Miasto z bursztynu

Transkrypt

Miasto z bursztynu
UKŁAD GDAŃSKI
Wszystko w tym mieście jest poukładane. W coraz bardziej podły sposób i aż do drugiego
pokolenia - mówi jeden z byłych funkcjonariuszy gdańskiego CBA.
Miasto z bursztynu
Słowo klucz, które prędzej czy później pojawia się w rozmowie z ludźmi z Gdańska, to właśnie „poukładane”.
Nic nie dzieje się tu przypadkiem, każdy wie, co może zrobić, a czego nie, komu wolno podstawić nogę, a kto
jest nietykalny. Granice są ściśle określone, karty rozdane. W tym uporządkowanym pejzażu szef Amber Gold
Marcin P. wypłynął nagle właściwie znikąd, jego możliwości - jak coraz bardziej wychodzi na jaw - były zaś
praktycznie nieograniczone.
Amber Gold miałby być imprezą składkową, jeśli zsumuje się jednak pieniądze, jakie mogli wyłożyć lokalni biznesmeni, właściciele lokali i dyskotek, to nie pasują one do skali przedsięwzięcia, jakim było późniejsze otwarcie
przez Marcina P. linii lotniczej.OLT Express były przedsięwzięciem przeinwestowanym. Pieniądze nie grały roli
i widać to było na każdym kroku. Nie oszczędzano na serwisie, a na lotnisku w Rębiechowie stały zakupione mini
morrisy, które miały być wypożyczane pasażerom.
Wyglądało to tak, jakby założenie OLT Express miało być kolejnym etapem budowania finansowego imperium, które mogło sięgać poza granice Polski. Co więc było metą, do której miał dotrzeć Marcin P.? I kto miał
możliwości, by zbudować mu ochronny tunel? W kręgach polityków z Gdańska można usłyszeć, że w sprawie
Amber Gold jest tykająca bomba. To mogą być ewentualne gwarancje kredytowe albo sposób przyznania koncesji na linie lotnicze. Gra toczy się o to, czy zainteresowane osoby zdołają tę bombę dyskretnie rozbroić. Czego
dotyczą „bardzo istotne informacje”, które sędzia Ryszard Milewski, prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku, chciał
przekazać osobiście premierowi Tuskowi?
Skandal, który wybuchł w ubiegłym tygodniu, gdy sędzia Milewski uległ dziennikarskiej prowokacji „Gazety
Polskiej Codziennie” i uwierzył, że dzwonią do niego pracownicy kancelarii premiera, dowodzi dwóch rzeczy.
Absolutnej dyspozycyjności wymiaru sprawiedliwości. A także tego, ze z przesłuchań i innych materiałów dowodowych wyłaniają się informacje, które - jak uważają sędziowie - muszą interesować premiera tak bardzo, że jest
gotów działać wbrew wszelkim regułom.
Budyń i sitwa
- Gdańskiem rządzi sitwa. To bardzo specjalny układ. Sitwy są i w innych miastach, ale tylko tu mają parasol
psychologiczny, jakim są związki koleżeńskie z władzami państwa. Wiadomo, że Trójmiasto to zaplecze Platformy. Szefowie lokalnych służb specjalnych mogą liczyć na awans w skali kraju. Jeśli ktoś się sprawdzi, można
mu zaufać, to droga do kariery stoi otworem - mówi Wiesław Kamiński. Kiedyś był szefem gdańskiej PO. Skonfliktowany z jej politykami, ostro krytykujący Donalda Tuska odszedł z partii, by po kilku latach zostać radnym
PiS.
Elity sprawujące władzę w Gdańsku to zamknięty układ towarzysko-biznesowy. Ci sami ludzie odnajdują się w
różnych konfiguracjach od początku lat 90. Jak mówi się ironicznie, szyldy partyjne im nie przeszkadzają - byli
w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, Unii Wolności, by wreszcie odnaleźć się w PO.
Od dłuższego czasu układ ten okrzepł i zagarnął wszelkie przyczółki. Prezydentem miasta, od ponad 10 lat jest
Paweł Adamowicz. Nikt nie sądzi, by prezydent, zwany Budyniem, miał charyzmę, miejscowa prasa ośmieliła
się ostatnio nawet zauważyć, że zasiadając w radach nadzorczych spółek miasta, zgarnia pieniądze, o których
inni prezydenci nawet nie marzą. Choć na murach pojawiają się napisy „Budyń szkodzi”, pozycja Adamowicza
wydaje się jednak ugruntowana. Kiedy więc w miejscowym dodatku „Gazety Wyborczej” pojawiło się zdjęcie
prezydenta Adamowicza, który razem z innymi prominentami ciągnął na linie samolot nowych linii OLT Express,
wszyscy odebrali to jako czytelny sygnał – OLT Express i jej właściciel Marcin P. znajdują się w chronionym
towarzysko-biznesowym układzie.
Dla kogoś z zewnątrz najbardziej zaskakującą cechą trójmiejskiej układanki jest łatwość, z jaką dopasowały się
pozornie niepasujące elementy. Dawni opozycjoniści robią interesy z byłymi esbekami, kościelni dygnitarze
współpracują z dawnymi komunistycznymi aparatczykami, świat przestępczy ociera się o establishment.
Z życia elit
- Pragnienie zdobycia dużych pieniędzy połączyło wszystkich. Kiedy skończył się PRL i opozycjoniści wypłynęli
wreszcie na powierzchnię, szybko zauważyli, jak bardzo pieniądze są potrzebne. Początkowo tłumaczyli sobie,
że to na szczytne cele, na fundacje, wydawanie książek, działalność charytatywną - mówi Andrzej Drzycimski,
niegdyś rzecznik prasowy ówczesnego prezydenta Wałęsy. - W końcu rozgrzeszenie nie było już im potrzebne.
Zacytuję Jacka Kaczmarskiego: „Co się stało z naszą klasą?”
Jedni w Trójmieście szukali pieniędzy, inni mieli opracowane sposoby, jak je zdobyć. A jeśli były już pieniądze,
to naturalną koleją rzeczy potrzebne były wpływy polityczne.
Niektóre związki i koneksje wydawały się zdumiewające. Gdańscy dziennikarze do dziś wspominające gdy przychodzili na wywiad z Wałęsą do jego biura w Zielonej Bramie, to miło witał ich dawny kapitan SB, który w
latach 80. zajmował się inwigilacją - lidera „Solidarności”. - Odbieraliśmy to dziwnie, jako coś nienaturalnego.
Dziś kapitana odnaleźć można na gdańskim lotnisku, a najbardziej nieoczekiwane połączenia towarzyskie i biznesowe, związki ludzi z ethosem z tymi, których pseudonimy pochodzą jeszcze z milicyjnych kartotek, przestały
zdumiewać.
Miasto Gdańsk ceni ludzi z gestem, potrafiących sypnąć groszem. Szef Amber Gold. Marcin P. najwyraźniej
doskonale o tym wiedział, bo sypał groszem hojnie, ale i precyzyjnie. Nic nie było dziełem przypadku. Wspomógł
więc miejscowy Kościół, a dokładnie dominikanów zaprzyjaźnionych z gdańskim establishmentem od czasów,
gdy ten był jeszcze prześladowaną w PRL opozycją. Sponsorował filmową produkcję Wajdy poświęconą Lechowi Wałęsie. Nie bardzo wiadomo tylko, co w tym towarzystwie obdarowanych robią gibbony z gdańskiego
zoo, zapewne jednak chodziło o to, by wspomóc instytucję należącą do miasta.
Ludzi z gestem ceni się w Gdańsku tak bardzo, że największy boss przestępczego świata, jaki działał w tym
mieście, Nikodem Skotarczak, czyli osławiony „Nikoś”, gdy zginał zastrzelony w nocnym klubie Las Vegas, miał
pogrzeb godny najbardziej zasłużonych obywateli miasta. Ta historia z końca lat 90. mówi właściwie wszystko
o Gdańsku, jego dwuznacznym klimacie. - Nigdy się tego nie zapomni. Uroczysta msza żałobna odprawiona
została w katedrze oliwskiej, bazylice metropolity gdańskiego, którym był wtedy abp Gocłowski - opowiada
jeden z moich rozmówców.
Z perspektywy Warszawy szczególną rolę w Gdańsku ma odgrywać Lech Wałęsa, który odbierany jest jako
jeden z rozgrywających miejscowy układ. Ale jest to fakt bez pokrycia. Kiedyś było to prawdą, ale od dawna
już nie jest. - Nasza polska Coca-Cola. Albo nasza najbardziej znana gdańska marka. Tak mówi o Lechu Wałęsie
prezydent Adamowicz. Oficjalnie PO szanuje Wałęsę. Tak naprawdę jednak się z nim nie liczy - mówi jeden
z trójmiejskich dziennikarzy. - Najlepszy przykład to Europejskie Centrum Solidarności. Lech Wałęsa chciał,
by na czele centrum stanął Bogdan Lis, jego zdanie zostało jednak zlekceważone. Dostał bolesnego prztyczka
w nos, a potem protekcjonalnie poklepano go po ramieniu, gdy Adamowicz załatwił mu u szefa Amber Gold
dotację na film Wajdy. Wałęsa to rzeczywiście marka czy może logo. Potrzebny jest PO, by uwiarygodniać jej
solidarnościowy rodowód. Każda próba ataku na tę markę i obniżenia jej wartości wywołuje więc furię. Ale nie
znaczy to, że samo środowisko PO w prywatnych rozmowach nie mówi o Wałęsie z lekceważeniem. Pragmatycznie i bez sentymentów.
- To bankrut pozbawiony własnego zaplecza. Polityczny trup. Człowiek, który zatracił się w Internecie, bo w
świecie niewirtualnym jest zerem - słyszę od jednego z gdańskich prominentów.
Lech Wałęsa jest też użyteczny, bo napędzany nienawiścią do Kaczyńskich artykułuje kolejne obraźliwe wypowiedzi. Jest jednak nieobliczalny - co udowodnił, stojąc przy boku lidera antyunijnej Libertas w czasie kampanii
wyborczej do europarlamentu.
Wałęsą kieruje ciągła potrzeba zarabiania pieniędzy – spośród jego dzieci tylko Jarosław jest niezależny finansowo - skłonny jest więc do ryzykownych posunięć, jeśli przyniosą materialną korzyść. Polityczni gracze,
którzy chcą korzystać z marki Wałęsa, muszą karmić jego rozdmuchane ego i modlić się, by nie postawił ich w
kłopotliwej sytuacji.
Ołtarz i tron
Kiedy do Pawła Adamowicza dzwonił arcybiskup Gocłowski, najbliżsi współpracownicy prezydenta natychmiast wiedzieli, z kim rozmawia ich szef. Zmieniał mu się nawet timbre głosu i - jak żartowano - rozmawiał niemal na klęczkach. „Ołtarz i tron” - to określenie często można usłyszeć w Gdańsku. Nazywa się tak szczególny
mariaż Kościoła z władzą, pakt, który trwał w tym mieście przez długie lata. Spoiwem, jak zwykle tutaj, były
pieniądze.
- Kościół był u nas rozgrywającym sprawy finansowe. Kojarzył ze sobą różnych ludzi, spinał pozornie odległe
środowiska. No i można było mieć lepsze samopoczucie - mówi jeden z dawnych opozycjonistów. - Było to jakby
rozgrzeszenie z pazerności. Szczególną atrakcją turystyczną byłby spacer po Gdańsku śladem nieruchomości i
działek, które Kościół dostał, gdy rozdzielano majątek PZPR. Nie znaczy to, że nadal należą do Kościoła - niektóre z nich sprzedawano już następnego dnia.
Zachowały się pisma likwidatora majątku PZPR Marka Biernackiego do wojewody Płażyńskiego ostrzegające
przed przekazywaniem majątku kościelnym fundacjom, w których osadzeni zostali ludzie aparatu komunistycznego. Te niebezpieczne związki doprowadziły w końcu do afery Stella Maris, w której kościelne wydawnictwo
zostało wykorzystane jako pralnia pieniędzy. Afera Stella Maris podkopała gdańską kurię nie tylko moralnie.
Wręcz ją zrujnowała. Na zabytkowych meblach z siedziby metropolity pamiętających wojny polsko-szwedzkie
są naklejki komornika, część mienia zlicytowana na aukcjach.
- Sojusz „ołtarz i tron” skończył się, gdy metropolitą gdańskim został arcybiskup Głodź. On spotkał się z ostentacyjnym ostracyzmem. Elity polityczne PO bojkotują nawet nabożeństwa z okazji 3 maja i 11 listopada - mówi
Wiesław Kamiński.
„Radiomaryjny”, jak się go tu określa, arcybiskup Głódź jest najwyraźniej postacią nie z gdańskiej bajki. Jeśli
można mu zrobić afront, to skwapliwie korzysta się z każdej okazji. Wybuczenie przez nobliwych intelektualistów, zmiana protokołu przy okazji oficjalnych uroczystości, tak by Głodź znalazł się na szarym końcu.
Emerytowany arcybiskup Gocłowski nieustannie cieszy się estymą elit. Proces Stella Maris nadal się toczy, przy
znikomym zainteresowaniu mediów.
Co potrzebne jest przestępcy? Przede wszystkim dobry, czyli spolegliwy, prokurator i zblatowana skarbówka.
W dalszej kolejności - znajomy polityk. A co potrzebne jest politykowi? Dobry prokurator i zaprzyjaźniony
sędzia, bo przecież kiedyś skończy się karierę polityczną - tę anegdotę opowiada mi jeden z wytrawnych graczy
gdańskiej sceny politycznej.
Z mlekiem matki
Kiedy układa się gdańską układankę, która ma pokazać, jakie jest tło afery Amber Gold, trzeba dołożyć ostatni
brakujący element - miejscowy wymiar sprawiedliwości. Jeśli można uznać, że cały polski wymiar sprawiedliwości
jest chory, to diagnoza dotycząca trójmiejskiego przypadku jest jeszcze bardziej deprymująca. - Tego się nie da
ruszyć. Policjanci określali jeden ze składów sądu penitencjarnego mianem spółdzielni - kiedy na sali byli pewien sędzia i pewien adwokat, wiadomo było, że najgroźniejszy przestępca wyjdzie z łagodnym wyrokiem - mówi
jeden z oficerów policji. „Wiedzę prawniczą wysysa się z mlekiem matki” - tak napisał sędzia sądu apelacyjnego,
który zwrócił się do rektora Wydziału Prawa na Uniwersytecie Gdańskim, by przyjmowano na studia dzieci miejscowych prawników, nawet gdy nie osiągną wymaganej liczby punktów.
- Widziałem ten list i utajnioną listę przyjęć na studia. Przyjęto „z ważnych względów społecznych” nawet
osobę, która dostała 13 punktów, choć teoretycznie należało mieć co najmniej 50 - opowiada były funkcjonariusz
CBA. – O aferze pisała w 2004 r. prasa. Pewne fakty nie były jednak znane. Jak np. ten, że z rekomendacji jednego z sędziów przyjęto syna znanego trójmiejskiego dealera narkotyków. Młody człowiek wkrótce wstąpił do
młodzieżówki PO i wszystko się idealnie dopasowało.
Kiedy wybuchła afera Amber Gold i ujawniono, że Michał Tusk pracował dla OLT Express, w Gdańsku czekano,
jak zachowa się premier. - Nie chodzi o to, że Michał był małą płotką i premier grzmi, iż chce się jego syna
obciążyć winą za aferę. Można zrozumieć ojcowskie uczucia. Zachowanie Michała było jednak naganne – mówi
jeden z dziennikarzy. - Zło trzeba nazwać. Powiedzieć: „Nie idźcie tą drogą”. Ale poszedł inny przekaz: trzeba
być skutecznym, wziąć kasę i w nogi.
Maja Narbutt
[w:] Uważam Rze
17-23 września 2012
nr 38 (85)
ss 22-24