Pobierz plik

Transkrypt

Pobierz plik
Ю-651 OPOWIADA
„Znak” 2010, nr 7-8
258
Przyznam szczerze, że jako dziecię Vaticanum II z niepokojem oczekiwałem wakacyjnego „Znaku”. Miałem okazję współpracować przy jego tworzeniu, więc
wcześniej wyjaśniłem sobie znaczenie nieco tajemniczego terminu „radykalnej
ortodoksji”, nazwy ruchu, któremu poświęcony jest blok główny. Taki tytuł
może jednak łatwo zniechęcić typowego czytelnika do zabrania „Znaku” na
urlop. W numerze redaktorzy przedstawiają nieznany w Polsce, działający od
ponad dekady w świecie anglosaskim nurt, jak sam się określa, „teologicznej
wrażliwości”. Egzotyka radykalnej ortodoksji polega z jednej strony na próbie
mariażu filozoficzno-teologicznych rozstrzygnięć średniowiecza z powstałym
w XX wieku postmodernizmem, z drugiej zaś na głoszeniu oryginalnych postulatów społeczno-kulturowych, związanych z przeświadczeniem o koniecznej
obecności religii w dyskursie publicznym. Mamy więc wyjątkową okazję do lektury kilku przeglądowych artykułów pióra sztandarowych propagatorów radykalnej ortodoksji (John Milbank, Simon Oliver, Peter Candler), jak też bardzo
interesującego wprowadzenia do tego nowego nurtu rozważań teologicznych
autorstwa ks. Roberta Woźniaka. Dodatkowe światło na radykalną ortodoksję
rzuca rozmowa z Sebastianem Dudą, wpisująca rozważania brytyjskich filozofów
o zacięciu teologicznym w perspektywę współczesnych dyskusji w Kościele. Warto zaznaczyć, że propozycje myślicieli tego nurtu powinny zainteresować niektórych przynajmniej czytelników „Pressji”. Wiele tez ortodoksów, na
przykład konieczność wpisania polityki do chrześcijańskiej wizji rzeczywistości
i sprzężenia działalności publicznej z życiem w Kościele, czy w ogóle samo
myślenie o świecie w perspektywie wiary, wspaniale współbrzmi z neomediewalnymi zapędami mojej rodzimej redakcji wyrażonymi w poprzedniej tece.
Obok bloku głównego szczególnie polecam teksty dotyczące złożonej sytuacji
w byłej Jugosławii. Pierwszy z nich to „rozmowa znacząca” z Ewą Klonowski,
antropolog przeprowadzającą ekshumację grobów ofiar mordu w Srebrenicy.
Drugim jest reportaż Marcina Żyły barwnie przybliżający absurdalne relacje między współczesnymi bałkańskimi leninistami (!) a pośmiertnymi czcicielami pamięci generała Tity. Wakacyjny „Znak” to niewątpliwie zeszyt ciężkiego kalibru.
Teksty animatorów radykalnej ortodoksji wydają się dość trudne i męczące, co
pewnie odbije się na niższym zainteresowaniu numerem, jednak ogromne znaczenie tego innowacyjnego nurtu teologicznego nie powinno przejść bez echa.
Być może będzie on nadawać ton myśli Kościoła w XXI wieku.
Karol Kleczka
DROGA DO WORKUTY1
Ta d e u s z P i e t k i e w i c z
O
dkąd pamiętam, chciałem zostać pilotem, uwielbiałem lepić modele
samolotów. Chciałem się nauczyć latać, kochałem swobodę. Byłem
młody, zdrowy i silny, nieduży, ale miałem doskonały refleks. Nie przypuszczałem, że zamiast losu orła będę dzielił los kreta.
Beligijka kaliber 7, 65
Lato 1944 roku na Wileńszczyźnie można chyba porównać do wiosny 1812
roku opisywanej w Panu Tadeuszu lub do roku 1918. Wszyscy mieli świadomość,
że właśnie zachodzą wielkie historyczne wydarzenia. Ścierały się potężne fronty, ginęły miliony ludzi. We krwi, w smrodzie spalin i tumanach letniego kurzu
ustalał się nowy porządek ładu światowego. W środku tego wszystkiego byliśmy my – Polacy, usiłujący wywalczyć kawałek własnego świata. Skrwawieni.
Zdezorientowani. Gotowi do największych poświęceń.
Akcja „Burza”, Wileńszczyzna błyska i grzmi. Mobilizuje się partyzantka.
Było tam wielu patriotycznie nastawionych Polaków, w tym sporo osadników.
Jednym z ważnych miejsc, w których zbierały się leśne oddziały, był brzeg jeziora Narocz, przed wojną największego jeziora w Rzeczypospolitej. Stąd było już
blisko do Puszczy Białowieskiej. Na tym obszarze powstała pokaźna siła zbrojna, mogąca w razie potrzeby poważnie wesprzeć Warszawę. Wśród żołnierzy
dominowały roczniki 1923-1925. Krew z mlekiem, szczerzy patrioci.
Całym swoim szesnastoletnim jestestwem odczuwałem jedno – trzeba być
tam, gdzie walczą. Wymknąłem się w nocy, uciekłem od matki i razem z wujem
poszedłem do lasu. Co moja mama, kochana kobieta, musiała wtedy przeżywać!
Ale chyba zrozumiała. Koncentracja oddziału, do którego dołączyłem ja, szesnastoletni Pan Tadeusz, miała miejsce pod Wilnem, koło lotniska wojskowego
Porubanek. Szliśmy dzień i noc. Oddziały z Wileńszczyzny, w tym „Łupaszki”
i „Wilka”, kupowały broń od Niemców i od Rosjan. Od tych ostatnich dostać
można było wszystko za szwajcarskie zegarki. Wszystko, czyli również karabiny
i amunicję. W oddziałach partyzanckich znalazło się nawet kilka dużych i, jak
dla mnie, przepięknych samochodów ciężarowych – oplów blitz. Akowcy mieli
również działa, które ciągnęli za pomocą samochodów. Płacili chłopom za pod-
Ю-651 opowiada (I)
259
wody. Transportowano prowiant i amunicję, jeśli ktoś miał słabsze nogi, to też
mógł jechać. Nad nami krążyły radzieckie kukuruźniki – Sowieci śledzili nas cały
czas, robili z góry zdjęcia.
Pewnego dnia nasz dowódca objechał na kasztanie oddziały i powiedział
„Panowie! Jesteśmy wszyscy zdradzeni. Opór jest bezcelowy, broń zdawać, ale
bez zamków, żeby nie można było z tej broni już do nas strzelać”. Miałem wtedy pistolet, beligijkę kaliber 7, 65. Było to prawdziwe cacko, a razem z dwoma
magazynkami − bezcenny skarb. Udałem, że chcę się załatwić, poszedłem kilka
kroków w las, schowałem broń i dobrze zapamiętałem to miejsce. Było to około
40 kilometrów od Wilna.
Nasze całkiem spore zgrupowanie znalazło się niedaleko szosy oszmiańskiej, głównego traktu tamtego regionu, prowadzącego w kierunku Mołodeczna (dzisiaj przy granicy z Białorusią). Rosjanie przystąpili w końcu do naszej li-
Koncentracja oddziału, do którego dołączyłem ja, szesnastoletni Pan Tadeusz, miała miejsce pod Wilnem.
260
kwidacji. Otoczyli nas czołgami, rozbroili, uformowali w kolumny i popędzili na
Miedniki. Znajdowały się tam dwa klasztory zamienione na więzienia. Stamtąd
wozili nas do Kaługi, a tam robili dalszą selekcję. Klasztory nie były bardzo duże,
a nas znalazły się tam tysiące. Osobistej rewizji nie robili, zabierali tylko długą
broń. Więzienia były improwizowane, a nadzór w nich − niezbyt profesjonalny.
Połowa z nas uciekła zaraz przy aresztowaniu. Gdy wpadłem do środka, od razu
wiedziałem, że muszę się stamtąd wydostać. Uciekłem w nocy z zatłoczonego
dziedzińca. Od razu rzuciłem się w krzaki, biegłem płasko przygięty do ziemi, co
chwila zmieniając kierunek. Niestety, zauważyli mnie. Błysnęły reflektory. Bili
z pepesz, w ciemność i krzaki. Trafili mnie nieco przypadkiem, ale postrzelili nieźle, przede wszystkim w plecy. Poczułem ból i ciepło, ale nie przestałem biec.
Gdyby wtedy mieli na wyposażeniu kałasznikowy, byłoby po mnie. Ale ocalałem. Później po latach spotkałem innego chłopaka, który też był wtedy w Miednikach, poznał mnie, a ja jego. Dziwnymi kolejami przebiega los.
Uciekałem lasami, omijając osady. Miałem szczęście, że było tam dużo naszych. Wioski leżały tam rzadko, ale były to często kolonie osadników. We wsi,
do której wszedłem, poprosiłem jakąś kobietę o konia. Byłem chyba za słaby, by
jechać samemu, więc przywiózł mnie do domu furmanką jeden z gospodarzy.
Mama zabrała mnie od razu do szpitala, na stół operacyjny. Przetoczyli mi dużo
krwi, wyjęli dwie kule. Okazało się, że mam lekko uszkodzone kości. Nie zostałem długo w szpitalu, bo mama się obawiała (zresztą najzupełniej słusznie), że
mnie namierzą. Potem leżałem miesiąc w domu z drenami na plecach. Zakażenie na szczęście się nie wdało, ale rany nieprzyjemnie ropiały. Organizm młody
i silny w końcu wydobrzał, na kręgosłup nigdy potem nie narzekałem. Kiedy się
już wyleczyłem, poszedłem do roboty, takiej, jaka się znalazła. W czasie wojny
i zaraz po niej nie było szans, by się uczyć. Nie było szkoły, nie było nauki, nie
było Polski.
Po mniej więcej czterech miesiącach, gdy już się wyleczyłem z ran postrzałowych i mogłem w miarę normalnie się poruszać, przygotowałem rower, wziąłem
ze sobą kanapki i wróciłem na miejsce, w którym schowałem broń. Odzyskałem
ją! Była wczesna wiosna 1945 roku. Młody chłopak na rowerze nie rzucał się
w oczy, bolszewicy mnie nie zatrzymywali. Nie spodziewałem się aresztowania.
Ktoś musiał zakablować. Podejrzewam pewną osobę, sądzę, że był to Józef Kuźmiński, taki trochę Białorus, trochę nie wiadomo co. Pracował z moim wujkiem
na kolei, miał dwoje dzieci − córkę i syna, był komunistą. Wujek często mówił, że
go w pracy szantażuje. Obaj byli po szkole, Kuźmiński był zazdrosny o stopień
i o stanowisko, dowiedział się skądś, że byłem w partyzantce…
Czekiści zrobili w domu rewizję. Kiedy mnie zabierali, wzięli również moją
belgijkę. Takiego obrotu sprawy się nie spodziewałem, miałem niecałe 16 lat,
skąd mogłem wiedzieć, że to aż tak niebezpieczne?
W celi śmierci na Łukiszkach
Siedziałem w Wilnie na Wielkiej Pohulance. Był tam ośrodek NKWD, KPZ2.
Przesłuchania, tak jak każdą chwilę tamtego życia, pamiętam do dziś. Prowadził
je Karabiejnikow. Dwie gwiazdki − młodszy lejtnant.
Miały one w sobie coś iście demonicznego.
Przede wszystkim zawsze odbywały się w nocy. Budzili mnie i sennego prowadzili do pokoju przesłuchań. Nagan położony na stole, bez naboi, dla postrachu, że w każdej chwili mogą mnie zastrzelić. Lejtnant zaczyna pisać. Ja stoję
w kącie. Mija godzina, dwie, trzy, cztery, pięć… O nic nie pyta, usiąść nie każe…
Od jedenastej wieczorem do czwartej czy piątej rano. W końcu naciska guzik.
Pod drzwiami stoi konwój i odprowadza znowu do celi. Taka procedura była potwornie wykańczająca psychicznie, wielu ludzi nie wytrzymywało nerwowo…
Ten perfekcyjny ruski system stosowało również nasze UB.
Lejtnant zaczął ze mną rozmawiać po piątej, szóstej nocy. Wypytywał o partyzantkę, rodzinę. Mając ojca, wuja i braci z takimi biografiami, byłem murowanym wrogiem Sowietów.
Mamusia moja dowiedziała się w końcu, że mnie posadzili i gdzie mnie posadzili. Przyniosła jeszcze przed wyrokiem paczkę ze skarpetami, w której była
też ciepła koszula, sweter, chusteczki do nosa, rękawice i czapka. Kwintesencja
matczynej odwagi i miłości.
Przyprowadzili mnie do pokoju lejtnanta. Patrzę, na stole leży jakaś paczka.
Karabiejnikow do mnie:
– Ty znajesz szto?
– Nie wiem − mówię.
− Mamasza pieredaczu tobie priniesła, no ty swołocz, ty nicziewo nie pałuczisz,
ty wsiegda wriosz.
Bierze nóż, rozcina paczkę i wszystko wyrzuca na podłogę: sweter, czapkę,
rękawice.
− Starszyna, bieri jewo!
Ю-651 opowiada (I)
261
262
To wszystko tam zostało, nie dał mi nic.
Miłość matki jest jednak niewyczerpana − mama jeszcze raz przyniosła paczkę. Niewyczerpana była też nienawiść czekistów − Karabiejnikow jeszcze raz
zrobił to samo.
Zresztą, po co mieli mi cokolwiek dawać? Gdy człowiek jest poniewierany,
szybciej wykorkuje. Jaką poza tym prawdę mogłem im powiedzieć? Tego, co ich
interesowało, i tak nie wiedziałem. Poza tym słabo rozmawiałem po rusku. Potem w końcu nauczyłem się tego diabelskiego języka, teraz na szczęście nie jest
mi wcale potrzebny. Śni mi się tylko czasami, przypływa w nocnych majakach
razem z tym, co przynosi skrwawiona rzeka przeszłości…
Pytali o braci.
− Bracia nie wrócili z wojny, ojca wzięliście w 1939, po co się pytacie? − odpowiadałem.
− A po co ty poszedłeś w las przeciw nam walczyć?
− Bo wszyscy poszli, w mieście nie dało się żyć, mordowaliście wszystkich.
Nawet pies się broni, gdy ma złego gospodarza.
Sądził mnie trybunał wojenny. Po półtorej tygodnia przesłuchań trojka
wydała wyrok. Wyrok śmierci, rozumiesz? Z artykułu 58 za pamienienie rodiny
(zdradę ojczyzny).
− Jaka ojczyzna, ja jestem Polak!
− Ty jesteś wrogiem narodu, a za to jest rozstrzelanie.
Najwyższy wymiar kary się podpisuje, ja też podpisałem.
Okolicę znałem, przy więzieniu łukiskim znajdował się duży plac, gdzie przed
wojną chodziliśmy na Kaziuki.
Łukiszki to ponura twierdza, wysoka na cztery piętra, wyposażona w potężne ściany. Dla KS3 porobione były specjalne cele − pojedyncze, wilgotne i
ciemne. Mieściły się one w piwnicach. Moja cela miała numer 374 lub 378, położona była w drugim korpusie i była tak ciasna, że nie można się było w niej
wyciągnąć. Rura kanalizacyjna szła w kącie na dole, na niej opierałem głowę.
Nagan położony na stole, bez naboi, dla postrachu, że
w każdej chwili mogą mnie zastrzelić.
Niektórzy więźniowie porozumiewali się alfabetem Morse’a, pukając w tę rurę.
Pytali, która cela, wystukiwali stare polskie piosenki. Niewiele z tego kapowałem. W celi stała też przecięta na pół beczka służąca jako ubikacja. Nie miałem
na nią żadnego przykrycia i tak musiałem w tych smrodach siedzieć.
Dlaczego tyle tam siedziałem − nie wiem, może wysyłali jakieś dokumenty, żeby zatwierdzić skazanie? Proszę sobie to wyobrazić – trzy miesiące w celi
śmierci, w mroku, z wymalowaną trupią czaszką na ścianie. Byłem wtedy tak
bardzo młody – skazane na śmierć szesnaście lat. Organizm miałem wyczerpany codzienną wegetacją.
W nocy było słychać, jak pracuje maszyna zbrodni. Około pierwszej szum na
korytarzu. Przychodzą, wywołują po pierwszej literze nazwiska. Skazańcy pytają,
czy to o nich chodzi. Za kolejne dwie godziny przychodzą znowu.
– Zabieraj się z wieszczami!
Cienie wychodzą z tłumoczkami i stają licom k stienie4. Szeregi tłumoczków,
każdy z numerem. Dalsze pospieszne kroki w korytarzu, przekleństwa strażników i krzyki więźniów. Nago, z węzełkami odzieży pod pachą, wpychani są do
samochodów z napisem „Awtoławka”5. Rury wydechowe skierowane są do
wewnątrz kabiny, w której tłoczono skazańców. Trupy zakopywali na Ponarach,
znanych już wcześniej z masowych egzekucji.
Myśli za dnia i sny w nocy zazębiały się ze sobą i przechodziły jedne w drugie
prawie niezauważalnie. Człowiek młodszy ma inne myśli. Dużo też zależy od
usposobienia i charakteru człowieka. W celi niektórzy wariowali, wyli i krzyczeli.
Ja to wszystko na zimno przyjmowałem. Mimo to były momenty, gdy czułem,
że się duszę i mrówki lecą po głowie. Dużo by opowiadać, w każdym razie przetrwałem i to.
Dostałem szansę. Zaproponowano mi napisanie prośby do Kalinina, przewodniczącego Rady Najwyższej ZSRS, o zamianę kary śmierci na więzienie.
W nocy zawsze brali na rozstrzał. Do mnie przyszli w dzień. Wyprowadzili na
korytarz. Powiedzieli:
− Dieduszka Kalinin ciebie pomiłował, zamienił wyrok śmierci na 25 lat ciężkich robot w dalekich krajach Sowieckowo Sajuza. Do tego konfiskata mienia
twojego i twojej rodziny. Dwadzieścia lat jeszcze pożyjesz, a potem i tak zdechniesz jak pies.
Gdy stamtąd wyszedłem, prawie nie widziałem na oczy.
263
Przypisy:
1. Tytuł, śródtytuły i przypisy pochodzą od redakcji.
2. Kamiera Priedwaritielnogo Zakluczienija, czyli areszt śledczy.
3. Kara śmierci.
4. Twarzą ku ścianie.
5. Sklep objazdowy.
Co dalej?
Tadeusz Pietkiewicz trafił do kopalni w Workucie. W kolejnej tece „Pressji” znajdzie się
następna część jego wspomnień.
Ю-651 opowiada (I)