Moja ucieczka z 82 piętra World Trade Center

Transkrypt

Moja ucieczka z 82 piętra World Trade Center
Moja ucieczka z 82 piętra World Trade Center
Opisanie wydarzeń 11 września 2001 jest dla mnie wciąż bardzo trudne i
bolesne. W ciągu ostatnich miesięcy wielokrotnie miałam okazję analizować w
myślach prawie każdą sekundę tej tragedii. Wiem, że jakkolwiek to opiszę, i tak
nie będę w stanie oddać tego, co naprawdę czuję.
Budzik zadzwonił jak zwykle o 6:30. Jeszcze zaspana spojrzałam przez otwarte
okno... Słońce już świeciło. - Zapowiada się piękny dzień, wrzesień to najpiękniejszy
miesiąc w Nowym Jorku - pomyślałam. Zaplanowałam sobie, że tego dnia w czasie
lunchu pójdę na spacer do Bartery Park, pięknie położonego parku nad samą rzeką
Hudson, tuż przy wieżowcach World Trade Center. Lubiłam tam spędzać moją przerwę na
lunch.
Przed samym wyjściem z domu nie mogłam się zdecydować, które buty mam włożyć.
Już właściwie zaczęłam nakładać bardzo wysokie i niezbyt wygodne szpilki, lecz mój
wzrok padł na płaskie brązowe klapki z miękkiej skórki, które niedawno kupiłam. - Te
klapki są wygodniejsze i też będą mi pasowały do brązowych spodni. W ostatniej chwili
zmieniłam obuwie.
Marek, mój mąż, podwiózł mnie do pracy samochodem.
Tak było codziennie. Pocałował mnie na "do widzenia" i już
za chwilę znalazłam się w moim biurze na 82 piętrze jednego
z wieżowców World Trade Center. Pracowałam w tym
budynku już 8 lat i czułam się tu bardzo bezpiecznie. Było to
bardzo eleganckie i prestiżowe miejsce. Moje biurko stało
przy samym oknie, z którego widok aż zapierał dech w
piersiach - Rzeka Wschodnia poprzecinana wieloma
mostami; uwielbiałam zimową porą patrzeć na światła tych
mostów. Spojrzałam na zegarek, była 7:30. Odsłoniłam
żaluzje i stanęłam przy oknie, aby popatrzeć na panoramę
Nowego Jorku. Robiłam to codziennie. W tym dniu pogoda
była wyjątkowo piękna i widoczność rozciągała się na całe
miasto. Widziałam nawet w oddali taflę oceanu i wschodzące
słońce. Ten widok zawsze mnie upajał i dodawał energii do
pracy. Czasami żartowałam, że z tej wysokości mogę
zobaczyć prawie Polskę. W moim biurze o 7:30 było zawsze
około 20 osób. Większość pracowników zaczynała pracę o godzinie 9:00. Czas pracy
zależał od indywidualnego wyboru godzin.
Usiadłam przy komputerze i zaczęłam pracować przy ostatnich poprawkach jednej z
moich rocznych publikacji. Pomyślałam, że już jutro się z tym uporam, wyślę do druku i
zabiorę się za nowy projekt. Moi koledzy także pracowali nad swoimi projektami.
Pierwsza godzina pracy zleciała nam w skupieniu i nagle tę wielką ciszę zakłócił
niesamowity, potężny huk. Huk ten połączony był z niesłychanym, dojmującym
syczeniem, jakby potwornego wiatru. W tym samym momencie nasza wieża zaczęła
się silnie przechylać w jedną, później powoli w drugą stronę, tak jakby chciała uzyskać
równowagę, i w końcu stanęła w pionowej pozycji. Wszyscy, nie wiedząc, co się dzieje,
wyskoczyliśmy zza biurek w przerażeniu. Zauważyłam, że wysokie regały z biurowej
biblioteki zaczynają się przechylać, a książki spadać (na szczęście ciężkie metalowe
regały były przymocowane do sufitu i nikogo nie przygniotły). Pomyślałam w tej
sekundzie, że to jest trzęsienie ziemi. Wiedziałam, że te budynki nigdy się nie zawalą,
przy najwyższej nawet sile wstrząsów sejsmicznych... Tak nam mówił nasz profesor w
czasie studiów na Uniwersytecie Nowojorskim. Pamiętam do dzisiaj jego słowa, że mocne
trzęsienie ziemi może zawalić wszystkie domy na Manhattanie, ale dwie wieże World
Trade Center, nie przewrócą się, bo mają mocną, anty sejsmiczną konstrukcję.
Oczywiście ani mój profesor, ani nikt inny nie przypuszczał, że te niezwykle silne słupy
stalowe, które trzymały konstrukcje w obu wieżach, można jeszcze stopić przy bardzo
wysokiej temperaturze i wówczas budynki te się zawalą.
Nigdy w życiu nie przeżyłam trzęsienia ziemi i nie miałam pojęcia, co się w takim
momencie robi. Kiedyś kolega, Filipińczyk, mówił mi, że trzeba się położyć na podłodze i
czekać aż wszystko minie. Byłam w tak wielkim szoku, że w ogóle nie potrafiłam myśleć
logicznie. Nagle
usłyszałam
bardzo
głośny
krzyk
Tony'ego,
naszego
kierownika: Uciekać natychmiast! Uciekać! Uciekaaać!... Natychmiast!Chwyciłam
z krzesła torebkę i zaczęłam biec w stronę drzwi wyjściowych. W holu był już czarny
gęsty dym. Pamiętam, że przez ułamek sekundy chciałam się nawet cofnąć, bałam się
wchodzić w ten gęsty dym, ale Tony uparcie pokazywał palcem w stronę schodów
przeciwpożarowych. Biegłam więc dalej za moimi kolegami, w stronę schodów,
gdzie nie było jeszcze dymu. Przeciwpożarowe klatki schodowe były obudowane
specjalnym betonowym materiałem i nie miały żadnych okien. Biegliśmy, biegliśmy tak
szybko, jak to tylko było możliwe. Światło na klatce schodowej na szczęście nie zgasło.
Moja intuicja mówiła mi, że jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Biegnąc,
zaczęłam się modlić. Wzywałam Ducha Świętego, aby dał mi siłę i spokój
wewnętrzny. Pomyślałam wtedy, że tu już tylko Pan Bóg może nas uratować...
Człowiek nic już tu nie zrobi... Przez moment czułam, że poddaję się...
Powiedziałam sobie wtedy w duchu, że jeżeli wolą Bożą jest, abym teraz
skończyła moje życie, to muszę to przyjąć. Biegłam jednak dalej i tak biegnąc,
oddawałam tę ucieczkę w ręce Boga, prosząc Go, aby był z nami wszystkimi w
czasie tej ewakuacji i ewentualnej śmierci.
Nagle zauważyłam, że zaczyna mnie ogarniać jakiś dziwny spokój wewnętrzny. Tak
jakby jakiś głos mi mówił: Nie bój się, wyjdziesz z tego. Czułam, że to nie tylko ja się
modlę, ale prawie wszyscy, którzy tutaj tak biegniemy. Zaczęłam uspokajać płaczące
kobiety. Szczególnie utkwiła mi w pamięci jedna z nich - młoda, ubrana w mundur służby
bezpieczeństwa. Znałam ją z widzenia, bo często stała na piętrze i pilnowała porządku.
Teraz biegła ze mną po schodach. Cała się trzęsła i płakała. Zauważyłam, że jej
granatowy mundur jest grubo pokryty jakimś szarym kurzem. Zapytałam, co jej się
stało, że jest taka zakurzona. Nic nie odpowiedziała, tylko płakała i bardzo się trzęsła.
(Dzisiaj wiem, że nie wolno jej było przekazywać ludziom żadnych informacji, aby w
panice nie utrudnić ewakuacji. Ona miała w ręce krótkofalówkę i wiedziała już dokładnie,
co się stało i w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie.) Żal mi się jej zrobiło i zaczęłam
prosić Boga, aby ją też miał w szczególnej opiece. Zauważyłam, że na schodach jest
stosunkowo mało ludzi, tak jakby jeszcze nie powychodzili z pięter pod nami.
Zastanawiałam się nawet, dlaczego oni nie wychodzą. (Teraz wiem, że szybkość decyzji o
ucieczce miała wielkie znaczenie. Moi trzej koledzy z biura nie zdążyli wyjść i zginęli, bo
zatrzymali się jeszcze na chwilę, żeby wyłączyć komputery. Na naszym piętrze liczyły się
sekundy do wyjścia. Ci, którzy nie uciekali natychmiast, zginęli, nawet na dużo
niższych piętrach. Niektórzy, jak się później dowiedziałam, czekali na instrukcje.
Niestety, nie doczekali się ich, bo głośniki po uderzeniu
samolotu przestały działać.)
W związku z tym, że wtedy, gdy zbiegaliśmy schody były
prawie puste, w ciągu 18 minut znalazłam się na 44 piętrze.
Wiem dokładnie, że tyle czasu to trwało, bo kiedy byłam w
holu na tym właśnie piętrze, usłyszałam drugi huk. Naszym
wieżowcem ponownie zatrzęsło. Nie miałam pojęcia, co się
znów stało. Spojrzeliśmy na siebie przerażeni. Ktoś
powiedział, że chyba piorun uderzył w naszą wieżę, co chyba
nam wszystkim wydało się nielogiczne, gdyż pamiętaliśmy
przepiękny słoneczny poranek. Tu, na 44 piętrze, były już
tłumy ludzi i służby porządkowe kierowały nas na drugi ciąg
schodów - na naszych był już silnie duszący dym.
Przesuwając się - nie można już było biec, tak nas było dużo
- do drugiej klatki schodowej na 44 piętrze, tuż obok okien zewnętrznych, zauważyłam za
oknem spadające dziwne kawałki rożnych przedmiotów i mnóstwo kartek papieru
lecących w dół. - Skąd to wszystko leci, co się stało? - pomyślałam. W holu zobaczyłam
kilka osób z mojego biura. Byłam szczęśliwa, że są tu ze mną. Nikt z nas będących w
środku budynku, nie wiedział (z wyjątkiem służby bezpieczeństwa), że to zamach
terrorystyczny. Od 44 piętra nasze schodzenie w dół stało się już bardzo powolne, bo
doszło dużo ludzi z niższych pięter. Były momenty, że musieliśmy stać i czekać, aż grupa
z kolejnego piętra wejdzie na klatkę schodową. Ludzie schodzili bez paniki, nikt
nikogo nie popychał i nie przepychał się, aby być pierwszym. Wszystkich nas
łączył ten sam los i na każdej twarzy widać było ten sam wyraz, przepełniony
bojaźnią i błaganiem Boga o szczęśliwe wyjście z budynku. Co jakiś czas robiliśmy
miejsce na schodach dla schodzących w dół poparzonych ludzi. Zastanawiałam się, skąd
tu ogień... Czy coś się zapaliło? Ta niewiedza o tym, co się stało, w pewnym sensie nas
uratowała, bo sprawniej i bez paniki się ewakuowaliśmy. Pamiętam mężczyznę
schodzącego obok mnie, który zapytał, czy nie słyszałam, czy ludzie z 92 piętra wyszli
bezpiecznie - tam pracował jego syn. Zaczęłam go pocieszać, że na pewno wyszedł.
(Teraz już wiem, że w moim wieżowcu, powyżej 82 piętra był już ogień i nikt się stamtąd
nie uratował.) Kiedy znaleźliśmy się na wysokości 20 piętra, otrzymaliśmy nakaz od służb
porządkowych, aby ustawić się w rzędzie, jeden za drugim i zostawić jedną stronę
schodów wolną dla strażaków wchodzących do góry. Schody miały około metra
szerokości, więc było dość wąsko. Jednak wszyscy posłusznie ustawiliśmy się i tak już
schodziliśmy do samego dołu. Teraz patrzyłam na strażaków wchodzących do góry. Ich
widok pozwalał mi myśleć, że jesteśmy już bezpieczni, bo w przeciwnym razie nikt nie
wysyłałby tych ludzi na górę. Pamiętam ich twarze. Ubrani byli w ciężkie kombinezony,
na plecach mieli butle tlenowe, pot lał im się z czoła. Było mi żal, że muszą iść tam, na
górę. (Szli na śmierć, żaden z nich nie wyszedł już na
zewnątrz.)
Od piątego piętra w dół na schodach było dużo wody i
szkła. Wreszcie dotarliśmy do parteru. Nasza ewakuacja na
samym dole przebiegała wzdłuż pasażu podziemnego. Był to
piękny pasaż, bardzo elegancki, z wieloma atrakcyjnymi
sklepami i restauracjami. Kiedy teraz zobaczyłam to miejsce,
przeraziłam się. Wszystko było poniszczone, opustoszałe,
drzwi popalone, powybijane szyby. Wzdłuż pasażu z sufitu
leciała woda, bo włączył się automatyczny system
przeciwpożarowy. (Przed naszym zejściem paliwo z
samolotów spłynęło w dół ciągami windowymi i wylało się na
parterze, razem z ogniem. Parter więc zaczął płonąć zaraz po
uderzeniu samolotu, ale tu udało się ogień ugasić. My,
schodząc z góry, nie wiedzieliśmy, że zarówno nad nami, jak
i pod nami jest pożar.) Szłam po kostki w wodzie, która lała
się z góry. Byłam zupełnie mokra. Spadł mi z nogi klapek,
więc spokojnie cofnęłam się i wyciągnęłam go z wody.
Stojący obok policjant zaczął mnie poganiać, mówił, że mam
iść i nie zatrzymywać się. Wydawało mi się, że jestem już w
bezpiecznym miejscu, lecz w tym samym momencie
usłyszałam krzyk kobiety ze służb porządkowych, żeby uciekać. - Czyżby groziło nam
jeszcze jakieś niebezpieczeństwo na dole? - pomyślałam, przesuwając się najszybciej w
tej wodzie i w tych moich klapkach, które co rusz spadały mi z nóg, nie pozwalając iść
dość szybko. Nie mogłam poruszać się boso - zabroniono nam tego, bo w wodzie było
mnóstwo szkła. Przemieszczając się teraz (ok. 300 m) niegdyś tak eleganckim pasażem,
cały czas zastanawiałam się, co mogło go aż tak zniszczyć.
Wyszłam w końcu na zewnątrz, na Church Street. Stały tu tłumy ludzi, gapiów, którzy
nie mieli nic wspólnego z World Trade Center. Przyszli po prostu popatrzeć na to, co się
stało. Przeszłam na drugą stronę ulicy, wtedy dopiero odwróciłam się i spojrzałam do
góry. Obie wieże stały w ogniu. Jak ten pożar przedostał się do drugiego budynku?...
Moje piętro było już dawno spalone. - Boże, czy to możliwe? - powiedziałam głośno do
siebie. W tym samym momencie jakiś głos wewnętrzny powiedział mi: Uciekaj
stąd jak najdalej!Popatrzyłam przerażona na te tłumy ludzi z aparatami
fotograficznymi i kamerami. - Dlaczego oni wszyscy tutaj stoją pod tymi
płonącymi budynkami? Zaczęłam momentalnie uciekać - tak szybko jak mogłam - w
stronę mostu Brooklyńskiego. Cała ulica wypełniona była ludźmi patrzącymi w stronę
wież World Trade Center. Nagle mój wzrok zatrzymał się na budkach telefonicznych,
stojących na rogu po drugiej stronie ulicy. - Może stąd od razu zadzwonię? Już
kierowałam się na drugą stronę ulicy, ale jakaś dziwna siła odciągnęła mnie od tego
zamiaru,
mówiąc
mi: Nie!
Tu
się
nie
zatrzymuj!
Tu
jest
niebezpiecznie! Posłuchałam tego niezwykłego głosu i pobiegłam dalej. Po kilku
minutach znalazłam się już przy samym moście i wtedy odwróciłam się po raz drugi. To
był ten właśnie moment, kiedy pierwsza z wież zaczęła się walić. Potworne kłęby kurzu i
lecące na wielką odległość niesamowite ilości gruzu... Gdybym się zatrzymała przy
telefonie, to gruz zasypałby mnie zupełnie. Tutaj nic do mnie nie dolatywało, nawet
najmniejszy z odłamków. Na ulicach rozległ się przerażający krzyk ludzi. - To niemożliwe!
- krzyczałam. Myśli mi się plątały... To niemożliwe, aby World Trade Center się zawalił!
To sen?... Nie wierzyłam własnym oczom. I do dzisiaj chwilami nie mogę uwierzyć w to,
co się wtedy stało.
Myślałam o tłumach ludzi, którzy tam w tej chwili giną i nie można im już pomóc.
Płakałam i cała się trzęsłam z przerażenia. Pomyślałam o moich współpracownikach - czy
zdążyli oddalić się od wież przed ich zawaleniem? Zaczęłam modlić się za ludzi, którzy
tam są w tych gruzach. Poprosiłam kobietę na moście, aby pozwoliła mi zadzwonić z jej
telefonu komórkowego. Niestety telefon nie działał. Zapytałam ludzi obok mnie idących,
czy wiedzą, co się stało. Wtedy dopiero dowiedziałam się, że to atak terrorystyczny na
Amerykę, i że dwa samoloty uderzyły w budynki WTC.
To niemożliwe! - krzyknęłam.
Zaczęłam przedostawać się przez most w stronę Brooklynu. Bałam się już patrzeć w
stronę World Trade Center. Miałam nadzieję, że przynajmniej moja wieża się nie zawali...
Nie chciałam patrzeć na jej "śmierć". Chciałam uciekać jak najdalej z tego miejsca.
Na moście ogarnął mnie lęk, że terroryści mogą również wysadzić w powietrze mosty.
Płacząc przedostałam się na drugą stronę Rzeki Wschodniej. Tu, na Brooklynie, policja
kierowała ludźmi. Dawała wskazówki, w którą stronę iść. Żadne środki komunikacji
miejskiej nie działały. Zapytałam policjantkę o najkrótszą drogę w stronę mojej dzielnicy
- Bay Ridge. Odwróciłam się jeszcze raz, żeby spojrzeć na Manhattan. Drugiej wieży też
już nie było. Symbol Nowego Jorku zniknął. Poczułam niesamowity ucisk w
sercu. Ogarnął mnie wielki smutek. Modliłam się za
tych, którzy zginęli.
Mimo, że byłam już w dość dużej odległości od
Manhattanu, czułam w powietrzu rozchodzący się zapach
dymu. Wszędzie unosił się kurz. Ludzie zaczęli zakładać
maski na twarze. Szłam pomału wzdłuż 5 Avenue w stronę
mojego domu. Wiedziałam, że muszę przejść pieszo około 15
km. Byłam zmęczona fizycznie, ale przede wszystkim
psychicznie. W gardle drapał mnie kurz, dusił dym. Miałam
bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony dziękowałam Bogu
za to, że wyszłam z tego piekła, z drugiej byłam załamana
całą tą ludzką tragedią. Do domu szłam wolno, przez kilka
godzin. Myślałam o całym wydarzeniu, o ludziach
zaginionych, o ich rodzinach, o dzieciach, które zostały bez
rodziców. Dlaczego?...
Na dworze było bardzo gorąco i mimo, że wyszłam z
budynków cała mokra, to wszystkie rzeczy zdążyły już na mnie wyschnąć. Ze mną szli
inni z Manhattanu. Każdy wolno i z wielkim smutkiem na twarzy. Zauważyłam, że
niektórzy właściciele sklepików i restauracji przy 5 Avenue zamykali swoje sklepy. To
wprawiło mnie w nastrój jeszcze większego lęku. W Nowym Jorku nikt w ciągu dnia nigdy
nie zamyka swojego biznesu. Czyżby całe miasto było zagrożone następnymi atakami? myślałam ze strachem. Kupiłam po drodze butelkę wody i idąc dalej piłam powoli łyk po
łyku, aby przepłukać w gardle kurz i dym.Mieszkańcy Brooklynu wychodzili przed
swoje domy i pytali nas, przechodzących, czy czegoś nie potrzebujemy. Kobieta
(Murzynka) ze swoją córeczką (może sześcioletnią) stała na chodniku i
rozdawała nam papierowe ręczniki. - Na świecie jest dużo dobrych ludzi pomyślałam ze wzruszeniem.
Cały czas myślałam o tym, że muszę w jakiś sposób zawiadomić męża i syna o tym,
że żyję. Byłam pewna, że w Polsce moja mama i siostra bardzo się o mnie martwią - na
pewno już wiedzą o tej tragedii. Próbowałam po drodze dzwonić do męża do pracy, ale
telefony nadal nie działały. Dopiero kiedy znalazłam się w pewnej odległości od
Manhattanu, dodzwoniłam się do męża. Podniósł słuchawkę jego szef. Kiedy usłyszał mój
głos, zaczął wrzeszczeć na całe biuro: Ona żyje! Marek, ona żyje! Po chwili usłyszałam
w słuchawce głos płaczącego Marka. Ja też płakałam. Poprosiłam go tylko, żeby
natychmiast zadzwonił do Michała, naszego syna, i do Polski. Rozmawialiśmy
krótko. Dowiedział się najważniejszego, tego, że żyję. Czekał na ten telefon 4
godziny. Później powiedział mi, że były to najdłuższe 4 godziny jego życia. Po
tym telefonie wracałam już do domu spokojniejsza. Dotarłam tu krótko przed godziną
15:00. W drzwiach stał już Michał. Czekał na mnie, wiedział już od Marka, że idę pieszo
do domu. Rzucił się w moje ramiona i obydwoje zapłakaliśmy. Tu dopiero, w domu, w
płaczu, zaczęłam wyrzucać z siebie moje przeżycia. Poczułam, że nogi mam jak z waty.
Osłabiona położyłam się. Michał usiadł przy moim łóżku i trzymał mnie za rękę. Nic nie
mówił. Cieszył się, że żyję. Po niecałej godzinie przyjechał Marek. Długo trzymał mnie w
objęciach... Nie mogliśmy wydobyć z siebie głosu. O nic mnie nie pytał. Nie chciał, abym
na nowo to przeżywała. Wieczorem mąż położył się na łóżku obok mnie z jednej strony, a
syn z drugiej. Trzymając mnie w objęciach usnęli, i tak w trójkę spaliśmy całą noc,
przytuleni do siebie i szczęśliwi, że jesteśmy nadal razem, że możemy się sobą cieszyć.
Dzisiaj, kiedy po 5 miesiącach od tragicznych wydarzeń 11 września analizuj ę
wszystkie chwile tego poranka wiem, że każdy moment, każda moja najdrobniejsza
decyzja, każdy mój krok nie były przypadkowe. Nieodczuwalna dla mnie wcześniej,
Boża siła prowadziła każdym kolejnym moim posunięciem - do życia. Nigdy
wcześniej nie doświadczyłam tak silnego dotknięcia Boga. Wiem, że jakkolwiek to
opiszę, nie oddani na papierze tego, co naprawdę czułam w czasie mojej ucieczki z 82
piętra. Żadne słowa nie oddadzą moich przeżyć. Wiem, jak wiele bliskich mi osób:
moja rodzina, przyjaciele, Siostry Niepokalanki, które wiedziały, że ja tam
pracuję - wszyscy wspierali mnie żarliwą modlitwą w każdej sekundzie mojej
ucieczki. Wyraźnie czułam te modlitwy. To prawda, że wiara przenosi góry.
Wiara jest nieodłączną częścią modlitwy, modlitwy w każdym jej wymiarze. To
doświadczenie umocniło ogromnie moją wiarę. Chciałabym dzisiaj poprzez to
świadectwo podziękować każdej osobie, która w tych trudnych chwilach była
myślami ze mną i wspierała mnie modlitwą. Dziękuję z całego serca i polecam
każdą z tych osób opiece Bożej!
Leokadia Głogowska