Pobierz plik
Transkrypt
Pobierz plik
o piątej rano. Po wstaniu nacieraliśmy się śniegiem i zakładaliśmy fufajkę. Po takim zabiegu ciało robiło się czerwone i mróz potem nie brał. Owa fufajka, Ю-651 opowiada (3) Jeden dzień Tadeusza Pietkiewicza1 Ta d e u s z P i e t k i e w i c z Z tego co pamiętam, w mojej zonie znajdowało się dwadzieścia baraków. Budowano je z drewna. Celowo były niskie, żeby purga nie zniosła. Purga to niezwykle porywisty, północny wiatr. Jak zaczynał wiać od Morza Karskiego, potrafił dochodzić do dwustu kilometrów na godzinę. Zanosił śniegiem baraki całkowicie, aż po dach, w takich sytuacjach z lotu ptaka nie zobaczyłoby się nic. Od trzeciej w nocy ci z LFT2 zabierali się do wykopywania korytarzy, by można było wyjść z baraku i dojść do kopalni. Dostawali po sześćset gramów chleba dziennie. Władze liczyły, oczywiście na wyrost, że będąc cały dzień w obozie, mogą otrzymywać dodatkowy talerz zupy za pomoc w kuchni. Ale prawda była taka, że nie żyli oni długo… W kategorii LFT znajdowali się różni ludzie, ale śnieg odgarniali przeważnie ci bez jakiejś kończyny lub tacy, którzy mieli po wypadkach kończynę bezwładną albo źle zrośniętą. Życie codzienne zony Zona otoczona była podwójnym pierścieniem drutu kolczastego, poprzetykanego licznymi ambonami uzbrojonymi w karabiny maszynowe. Między drutami biegały specjalnie tresowane psy. W barakach znajdowały się piecyki – kozy na trzech nóżkach, bańka na wodę i kupa węgla. Poza tym ucięta beczka służąca jako ubikacja. W budynku przebywało nas około 200–250 osób. Wewnątrz stały dwupiętrowe prycze i zbity z deski ukośny podgłownik. W nocy w barakach panowało potworne zimno. Spaliśmy szczelnie przytuleni jeden do drugiego, ogrzewając się wzajemnie. Zdarzało się jednak tak, że przytulałeś się do kogoś, by się ogrzać, a to był już zimny trup. Do snu nie mieliśmy żadnego prześcieradła ani koca. Spaliśmy oczywiście w tym samym ubraniu, w którym chodziliśmy w dzień. Pobudka – podjom – 290 Pressje Teka XXIV Klubu Jagiellońskiego Zdarzało się jednak tak, że przytulałeś się do kogoś, by się ogrzać, a to był już zimny trup inaczej buszłat, stanowiła nasz podstawowy strój. Był to rodzaj kurtki, podbitej materiałem. Podbiciem kurtki był brudny filc, najpewniej z odpadów, zszyty podwójnym ściegiem. Miała krótki kołnierz i w sumie nic więcej. Kurtka była dosyć gruba, ciepła i nieprzewiewna. Spodnie były szyte podobną techniką, watowane. Na lewym kolanie znajdowało się wycięcie, piętnaście na trzydzieści centymetrów, podobne znajdowało się na plecach i na czapce. Na te wycięcia były naszyte łaty, na których białą farbą malowaliśmy numery. Codziennie trzeba było pilnować, żeby były z daleka widoczne, za niewyraźny lub niewidoczny numer mógł grozić nawet karcer. Fufajkę więzień dostawał tylko raz, nie było praktyki regularnego jej wymieniania. Jak zatem ktoś stracił swój ubiór, to zabierał słabszemu, kradł komuś lub po prostu brał, gdy ktoś zapomniał i zostawił. Było to trochę tak jak w sowieckim wojsku, gdzie jeden drugiemu pas ukradnie, mundur podmieni lub buty. Nic dziwnego, że w takich warunkach najsłabsi umierali bardzo szybko, nawet po kilku dniach. Goliliśmy się najczęściej kawałkami szkła − gdy się je dobrze ułamało, świetnie spełniały tę funkcję. Nie było w obozowym stylu paradować po zonie nieogolonym albo, co gorsza, z brodą. Czekiści zwracali na to uwagę, a jak u kogoś znaleźli ułamek ostrego szkła, to przymykali na to oko. Po porannych zabiegach higienicznych ogłaszano przygotowanie do wyjścia na stołówkę. Na śniadanie otrzymywało się zupę (bałandę) i chleb według kotła z poprzedniego dnia, obiad natomiast już według normy, którą się wypracowało w danym dniu. Bezpośrednio ze stołówki szliśmy na kontrolną. Nasze wyjścia do pracy były regulowane tak zwaną kartocznoj sistemoj − każdego dnia drobiazgowo sprawdzano stan brygad przy wejściu i przy wyjściu z zony. Gromadziliśmy się w jednym końcu sali, oddzielnie każda brygada, ustawione jedna za drugą. Na każdą brygadę była przyszykowana materiałowa torebka, w której znajdowały się 24 sztywne kartki. Z kartek wyczytywano nasze numery − Nomier dzieła Ю-651, prachadzi, Ю-24 prachadzi, Ю-16 prachadzi… Ludzie, których numery wyczytano, ustawiali się w określonym porządku po drugiej stronie pomieszczenia i byli formowani w stojące w równych szeregach brygady. Kiedy już brygada była policzona, czekista przekazywał karty kolejnemu, stojącemu po drugiej stronie konwoju i mówił: Prinimaj brigadu 24 czieławieka. Gdy gdzieś ktoś się podział, to od razu szukali, a jak już raz nabrali podejrzeń co do jakiejś osoby, to później bacznie ją obserwowali. Ю-651 opowiada 291 Bez szans na ucieczkę Droga z zony do kopalni miała około trzech kilometrów, przejście jej zajmowało nam mniej więcej pół godziny. Do szachty szliśmy korytarzem w śniegu, wiatr wiał, ambony obsadzone przez czekistów stały po bokach, po obu stronach drut kolczasty, żeby zminimalizować ryzyko ucieczki. Obserwowali nas z tych ambon. Warto pamiętać, że w Workucie są tylko dwa miesiące bez śniegu. Wokół kopalni również była wydzielona ogromna zona i też wszędzie stały ambony. Naprawdę nie było szans, by uciec, no chyba że ktoś chciałby zginąć… Samobójstwa się zdarzały. Ci, którzy się na to zdecydowali, najczęściej rzucali się do szybu kopalnianego. Na dole po człowieku zostawała tylko plama, bo otchłań głęboka była na kilometr. Teren na obóz nie został wybrany przypadkowo – łagier znajdował się w dolince, formującej pewnego rodzaju wnękę, która zasypana śniegiem czyniła obóz niewidocznym. Budynki kopalniane stały natomiast na otwartym polu, za pagórkiem. Po dojściu do kopalni trafialiśmy na następną kontrolną. Tam czekista kwitował przyjęcie ponownie przeliczonych brygad. Procedury te trwały bardzo krótko. Czekiści doszli w niech do dużej biegłości. Poza tym dysponowali telefonami i również tą drogą kontaktowali się w razie potrzeby. O siódmej udawaliśmy się pod ziemię. W kopalni numer 6, w której pracowałem na początku, schodziło się piechotą, pochylnią pod kątem 40 stopni; w nowej, numer 27, zjeżdżało się już windą. Do jednej wchodziło 50 osób. W mniej więcej godzinę na dół zjeżdżało 2500 ludzi. Pierwsza zmiana kończyła pracę przed 18.00. Z dołu wychodziliśmy brudni jak diabły. Umyć można się było w kopalni, były tam prysznice − rury długie na około 50 metrów, na których na stałe zamontowanych było około 35 natrysków. Naraz myło się nawet 100 osób. W umywalni siedział inwalida z LFT − kaleka bez nogi albo bez ręki, trzymał czerpak pięciogramowy i wydawał mydło w płynie. Włosów myć nie musieliśmy, były regularnie strzyżone. Myliśmy twarze, ale pod oczami zostawał czarny węglowy kurz. Podobnie uszy pozostawały niedomyte. Ciepła woda była tylko od czasu do czasu. Zdarzało się, że celowo ją zakręcali i puszczali samą zimną. Myliśmy się wtedy trochę, to co się dało, i szybko uciekaliśmy. Podkreślam, komuniści robili to celowo. Na dworze mróz 50 stopni; jeżeli wodę puści się gdzieś w granicach 10 stopni ciepła, a potem w dodatku zupełnie zimną, wręcz lodowatą, to jak wyjdziesz na mróz woda zmieni się na tobie w lód, i zamarzniesz jak pies. Często musieliśmy sobie jednak i z tym radzić. Ubranie należało wywiać, bo przeważnie było mokre. Po wyjściu z kopalni, szliśmy na stołówkę w zonie obozowej. Była dość duża, tury liczyły po 500–600 osób. Wracaliśmy do niej w ten sam sposób. W obozie czekał na nas obiad, według kotła, który się wypracowało tego dnia. Po obiedzie od razu zamykano nas w barakach. Niedługo potem szliśmy spać. Przeważnie po pracy nie mieliśmy nawet siły, by chodzić, sen był więc 292 Ю-651 opowiada najrozsądniejszą alternatywą. Zimno, nie zimno, ale kładliśmy się, zakręcaliśmy w buszłat, przytulaliśmy do siebie i tak spaliśmy. Ale często w tym krótkim okresie wieczora więźniowie rozmawiali ze sobą, każdy zawsze coś tam gadał. Generalnie rozmowy były o niczym. Wśród więźniów politycznych jeden drugiego się bał. Szczególnie niebezpieczna była krytyka naszych przełożonych. Wszyscy wiedzieli, że za każde negatywne słowo o nadzieracielu sprzątną od razu. Czasem więźniowie żartowali. Zresztą była to pewnego rodzaju konieczność, bo inaczej nasze życie nie różniłoby się już niczym od powolnego konania. Trzeba pamiętać, że byłem tam dziewięć lat, to nie miesiąc i nie dwa, to był na prawdę kawał czasu. W łagrze były też książki. Dzieła Marksa, Engelsa i Lenina oraz książki o nich. Czytałem o Leninie kilka razy, między innymi o kobiecie, która postrzeliła go zatrutą kulą, i jak on ją później sądził, nie skazując jej na śmierć, ale każąc jej do końca życia siedzieć w więzieniu. Księży tam nie było, przynajmniej nic o tym nie wiem. Jeden bał się drugiego, więc nawet jakby byli, toby się nie przyznali. Gdyby Ruskie dowiedzieli się o ich tożsamości, toby ich wręcz zakrakali. Nie było tam po pracy nic do roboty, żadnych rozrywek. No, chyba że domino z chleba lub karty z kartoników po materiałach wybuchowych. Kobiety były w oddzielnej zonie. Wolnych dni nigdy nie było. Niedzieli oczywiście żadnych też. Dni były dokładnie takie same. Mimo że w języku rosyjskim jest takie słowo jak wychadnoj dien, tam harówka trwała na okrągło, bez żadnej przerwy. Należy pamiętać, że przypadkowe okrucieństwo było tylko niewielką częścią archipelagu Gułag. Jego kręgosłup, jego trzon stanowił planowo i drobiazgowo zaplanowany system eksploatacji i poniżenia, odebrania człowieczeństwa, zrobienia z jednostki numeru. Wyzysk zaprojektowano na maksimum, ile mogli z nas wycisnąć, tyle wyciskali. Jednocześnie dużą część z okrucieństwa systemu starano się przed światem zewnętrznym ukrywać. Wszyscy poddani sowieckiego imperium powinni byli o Gułagu wiedzieć, ale nikt nie powinien o tym mówić. To naprawdę nie są proste sprawy, szczególnie jeżeli te fakty odczuło się na własnej skórze. To są takie haczyki, których uczciwy umysł ludzki nie jest w stanie rozszyfrować. Przypisy: 1. Tytuł, śródtytuły i przypisy pochodzą od redakcji. 2. Liogkij Fiziczieskij Trud – lekka praca fizyczna. Co dalej? To już trzeci odcinek wspomnień Tadeusza Pietkiewicza. Kolejna część w następnej tece o lewicy. 293