Peter ćwiczy na wiosłach treningowych, dając z siebie więcej niż

Transkrypt

Peter ćwiczy na wiosłach treningowych, dając z siebie więcej niż
Peter ćwiczy na wiosłach treningowych, dając z siebie więcej niż zwykle. Chciał
przepłynąć pięć kilometrów w dwadzieścia minut, ale idzie mu znacznie lepiej. Sprawdza
wyświetlacz. Cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt trzy metry w piętnaście minut i pięć
sekund. To znacznie szybciej niż zazwyczaj, co wyraźnie zawdzięcza wypitej wczoraj
krwi.
Słyszy muzykę z pokoju Clary.
Hendrix.
Absurdalna krwawa muzyka z lat sześćdziesiątych, którą Will najwyraźniej nadal lubi
tak samo, jak w wieku siedmiu lat, kiedy tańczył na krypie z ojcem do Crosstown Traffic.
Słyszy, jak Clara śmieje się z wujkiem.
Nie pozwala sobie jednak na dekoncentrację. Patrzy tylko na klawisze znajdujące się
pod wyświetlaczem: „ZMIANA JEDNOSTKI. ZMIANA TRYBU”.
Producent sprzętu zna potęgę tego słowa. ZMIANA.
Myśli o Lornie i mamrocze do rytmu ćwiczeń, na ostatnich stu metrach dając z siebie
wszystko.
- Jazz. Jazz. Jazz... Kurwa.
Zatrzymuje się, patrzy, jak całkowita odległość rośnie przy ostatnich obrotach. Koniec
końców, zatrzymuje się na 5068 metrach. Zajęło mu to siedemnaście minut i dwadzieścia
dwie sekundy.
Robi wrażenie.
Poprawił dotychczasowy rekord o dobre cztery minuty. Choć jest teraz tak bardzo
zmęczony, że nie ma siły zejść.
Niewiarygodnie spragniony, spogląda na nabrzmiałe na przedramieniu żyły.
Nie, mówi sobie. Woda wystarczy.
Woda.
Do tego sprowadza się obecnie jego życie. Do czystej, nudnej, pozbawionej smaku
wody.
A utopić się w niej można tak samo jak we krwi.
Clara słucha prehistorycznej muzyki gitarowej, którą ściągnęła z internetu za namową
Willa i nawet nie próbuje udawać, że się jej podoba.
— Nie — mówi ze śmiechem. — To beznadzieja.
— To
przecież
Jimi
Hendrix
-
mówi
Will,
jakby
to
wyjaśniało
wszystko. —Jeden z najbardziej utalentowanych krwiopijców w historii! Zdarzało mu się
grać na gitarze kłami. Na scenie. I nikt nie zauważył — śmieje się. — Tata nam to
opowiadał, zanim... — Will urywa na chwilę i Clara chce go zapytać o ojca, ale widzi w
jego
oczach
ból.
Pozwala
mu
skończyć
opowieść
o
Jimim
Hendriksie.
-
Bezkrwawcy myśleli, że to sprawka LSD. Nigdy nie zapytali, co to za purpurowe opary.
Oczywiście to nie były żadne opary. „Purpurowe żyły” to byłaby lekka przesada. Prince
miał ten sam problem. Ale potem przeszedł na abstynencję, został świadkiem
Jehowy i zszedł na psy. Nie to, co Jimi. Ten sfingował swoją śmierć
i nadal działa. Nazywa się Orson Parry. Parry. Prowadzi krwawy klub rockowy o nazwie
Raj Kobiet w Portland w Oregonie. Clara opiera się o ścianę sypialni, zwiesza stopy z
łóżka.
— Tak czy siak, nie kręcą mnie ciągnące się w nieskończoność solówki na gitarze. To
tak jak ci wokaliści, którzy, by się popisać, przechodzą przez całą gamę, po czym
wyśpiewują jeden wyraz. A człowiek sobie wtedy myśli: stary, do rzeczy.
Will kręci głową, wręcz ze współczuciem, potem popija krew i z przyniesionej z
furgonetki butelki.
— Mmm. Zapomniałem, jak ta pani wybornie smakuje.
Kto? Pokazuje Clarze odręcznie podpisaną etykietę. Druga butelka tego wieczoru.
Pierwsza — ALICE — którą wydoił jednym haustem — leżała pod łóżkiem Clary.
„ROSELLA-2001”.
- Ta...
była
przepiękna.
Unaguapa.
Clara jest tylko trochę zaniepokojona.
- Czyli je zabiłeś? Wujek udaje oburzenie.
- Za kogo ty mnie masz?
- Za żądnego krwi wampira mordercę.
Will wzrusza ramionami, jakby chciał jej przyznać rację.
- Ludzka krew szybko się psuje — wyjaśnia. — Nabiera metalicznego smaku, nie ma
sensu trzymać jej w butelkach. Hemoglobina we krwi wampira nigdy się nie zmienia. A
właśnie tam odbywa się cała magia — w hemoglobinie. Tak czy siak — Rosella
to wamp. Hiszpanka. Spotkałem ją, kiedy byłem przelotem w Walencji. Miasto wampirów.
Jak Manchester. Zaczęliśmy ze sobą kręcić. Wymieniliśmy się upominkami. Skosztuj jej.
Will podaje Clarze butelkę, patrzy, jak dziewczyna rozważa propozycję.
- Wiesz, że masz ochotę.
W końcu Clara poddaje się i bierze butelkę, podtyka ją sobie pod nos i wącha, żeby
poczuć, czego za chwilę spróbuje. Willa to bawi.
- Odrobina cytrusa, nutka dębu i powiew wiecznego życia.
Clara pociąga łyk i zamyka oczy, delektując się słodkim dreszczem po wypiciu krwi.
Potem zaczyna chichotać, a chichot przechodzi w rechotliwy śmiech.
Uwagę Willa zwraca zdjęcie na korkowej tablicy. Obok Clary stoi ładna blondynka.
Przychodzi mu do głowy niepokojąca myśl, że skądś ją zna.
— Kto to jest? Kto? — pyta Clara, która właśnie się uspokoiła.
— Ta Olivia Newton John.
— A, Eve. Gwiazda. Trochę ją dzisiaj wystawiłam do wiatru. Zostawiłam ją w
Topshopie. Spanikowałam, że coś zrobię w przebieralni.
Will przytakuje.
— Atak PŻK. Przyzwyczaisz się.
— PŻK?
— Przemożna Żądza Krwi. Tak czy inaczej, wracając do Eve...
— Właśnie. Jest tu nowa. Dopiero co się przeprowadziła. - Clara pociąga kolejny łyk.
Wyciera sobie usta. Coś przyszło jej do głowy i znowu się śmieje. — Miłość Rowana. Są w
jednej klasie, ale on nie może się zdobyć na to, żeby z nią pogadać. Tragedia.
Jej tata jest zdrowo pokręcony. Eve ma siedemnaście lat i musi prosić o pozwolenie za
każdym razem, kiedy chce wyjść z domu. Wcześniej mieszkała w Manchesterze.
Clara nie zwraca uwagi na poważne spojrzenie Willa.
— W Manchesterze?
— Tak, są tu dopiero od kilku miesięcy.
— Jasne — mówi i spogląda na drzwi. Te za chwilę się otwierają i staje w nich wściekła
Helen w fartuchu. Kiedy wchodzi do pokoju, psuje nastrój. Zaciska szczękę na widok
butelek krwi.
— Mógłbyś łaskawie zabrać to — i siebie — z pokoju mojej córki? Will uśmiecha się.
— A, dobrze. Już jesteś. Właśnie martwiliśmy się, że za dobrze się bawimy.
Clara, ciągle podekscytowana, tłumi parsknięcie.
Helen nic nie mówi, ale jej mina nie pozostawia żadnych wątpliwości - jej cierpliwość
jest właśnie na wyczerpaniu. Will wstaje z podłogi. Mijając Helen, nachyla się i szepcze
jej na ucho cos, czego Clara nie słyszy.
Coś, co bardzo niepokoi jej mamę. Hej! — obrusza się Clara. — Co to za tajemnice?!
Nikt jej nie odpowiada. Will wyszedł już z pokoju, a Helen stoi nieruchomo, wyglądając
jak figura woskowa.
Clara widzi, jak za plecami Helen Will rozmawia z ojcem. Peter jest spocony i czerwony
po ćwiczeniach. Brat chce go poczęstować krwią z butelki.
- Idę wziąć prysznic — odmawia szorstko i pędzi do łazienki.
Boże — mówi Clara do oniemiałej matki. — A temu o co chodzi? Peterowi chodzi,
między innymi, o to.
Kiedy miał osiem lat, w latach siedemdziesiątych, Will uratował mu życie. Dwóch
mężczyzn, których tożsamos'ci ani motywacji nigdy nie poznał, włamało się na barkę, na
której mieszkali, z zamiarem przebicia serc ich rodziców specjalnie w tym celu
zaostrzonymi kawałkami głogowego drewna.
Petera obudziły ich rozdzierające wrzaski i schował się pod przesiąkniętą moczem
kołdrą. Potem mężczyźni poszli do małej sypialni Petera, już bez kołków, za to z
orientalnym mieczem.
Nadal ma ich przed oczami — wysokiego chudzielca w kurtce z brązowej skóry i
zapuszczonego grubasa w T-shircie z Wejścia smoka.
Pamięta wielkie przerażenie na myśl, że zaraz umrze, i wielką ulgę, kiedy zrozumiał
powód, dla którego wysoki zaczął nagle wyć z bólu.
Will.
Dziesięcioletni brat Petera uczepił się jego karku niczym nietoperz i wgryzł się w niego,
obryzgując krwią wszystkie leżące na podłodze longplaye Hendriksa i The Doors.
Jednak prawdziwy dowód braterskiej miłości Will dał w trakcie drugiego pojedynku.
Podtuczony fan Bruce'a Lee podniósł miecz przyjaciela i skierował go w stronę lecącego
nad nim w powietrzu dziesięciolatka.
Will dawał Peterowi znaki. Starał się zasugerować mu ucieczkę do drzwi, aby mogli
stamtąd wylecieć bez konieczności stawiania czoła właścicielowi miecza. Jednak strach
przylgnął do Petera wraz z wilgotną pościelą i chłopiec się nie ruszył. Leżał i patrzył, jak
Will pląsa niczym mucha w starciu z tnącym zaciekle samurajem, jak miecz paskudnie
przecina mu rękę i jak chłopcu w końcu udaje się zatopić kły w twarzy i czaszce
przeciwnika. Potem Will wyciągnął Petera z łóżka i poprowadził go po zbryzganej krwią
podłodze, nad ciałami, przez wąski kambuz i po schodach. Kazał Peterowi zaczekać na
brzegu. Peter posłuchał go, i w miarę jak docierało do niego, że rodzice nie żyją, po
twarzy ciekły mu łzy.
Will podpalił barkę, zabrał brata i odlecieli.
Jakiś tydzień później Will skontaktował się z kobietą z wampi-rzyńca i znalazł im dom.
Przygarnęli ich Arthur i Alice Castle — dwójka kulturalnych abstynentów i miłośników
krzyżówek — uosobienie wszystkiego, czego przysięgli się wystrzegać Will i Peter.
Will oczywiście nie był najlepszym wzorem.
Kiedy byli nastolatkami, systematycznie sprowadzał młodszego brata na złą drogę.
Namówił go, żeby wgryzł się w Chantal Feuil-lade, francuską studentkę na wymianie,
której zarazem nienawidzili i pragnęli. Potem były wycieczki do Londynu o „krwawych”
porach. Podpatrywanie wampirów punków w Stoker Club. Zakupy w sklepach dla
wampirów, jak Zgryz na King's Road albo Róż w Soho, gdzie byli najmłodszymi klientami.
Gra na bębnach z bratem w Hemogoblinach. (I odgrywanie dynamiki McCartney-Lennon,
kiedy Peter ułożył tekst ich jedynej autorskiej piosenki Kiedy cię kosztuję, smakujesz
wiśniami). Zasuszanie krwi i jej palenie, odurzanie się szkarłatnymi oparami przed
pójściem do szkoły.
Will z całą pewnością sprowadził go na manowce, ale uratował mu życie, i to nie mogło
pozostać dla niego bez znaczenia.
Peter zamyka oczy pod prysznicem.
Pogrąża się we wspomnieniach.
Widzi płonącą barkę na wodzie wiele kilometrów pod nim, która coraz bardziej się oddala,
a oni coraz wyżej się wznoszą. Zmniejsza się i znika. Jak złote światło dzieciństwa
pochłonięte przez falę mroku.