi dać w cz....ę”, i coś jeszcze dorzucił niezrozumiałego. Jako wykształcony po linii wojskowej saper, błyskawicznie zrozumiałem, że przeciwnik jest w najwyższym stopniu zdeterminowany i czas najwyższy się okopać, więc czym prędzej wycofałem się do swojej kwatery. Z przerwami spałem może 2 godziny. W pracy kolega z zaciekawieniem przygląda się moim oczom – szparkom z komentarzem o jakiejś całonocnej imprezce. Kolejne dni były identyczne z różną intensywnością festiwalu imprez. Po kilku dniach przyzwyczaiłem się do galopady ok. 4-tej nad ranem zaprawionych w boju hufców zbrojnych, stawiających cały akademik na nogach. Większe ubogacenie imprez nastąpiło w piątek z kulminacją w sobotę, co oczywiście jest zrozumiałe, bowiem i władze miasta przygotowują na ten czas więcej atrakcji. W okresie tym doświadczyłem nowej tradycji, a jest nią wyrzucanie w dużych ilościach z okien akademika i tłuczenie o płyty okalające budynek solidnych butelek po piwie. Jako syn ziemi kaszubskiej wiem, że takie tłuczenie i w ludowej tradycji istnieje, ale dotyczy domu pana młodego i ostatniego wieczoru przez jego ożenkiem. Widać, studencie zaadoptowali ten pomysł, jak zwykle nie wnikając w jego genezę, i nadali mu nowe znaczenie w postaci czysto chuligańskiego wybryku. Nie wspominam tutaj o nagminnych upadkach ze schodów w budynku, a mogłem w tym zakresie prowadzić systematyczne badania, bowiem klatkę schodową miałem za ścianą. Muszę przyznać, że studenci i ich goście doskonale opanowali technikę bezpiecznego upadku, ponieważ jakichś opatrzonych osobników w zwoje bandaży w dniu następnym nie zauważyłem. W sumie, idąc bardzo wcześnie na uczelnię w tych pamiętnych dla mnie dniach, byłem pierwszą osobą opuszczająca akademik o tej porze, stąd też mogę mieć satysfakcję, że w tym czasie podnosiłem średnią w statystyce aktywności mieszkańców tego obiektu. Rano było cicho, okna zasłonięte, niektóre do godzin późno popołudniowych. Potem pewnie szczątkowe zabiegi higieniczne, jakieś marne jedzonko (tzw. podkład), no i komple- tacja zespołu aktorskiego na kolejne wielogodzinne występy. W poniedziałek drugiego tygodnia mojego pobytu w akademiku (dzień 11 maja) doszedłem do wniosku, że chyba studenci przechodzą wyraźny kryzys. W nocy jakieś kamienie lądują na szybach mojego okna, oczywiście rzucający są na sporym dopingu. Miałem nadzieję, że poszukiwali osoby płci przeciwnej do wspólnej zabawy, może nawet typu „sandwich”, bowiem zainteresowanych było trzech. Zapomniałem odnotować, że akademik w którym pomieszkiwałem jest koedukacyjny, i w tym temacie działo się w nim, oj działo, ale to już temat na inne rozważania. Ciekaw jestem, czy sponsorzy ukochanych dzieciątek, czyli zwyczajowo w naszym kraju ich rodzice, zdają sobie sprawę z ogromnych trudów procesu kształcenia na skąd inąd jednej z najlepszych uczelni technicznych w Polsce? Jakże ta intensywna nauka nadwyręża zdrowie tak ambitnie zdobywających wiedzę młodych ludzi. Moim zdaniem rzeczywiście nadwyrężają oni zdrowie, a szczególnie nerki, bowiem rozwiązują istotne i trudne problemy techniczne przemysłu browarniczego. Kiedy tak mamusia spojrzy na takiego wyczerpanego „nauką” syna, czy córkę, a wszystko to przez takich turanów, jak ja i moi po fachu koledzy, zapewne ulituje się rodzic i wsparcie finansowe na dożywienie nadwątlonego ciała dziecka pojawi się natychmiast. A i oberwie się bezlitosnemu nauczycielowi akademickiemu podczas zanoszonych modłów za pomyślność ukochanej latorośli. Oj gdyby sponsorzy wiedzieli, gdzie te kalorie są tracone, i jaki jest efekt ich pracy w ramach obowiązku, który ślubowali, zapewne nie uwierzyliby. Ale i ja nie wierzyłem przez wiele lat mojej dydaktycznej posługi, jak wygląda ta jakże trudna, usłana cierniami droga ich studenckiego życia, dając się wielokrotnie nabrać na wysiłek włożony w tzw. „uczyłem się”. Kolejny tydzień był jeszcze bardziej dynamiczny, bo to czas „Neptunaliów” i „Dni Wydziałów”, słowem niekończący się karnawał imprezowania. Kryzys, jaki przeżywałem w dniu 11 maja owego roku minął, i mogłem stwierdzić, że się w pełni zaaklimatyzowałem, oczywiście na noc zatykając uszy stopperem, chociaż i ten środek samoobrony zawodzi, przy odlotach niektórych studentów z prędkościami bliskimi dźwięku, a to jak wiemy sporo decybeli. Ktoś z czytelników tych moich wspomnień z pobytu w akademiku i podjętej w maju 2009 roku próbie egzystowania z jego mieszkańcami, często moimi jak się okazało studentami, może czynić mi zarzut, jaki cel przyświeca tej publikacji. Z mojego, dydaktycznego punktu widzenia oczywisty, aby zwrócić uwagę na to co dzieje się z naszą młodzieżą w czasie ich pobytu w ośrodku akademickim, a szczególnie w akademiku. To, że dzieje się tak jak to przedstawiłem na podstawie osobistego doświadczenia, potwierdzają wyniki kolejnych sesji egzaminacyjnych. Niestety, z każdym rokiem są one coraz gorsze, pomimo systematycznie obniżanych wymagań z naszej strony. Przykładem może być ostatnie zaliczenie przedmiotu istotnego w naszych dziedzinach techniki, a mianowicie „Termodynamiki”, którą w pierwszym terminie pomyślnie zaliczyło tylko 30% studentów, przy progu zaliczenia obniżonym do 55% pozytywnych odpowiedzi. Z mojego punktu widzenia, to już dramat, ale w dużej części taki efekt jest konsekwencją braku chęci i motywacji zainteresowanych do rzetelnej, a może i pół rzetelnej nauki. Przyczyn takiej sytuacji jest aż nadto wiele, to jednak temat na odrębną publikację, przede wszystkim otwartą i rzetelną dyskusję. &