król hipisów - Jakub Ciećkiewicz
Transkrypt
król hipisów - Jakub Ciećkiewicz
16.07.2010 Podróż do Królestwa Maroka (3) KRÓL HIPISÓW – Ja bym panu dała taką książkę, wiecie… – Jaką książkę? – Opis, opis mojego życia. A tak, a tak… Ja pracowałam na Szerokiej, bo byłam młoda, ładna, to mi wolno... – A to życie było bogate? – Uhm… bogate było. – A który dzień był najpiękniejszy w pani życiu? – …Najpiękniejszy dzień był nigdy. Nigdy… Jacek Stwora, Dzielnica Szwarckopów „Widziałem najlepsze umysły mojego pokolenia zniszczone szaleństwem…” Allan Ginsberg, Skowyt Jakub Ciećkiewicz D wa światy Tangeru oddziela od siebie ciężka, metalowa brama. W „hotelu pod klepsydrą” wciąż jeszcze trwa epoka kolonialna – czas odmierza powolny rozpad mebli, tynków, murów, stolarki okiennej, rdza pożera metalowe okucia i bariery... Po korytarzach snują się staroświecko ubrani pracownicy obsługi, kury i pensjonariusze: zamyśleni, zatopieni w sobie. Po drugiej stronie bramy wybucha kosmiczna medyna, szalony świat, obdarzony czystą, pierwotną energią. Tu od zmierzchu do świtu trwa prawdziwa bitwa i każdy dzień jest świętem. Nienasyconym pragnieniem. Pasją. Namiętnością. Nadzieją. Wielkim triumfem życia nad śmiercią: Zakapturzony mężczyzna w bordowym płaszczu pędzi na ośle –po kocich łbach –wdół uliczki. Dostawca mięty zwysiłkiem pcha rozklekotany wózek. Śniady starzec, w narzuconym na gołe ciało czarnym płaszczu, unosi w górę siwą brodę iwygraża przechodniom chudą pięścią. Zhukiem przejeżdża motorowerzysta. Na skwerku bawią się małe dzieci. Ktoś biegnie, ktoś go goni, ktoś krzyczy „łap złodzieja”, pod nogi wpada błękitna piłka, pies szczeka, przez okno ucieka zielona papuga… Tymczasem po obu stronach wąziutkich uliczek, w otwartych warsztatach, trwa codzienna praca. Stolarz skleja straszliwie zużyty kredens, tapicer wypycha włosiem materace, piekarz, długą drewnianą łopatą, wsadza białe placki w rozżarzoną czeluść. – Panie, skąd jesteś, czego szukasz, może chciałbyś skosztować czegoś wspaniałego… – zachęca naganiacz. I nie chodzi mu wcale o cukierki. Wokoło rozgrywa się tysiąc epizodów, sto narracji, dziesięć dramatycznych fabuł. A wszystko spowija charakterystyczny zapach: „Silny afrykański wiatr niósł woń eukaliptusa, mięty, baraniego tłuszczu ignoju” – notował Paul Bowles. „Zapach jest niemal niewiarygodny i trudno rozróżnić wszystkie jego składniki. Haszysz, pieczone mięso i ścieki wybijają się na pierwszy plan –oceniał William S. Burroughs. „Właściwy miastu zapach, na który składają się kwiaty, przyprawy i marihuana, przenika ostra woń taśm maszyn do pisania, wydobywająca się z przegrzanych walizek najpopularniejszych londyńskich i nowojorskich C8 /MAGAZYNPIĄTEK Pewnie są tu również tłuste kawały samogłowa, którego ćwiartowanie w tangerskim porcie brawurowo opisuje Jan Potocki powieściopisarzy” – zauważył żartobliwie Kenneth Allsop. Tanger pachnie oparami opiatów i szaleństwem. *** Od kilkunastu sekund trzymam w dłoni zimną gałkę apartamentu numer 9. Wokoło ciemno, chłodno, czuć dobiegający z klatki schodowej zapach stęchlizny, zmieszany z fetorem amoniaku. Po drugiej stronie drzwi czeka kolejny mit Tangeru… Mit króla hipisów i hipsterów. Aż boję się przekręcić… „Billa Burroughsa poznałem w 1953 roku, kiedy szedł w deszczu boczną ulicą medyny. Był wówczas na heroinie inie wyglądał najlepiej” – zanotował skrzętny jak zawsze Paul Bowles. „Mieszkał w małym, wilgotnym pokoju numer 9, skąd jedyne drzwi wychodziły na ogród hotelu Villa Munirijja...”* William S. Burroughs przyjechał do Tangeru po lekturze powieści „Pod osłoną nieba”, żeby poznać Paula i unurzać się waurze dekadencji. Ponieważ jednak nieustannie był na haju –„zażywał wyłącznie kif, mandżun i alkohol, za to wszystkie trzy rzeczy w ogromnych ilościach” – spotkanie odwlekło się aż o… 12 miesięcy. W tym czasie wegetował w męskim bajzlu, gdzie – jak sam zanotował – „nie kąpałem się inie zmieniałem ubrania, chyba tylko po to, żeby co godzinę wbić igłę w żylaste, szare, zdrewniałe ciało śmiertelnego nałogu”. Potem nieoczekiwanie wytrzeźwiał izaczął brawurowo opisywać miasto. A jego esej „Strefa międzynarodowa” – wstrząsnął amerykańską opinią publiczną. Wchodzę do małej, zagraconej nory. Ściana od strony okna powinna być upstrzona zdjęciami z podróży do Amazonki, do których Bill strzelał dla zabawy. Dotykam tapet, pewnie skrywają dziury po kulach. Tuż obok stała kuchenka: „piekł na niej ciasteczka zhaszyszem, zktórych był niezwykle dumny”. A oto biurko pisarza – stare, zniszczone, tandetne. „Na biurku i na podłodze panował abso- lutny chaos złożony wyłącznie z kartek »Nagiego lunchu«, nad którym nieustannie pracował…”. Szokujący manifest epoki: „Nagi lunch”, redagowany po koleżeńsku przez włóczących się po Tangerze wybitnych pisarzy: Allana Ginsberga i Jacka Kerouaca, był napisaną na haju narkomańską powieścią, wktórej rzeczywistość miesza się z fikcją, a wyobraźnia z halucynacją. Po publikacji kilku pikantnych fragmentów w amerykańskiej prasie literackiej, uznano ją za skandal, prowokację, obyczajowy wybryk i zakazano rozpowszechniania w Stanach Zjednoczonych. A stąd już tylko krok do specyficznej sławy! Wkrótce Tanger zaroił się od młodych ludzi w kolorowych ubraniach, z gitarami na plecach ipacyfkami na piersiach – zjechały dzieci kwiaty: hipisi i hipsterzy – wyznawcy kultu marihuany i Williama Burroughsa! Wśród nich, późniejszy twórca Microsoftu – Bill Gates. Oglądam zdjęcia pisarza. Szczurza twarz, zamącone oczy, kapelusz przekrzywiony na bakier. Szczupła sylwetka śmiertelnie chorego narkomana. Czytam wywiad, jakiego udzielił magazynowi „Life”. I wiem na pewno, że Bill był kretynem. Paranoikiem, wyznawcą spiskowej teorii dziejów, który szokował świat otwarcie głoszonym homoseksualizmem i jawnie praktykowaną narkomanią. Ale jak nikt, potrafił opisywać Tanger: „Miasto zdaje się istnieć w kilku wymiarach. Ciągle wychodzi się na ulice, place i parki, które widzi się pierwszy raz. Katatoniczny młodzieniec idzie przez Grande Soco, wpada na ludzi i stragany jak lunatyk. Bosy człowiek w łachmanach, o twarzy przeżartej i opuchniętej od straszliwej choroby skóry, żebrze samymi oczami. Nie ma już woli, by wyciągnąć rękę. Stary Arab namiętnie całuje chodnik. Ludzie zatrzymują się, patrzą na niego z zaciekawieniem, idą dalej…”. *** Umówiliśmy się w słynnej Cafe de France, gdzie przesiadują starsi pa- nowie w białych garniturach. Czyści. Sterylni. Nienaganni. Piją kawę, czytają francuskie gazety, uśmiechają się do wspomnień z czasów Strefy Międzynarodowej, spoglądają z sympatią na przechodzących chłopców – pięknych, opalonych, smagłych… Ahmed el Ghouch – przewodnik po Tangerze jest punktualny i nieskazitelnie ubrany. Ma 35 lat, nosi jasny, lniany garnitur, mówi płynnie po niemiecku i nieco gorzej po francusku, jest powściągliwy, dumny, bardzo pewny siebie. – Wczoraj umówiłem się z pana szefem na całodzienne zwiedzanie miasta za 13 euro… – W ramach tak skromnej kwoty mogę poświęcić Panu najwyżej trzy godziny – przerywa. – Szef mówił coś innego? – Trudno. Może sądził, że chodzi o grupę turystów… Po chwili przecinamy słynny Bouleward Pasteur, miejski salon, ze wspaniałym widokiem na port i Zatokę Gibraltarską. – Tu mieszkał Matisse –opowiada Ahmed –tutaj Paul iJane, tam zatrzymała się Jacqueline Kennedy, tu Allan Sillitoe napisał „Samotność długodystansowca”… Macham dłońmi wgeście protestu. –Nie. To mnie wogóle nie interesuje. Ja chcę zobaczyć autentyczny Tanger! – Bitte. Gut. Et voila! Wchodzimy w trzewia miasta – do bazaru: krainy mistrzów kupna, magików reklamy, szarlatanów sprzedaży. Tu się handluje wszystkim, ale handluje się z pasją. Tu gołąb to nie jest zwykły gołąb, ale rajski ptak. Tu stary dywan staje się kawałkiem zielonego Edenu. A oliwna lampka jest tajemniczym księżycem, płonącą w ciemnościach, cudowną lampą Alladyna! „Flaaaaszki, flaaaaszki, flaaaaszki. Za stare buty, za stare szmaty, daję różne naczynia… – Dooo mnie panowie i panie, bo owoce tanie! – Dzisiaj klienci mają okazję nabycia uniwersalnego preparatu, który wam się przyda, zaoszczędzi czas i długą drogę do pralni chemicznej…”** Czuję wzruszenie. Jako dziesięcioletni chłopak handlowałem na takim właśnie placu, który w Krakowie nazywano Tandetą. Wśród charakterystycznych typów, rozognionych namiętnością przekupniów, mistrzów sprzedaży, speców od iluzji. Na placu, po którym przechadzał się starszy pan z magnetofonem na ramieniu: mój późniejszy mistrz – wielki reporter – Jacek Stwora! – Orzechyyyy, bakalieeee, przyprawyyyy…. El Ghouch lekko się uśmiecha: – Handlowałem tu jako chłopiec – mówi miękko. A więc mamy ze sobą coś wspólnego. *** W szalonym tłoku i potwornym zgiełku bazaru tangerczyka rozpoznaje się w mgnieniu oka. Płynie z tłumem, robi efektowne zwody i uskoki, zręcznie balansuje na granicy chaosu. Ahmed porusza się zwprawą, wdziękiem iznajomością rzeczy, co drugiej spotkanej osobie podaje rękę, toruje drogę, odpędza naciągaczy. Jak bym sobie bez niego wogóle poradził? Na targu rybnym tysiące morskich stworzeń wylegują się na kryształach lodu. Łososie, flądry, śledzie, makrele, karmazyny, bonito, okonie, cefale, złotoryby, leszcze, kraby, krewetki, wielkie, morskie sardynki. Pewnie są także tłuste kawały samogłowa, którego ćwiartowanie w tangerskim porcie brawurowo opisuje Jan Potocki. Ahmed uśmiecha się do kupców, protekcjonalnie kiwa głową, dyskretnie macha dłonią. – Ten chłopiec, Nizar, ma do ciebie prośbę – mówi. – Czy mógłbyś go sfotografować? Nizar ma może 13 lat i handluje na równi z dorosłymi. Jest żywiołowy, uśmiechnięty – kogoś mi bardzo przypomina… Targ mięsny jest krwisty i rozpustny. Wokoło wiszą osowiałe głowy wielbłądów, baranie udźce, soczyste kawałki cieląt, na zielonych liściach czerwienieją płaty wołowiny, wełniste półmiski mielonego mięsa, białe kurczęta i złote szaszłyki.