Olga Gromyko – Wierni wrogowie fragment W lesie

Transkrypt

Olga Gromyko – Wierni wrogowie fragment W lesie
Olga Gromyko – Wierni wrogowie
fragment
W lesie mieszkały wilki, niedźwiedzie i strzygi. A w mieście ludzie, których
nie można było odstraszyć zwykłym ogniem. I jeszcze czarownicy. Akurat
mijałam parów i nie zdołałam się powstrzymać: zsiadłam z konia,
przymocowałam wodze do siodła i klepnęłam wałacha po zadzie. Nawykły do
takich sytuacji Dymek potrząsnął ogonem i nieśpiesznie potruchtał w kierunku
domu.
A ja uznałam, że sprawdzę. Bo kto tych czarowników wie? Może sam puścił
słuchy o swojej śmierci i teraz tylko czekać na cios w plecy?
Opaść na kolana.
Skupić się.
Gotowe.
Podeszłam do samego skraju i zajrzałam w czarną rozpadlinę. Zbocze było
bardzo strome i złażenie po nim nie było bezpieczne, ale nieco po lewej
sterczały krzaki, których można było się przytrzymać.
Karczmarz nieco ubarwił, na dnie nie było aż tak wiele błota. Na wysokość
kolana, ale nie ludzkiego, tylko psiego.
Nie musiałam długo szukać. Leżał wprost pod urwiskiem na plecach, z
bezsensownie rozrzuconymi połamanymi kończynami.
Jasna plama na czarnej ziemi, z czerwoną otoczką.
Złośliwie wyszczerzyłam zęby. Żył. Jeszcze. Teraz siadać w tym błocie,
brudzić futro dla pięciu minut triumfu…? Triumfu głupiego ale kuszącego?
Usiadłam. Na jego brzuchu.
Człowiek jęknął i otworzył mętne oczy. Powoli przeniósł wzrok na mnie, z
bólem spróbował skupić w jednym punkcie. Poznał.
- Czarowniku, mówią, że mnie szukałeś?
Bezdźwięcznie poruszył rozbitymi wargami. Z ust trysnęła mu krew,
zalewając podbródek. Zapach mi się spodobał. Schyliłam się i przeciągnęłam
językiem wzdłuż policzka ku oku, zbierając ciemne skrzepy.
Czarownik wzdrygnął się desperacko. I bez sensu. Nigdy nie zaczynałam
posiłku od głowy. Tylko tak się przymierzałam.
- Mocny jesteś. – Przełknęłam i ciągnęłam z mieszanką podziwu oraz
złośliwości. – Prawie jak ja, mimo że któregoś razu musiałam spędzić kilka dni
w łóżku, lecząc ranę po twojej strzale. Pewnie kupiona od krasnoludów? Oni to
umieją robić takie ostrza, że bez rzeźnickiego noża nie wyciągniesz. Tyle
dobrego, że nie miewam blizn, ludzie gadają, że to wspomaga pamiętliwość. Ale
muszę przyznać, że masz dziwne metody na zawieranie znajomości z
kobietami…
Patrzył na mnie nie mrugając. Nienawiść w tych oczach gasła razem z
życiem. Pewnie walczył do ostatka, próbował zaleczyć ranę resztkami magii.
Ciekawe na co ją wydał? I tak długo pociągnął... Pewnie czekał, miał nadzieję,
że ktoś po niego przyjdzie. A teraz koniec. Ktoś przyszedł. Oczy zgasły i
aureola krwi dookoła ciała zaczęła szybko rosnąć.
Złapałam go zębami za ramię i powoli ruszyłam wzdłuż parowu, zostawiając
w błocie wyraźne odciski pazurzastych łap.
Chatka była malutka, nieładna i krzywa. Wydawało się, że przed runięciem
chroni ją wyłącznie ustawiona pod ścianą laga. Nad strzaskanym gankiem
chyliła się w ukłonie stara węzłowata jabłoń, w przybudówce z dziurawym
dachem od czasu do czasu znosiła jajka jedyna kura. Za dnia chodziła po
podwórku, rozsądnie unikając wychodzenia za rzadki płotek. Leśne drapieżniki
łykały ślinkę, ale bały przekroczyć moje znaki ochronne.
W otwartej na oścież stodole prychnął i tupnął koń, beknęła koza.
Parszywka, i po co ja ją dwa razy ciągałam do kozła? Nie miała najmniejszego
zamiaru rodzić, ale nadal dawała się doić. Mniej niż latem, ale nadal mogłam
zebrać dość mleka na śmietanę i serek. Wszyscy tu byli znajdami, zarówno
pozbawiona rogów Majka o wąskich ślepiach, oddana na poczet długu, na
barszcz, jak i szary, niemłody wałaszek, którego poprzedni właściciel wygonił
do lasu, gdyż okulał. Nawet kotka, która uważała się za dziką ale nigdy nie
spóźniała na dojenie kozy. Nawet i ja sama. Chatkę znalazłam przypadkiem,
przez dłuższy czas obserwowałam, krążąc po okolicy, ale przez tydzień
gospodarz się nie pokazał. Nie pojawił się też przez trzy lata mojego tu
mieszkania.
Nie bardzo można było nazwać chatki kompletnie niezamieszkałą – w
kominie zagnieździła się sowa, pod gankiem królowała hałaśliwa rodzinka jeży,
strych był cały zapaskudzony przez nietoperze, a piwnica – przez myszy polne.
Wszystkich tych lokatorów wymiotłam i wykurzyłam bez cienia litości,
wstawiłam okna, obetkałam szpary mchem, część sprzętów odnowiłam, a część
wyrzuciłam. Najważniejsze, że piec był cały. Najpierw spałam na nim, a potem
kupiłam pierzynę i poduszkę, i przeniosłam się na łóżko w pojedynczej
malutkiej izbie. Chatka, żartobliwie nazywana „leżem” powoli zaczęła wyglądać
jak dom, a nie ruina. Tak że nie wstyd gościa przyjąć. Przynieść.
W rozpalonym z rana piecu stały dwa garnce z wodą, która bardzo się
przydała. Zrzuciłam czarownika na oparzony wrzątkiem stół, wystawiłam na
ławkę ciemne buteleczki bez podpisów, podarłam na paski nowe lniane
prześcieradło i zabrałam się do roboty. Uczciwie mówiąc, znacznie łatwiej
byłoby go rozczłonkować ostatecznie, a nie poskładać do kupy – a miałam
niemałe doświadczenie w obu dziedzinach. Po pięciu godzinach pracy wolne od
bandaży pozostały tylko brzuch, głowa, lewe ramię i prawa goleń, upstrzone
sińcami. Dyszel narobił naprawdę sporo szkody - najwięcej pracy włożyłam w
próby poukładania strzaskanych kości w szynach. Czarodziej zmienił się w
niedbale ale skutecznie zawiniętą lalkę, pozornie tak samo zimny i pozbawiony
życia.
Przeciągnęłam go na szeroką ławę koło pieca, w zakątku odgrodzonym
zasłonką. Zagotowałam wodę, zaparzyłam zioła i zaczęłam poić rannego
ciepłym wywarem, po kropli wlewając go do wpółotwartych ust. Absolutnie nie
podobał mi się całkowity brak sprzeciwu – zarówno w stosunku do cieknącego
do gardła płynu, jak i śmierci. To nie mogło trwać długo – albo czarodziej
zagrzeje się i zacznie oddychać normalnie albo zdechnie. Nie odważyłam się
zasnąć i teraz popijałam ten sam środek na wzmocnienie, czekając aż pacjent się
zdecyduje. Mnie osobiście wywar pomagał.
Nad ranem czarownik zaczął odpływać, więc musiałam cały czas trwać przy
nim, kląć, tarmosić, dyszeć do otwartych ust, dzieląc się powietrzem i siłą
życiową. Potrafimy to, mimo że niezbyt skutecznie – zbyt duże straty w trakcie
procesu. W okolicach obiadu padałam z nóg, a on nijak nie mógł się
zdecydować, czy woli zostać na tym świecie czy iść na tamten. Podczas kolejnej
chwili spokoju uznałam, że mam dosyć i zasnęłam, a może po prostu straciłam
przytomność. Ocknęłam się dopiero głęboką nocą. Czarownik cichutko sapał i
wydawało się, że pomiędzy mną a piecem jest mu całkiem wygodnie. Wstałam i
dokładnie otuliłam go kołdrą. Przez dłuższą chwilę stałam i patrzyłam, dumając,
ale ostatecznie nie wpadłam na nic odkrywczego. Tyle że zgłodniałam.
Czas był najwyższy wyjść na polowanie.