Wiraże III RP
Transkrypt
Wiraże III RP
Wiraże III RP To m a s z G ą s o w s k i U 14 przejme jak zwykle i jak zwykle stanowcze zaproszenie Redaktora do zabrania głosu na temat wariantowych sytuacji w dziejach III RP stanowi nie lada wyzwanie dla człowieka zawodowo badającego, opisującego i czasami, choć znacznie rzadziej, interpretującego przeszłość. W tym przypadku bowiem zadanie polega, jeśli potraktować je bardzo poważnie, na posłużeniu się modelem historii kontrfaktycznej, często zwanej nie całkiem ściśle historią (może raczej opowieścią) alternatywną, w której szanse na falsyfikację autorskich tez są jeszcze mniejsze niż zazwyczaj. Jeśli zaś podejść do tego z nieco mniejszym zadęciem, to poruszamy się wówczas w intrygującej przestrzeni historical fiction, która przystoi raczej artystom pióra czy kamery. Jeśli jednak, pamiętając o tych ograniczeniach, decyduję się spojrzeć na minione 20 lat, to dostrzegam szereg sytuacji, w których – jak mi się zdaje – rysował się inny scenariusz, wymuszając bieg wydarzeń odmienny od dokonanego. Ostre wiraże prowadzić mogły zatem w różne strony. Jednak chcę podkreślić, że realizacja takiego scenariusza (scenariuszy) mogła wynikać z dwu całkowicie odmiennych przyczyn. Po pierwsze więc były momenty, w których o biegu spraw decydował przypadek. Tak właśnie, niejako losowo, można interpretować (choć są i inne stanowiska w tej sprawie) decyzje będące rezultatem wyrównanej rywalizacji wyborczej, np. drugich wyborów prezydenckich, w których Lechowi Wałęsie zabrakło kilku tysięcy głosów. Czy byłoby jednak z większym pożytkiem dla kraju, gdyby piastował on urząd kolejną kadencję, wątpię. Albo inny przypadek – gdyby w trakcie głosowania nad votum zaufania dla rządu Hanny Suchockiej, ostatniego w pełni „solidarnościowego” rządu (AWS to już nieco inna bajka), jeden z posłów koalicji miał nieco sprawniejszy układ trawienny. Po drugie, i to, jak myślę, bardziej interesuje Szanownego Redaktora, idzie tu o rozważenie sytuacji, gdy odmienny od rzeczywistego bieg wypadków byłby wynikiem świadomie podjętej decyzji rządzącej w danym momencie elity, albo też efektem stanowiska większości obywateli (referendum lub bardziej wyrazisty wynik wyborów). Tu jednak natychmiast pojawiają się dwie kolejne kwestie. Pierwsza to stopień prawdopodobieństwa takiego wariantu. Jego ocena jest niemal zawsze bardzo trudna, bo czym i jak go mierzyć poza własną intuicją lub też pewnym szerszym (powszechnym?) przekonaniem, często powtarzaną opinią? O drugiej za chwilę. Widzę ostro jeden taki przypadek, z pewnością ważny, gdyż zdarzył się na samym początku drogi, nadając polskim przemianom ostatecznie charakter ewolucyjny, w znacznym stopniu kontrolowany przez peerelowską elitę. Jego prawdopodobieństwo oceniam wysoko, gdyż trzeba było bardzo niewiele, aby się zrealizował. To również wybory prezydenckie, tyle że z lipca 1989 r., kiedy staronowe Zgromadzenie Narodowe decydowało, komu powierzyć nowy, ważny urząd Prezydenta, jeszcze PRL. Otóż mając za sobą wsparcie wyborców, którzy głosując tak, a nie inaczej, 4 czerwca przekreślili w istocie najważniejszy składnik politycznej umowy „okrągłego stołu”, można było wówczas podjąć śmiałą, choć niewątpliwie obarczoną ryzykiem decyzję. W wystąpieniu poprzedzającym bezpośrednią elekcję (imienną) przewodniczący Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego Bronisław Geremek stwierdził bardzo jasno, że posłowie „Solidarności” posiadają naturalnego kandydata na prezydenta i jest nim Lech Wałęsa. Jednak nie został on zgłoszony. Efekt znany, przewagą jednego głosu wybrany został gen. Jaruzelski. Taki wynik był rezultatem dwu okoliczności. Po pierwsze więc część posłów z tzw. sojuszniczych stronnictw ZSL i SD głosowało już przeciw jego kandydaturze, natomiast kilku posłów OKP obecnych na sali nie oddało głosu, aby obniżyć quorum. Otóż wystarczyłoby, aby tylko dwu z nich zachowało się wówczas bardziej pryncypialnie, zamiast kierować się tanim realizmem politycznym podpowiadanym przez hierarchów kościoła oraz dyplomatów nowego „wielkiego brata”. Wówczas Jaruzelski nie zostałby wybrany. I tu dotykamy drugiej kwestii. Otóż przyjmując za punkt wyjścia taką alternatywną, ale – jak się wydaje – możliwą decyzję, trudno jest nakreślić dalszy ciąg zdarzeń, który miałby jakieś uzasadnienie poza wyobraźnią piszącego. Dziś wiemy, że żadna zewnętrzna ani wewnętrzna interwencja siłowa, czego się bardzo poważnie obawiano, nie tylko zresztą w Warszawie, nie była już możli- W wystąpieniu poprzedzającym bezpośrednią elekcję (imienną) przewodniczący Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego Bronisław Geremek stwierdził bardzo jasno, że posłowie „Solidarności” posiadają naturalnego kandydata na prezydenta i jest nim Lech Wałęsa. Jednak nie został on zgłoszony. Efekt znany, przewagą jednego głosu wybrany został gen. Jaruzelski. wa. Co za tym idzie, PZPR znalazłaby się w jeszcze szybszym i wymuszonym odwrocie, który zachęcałby do bardziej energicznego, a przede wszystkim pełniejszego wprowadzenia rozwiązań prawdziwie demokratycznych. Szybko przeprowadzone wolne wybory parlamentarne, gdyby jeszcze oparte o inną ordynację, wyborczą, mogły przynieść dalsze pozytywne efekty, np. w postaci ustawy dekomunizacyjnej. I tak dalej, i dalej… Impressje 15 Nie podejmując się napisania alternatywnej historii III RP, nie mogę się jednak powstrzymać od wskazania jeszcze kilku innych ważnych, a równocześnie konkretnych punktów, których odmienna treść byłaby z pożytkiem dla kraju. W tym wypadku robię to jednak bez przesądzania o ich realności. 1. Restytucja niepodległości w postaci wspólnej deklaracji Prezydenta Lecha Wałęsy i Senatu RP w grudniu 1990 r. 2. Szybkie i gruntowne przemeblowanie wymiaru sprawiedliwości. 3. Opcja „Ø” w służbach specjalnych, niekoniecznie realizowana jednocześnie. 4. Inna ordynacja wyborcza, najlepiej większościowa. 5. Inne rozwiązanie konstytucyjne w zakresie władzy wykonawczej. 16 6. „Nicea albo śmierć”. Przypadek Irlandii pokazał, że rozumny opór przed ratyfikacją mógł być skutecznym, a w każdy razie opłacalnym zachowaniem wobec traktatu lizbońskiego. Znacznie bardziej skomplikowana jest natomiast już sprawa polskiej polityki zagranicznej zasadniczo pozbawionej obecnie jakiejkolwiek jasnej i realistycznej koncepcji, poza różnymi, trafnymi lub nie, doraźnymi posunięciami. Ciągłe przeżuwanie z braku własnych pomysłów idei Jerzego Giedroycia formułowanych w zupełnie innej epoce jej nie zastąpią. W każdym z przypadków odnoszących się do narodzin III RP – podkreślam raz jeszcze – należałoby jednak rozważyć, czy piętrzące się przeszkody, które uniemożliwiły te posunięcia, miały rzeczywisty charakter, czy też może były jedynie tworami imaginacji ówczesnych liderów, ciągle niepewnych trwałości dokonujących się zmian. Mogły być też wreszcie efektem skutecznej kreacji obrońców dawnego systemu, a przede wszystkim interesów jego elit. Tomasz Gąsowski (ur. 1947): historyk, prof. w Instytucie Historii UJ oraz Instytucie Kulturoznawstwa WSFP ,,Ignatianum”, autor ponad 100 publikacji naukowych, w tym 5 książkowych, specjalizuje się w historii politycznej i społecznej Polski i Europy Środkowo-Wschodniej w XIX i XX w., zajmuje się także stosunkami polsko-żydowskimi, członek Komisji Historycznej PAN (o. w Krakowie) i Komisji Historii i Kultury Żydów PAU. „NIECH SIĘ WĘGRZY MARTWIĄ” Rozmówca: prof. Grzegorz Turski Prowadzenie: Wo j c i e c h P r z y b y l s k i W.P.: Czy warto było? G.T.: Z dzisiejszej perspektywy mogę już śmiało powiedzieć, że tak. Ale muszę jednocześnie przyznać, że w drugiej połowie lat 90. strasznie się bałem. Brzemię odpowiedzialności było tak duże, że kiedy w 1996 czy 1997 r. proszono mnie o wywiad, starałem się być nieuchwytny. W.P.: Dziś jest Pan nazywany Balcerowiczem polskiej nauki i edukacji, wtedy było inaczej… G.T.: Proszę pamiętać, że wtedy sam Balcerowicz oceniany był jeszcze ambiwalentnie. Na szczęście zaraz potem przyszedł kryzys rosyjski i ścieżka obrana przez rządy Bieleckiego – pierwszą i drugą kadencję – okazała się słuszna. Ale proszę pamiętać, że nasza reforma o mały włos nie stała się w 1995 r. przyczyną przegranej strony solidarnościowej… W.P.: Bezpośrednią przyczyną były wydarzenia krakowskie? G.T.: Wydarzenia krakowskie… Zawsze uważałem, że to łagodne określenie na bankructwo najstarszego polskiego uniwersytetu, ale tak. Jednak w tamtej historii skupiły się jak w soczewce wszystkie problemy postkomunistycznego szkolnictwa wyższego. UJ po prostu nie wierzył, że nasza reforma jest na serio, że w razie kłopotów nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Myśleli, że 600 lat tradycji jest tarczą wobec wszystkiego. W.P.: Gdyby nie nieruchomości na Starym Mieście, UJ zniknąłby na zawsze… To był dramatyczny, ale jedyny możliwy gest rozpaczy. W ostatniej chwili władzę przejęły trzeźwo myślące wydziały. Liczba pracowników i studentów spadła, ale dzięki temu UJ wraca na dobre miejsca Impressje 17