Spóźniony romantyk w nowoczesnym świecie
Transkrypt
Spóźniony romantyk w nowoczesnym świecie
Piątek 15 lutego 2013 Dodatek specjalny Spóźniony romantyk w nowoczesnym świecie Dyrygent GERD SCHALLER opowiada o premierze „Sprawa Makropulos” Leoša Janáčka i o tym, że nie boi się reżyserów z nowatorskimi pomysłami. Jest pan jednak artystą niemieckim, zatem nie preferuje pan „Fidelia” Beethovena czy dramatów Richarda Wagnera? Zaczynałem pracę w Hanowerze, moim pierwszym szefem był Hans-Peter Lehmann, wybitny znawca teatru wagnerowskiego, czego dowód, jak wiem, dał również w Polsce, inscenizując „Pierścień Nibelunga” we wrocławskiej Hali Stulecia. Dzięki niemu dyrygowałem dramatami Wagnera. W moim życiorysie jest „Walkiria”, „Tannhäuser” czy „Holender”. W Hanowerze poznawałem też utwory współczesne, a jednak jeśli dokonałbym bilansu działalności, okazałoby się, że przeważają w niej opery włoskie, czego oczywiście nie żałuję. Publiczność chyba również. Pamiętam spektakle „Rigoletta” w Operze Narodowej, które pan prowadził. Miały naprawdę włoski temperament. Dziękuję za komplement, ale nie jest to wyłącznie moja zasługa. Wiele zależy w takich przypadkach od orkiestry, muzycy Opery Narodowej tworzą wrażliwy zespół, który potrafi odnaleźć się w każdej właściwie stylistyce, od Mozarta do współczesności. WALTER MAIR Pamięta pan swoje pierwsze spotkanie z twórczością Leoša Janáčka? Było to dawno i nie mam na myśli młodzieńczych wrażeń, kiedy po prostu słuchałem muzyki. W zawodowym życiu z utworami Janáčka zetknąłem się jakieś 20 lat temu. Przed „Sprawą Makropulos” dyrygowałem „Jenufą” oraz „Katią Kabanovą”. Pamiętam, że od razu uderzyło mnie to, jak wielkie znaczenie ten kompozytor przywiązuje nie do rytmu, ale do dźwięku i barwy swej muzyki. Każda z jego dziewięciu oper jest zresztą niepodobna do pozostałych. Na przykład w „Sprawie Makropulos” punk- ≥„Sprawę Makropulos” Leoš Janáček skomponował w 1926 r., wykorzystując sztukę Karela Čapka. To jedyne w operze po∏ączenie procesu sądowego z elementami SF, historia procesu o prawo dziedziczenia majątku i kobiety, która posiad∏a sekret d∏ugowieczności. Reżyserem spektaklu, który powsta∏ w koprodukcji Opery Narodowej z festiwalem w Salzburgu, jest jeden z największych europejskich twórców teatralnych Christoph Martahler. Na zdjęciu: scena z przedstawienia w Saltzburgu. sky’ego, Richarda Straussa, Ericha Korngolda czy Karola Szymanowskiego. Ale z drugiej strony opery Janáčka są mocno zakorzenione w XX wieku. To połączenie nadaje im wyjątkowego charakteru. CELLA SEVEN Dyrygował pan już w Warszawie „Wozzeckiem”, „Rigolettem”, a także utworami współczesnymi. Czy to oznacza, że lubi pan wszystkie operowe style i epoki? Gerd Schaller: Lubię każdą operę, którą mogę zaprezentować publiczności, trudno byłoby wskazać tytuły mi najbliższe. Czasami zresztą jest tak, że dopiero w trakcie przygotowań do premiery odkrywam w jakiejś operze fascynujące rzeczy lub coś, czego wcześniej nie zauważyłem. W przypadku utworów, którymi mam dyrygować, tak jak „Sprawa Makropulos”, sięgam po partyturę nawet rok wcześniej. Kiedy już opanuję ją pamięciowo, wracam do fragmentów, które sprawiają mi trudność, staram się je rozgryźć jak najwnikliwiej. Potem odkładam nuty, daję sobie czas, by całość we mnie dojrzała. Dopiero wówczas jestem gotowy do pracy z orkiestrą i śpiewakami. tem wyjścia jest tekst, któremu musiałem podporządkować swój sposób dyrygowania. Leoš Janáček wciąż jest mało znany polskiej publiczności. Jeśli chcielibyśmy więc go nieco przybliżyć, do jakich kompozytorów pan by go porównał? Daje mi pan trudne zadanie. Z pewnością jego partytury mają charakter późnoromantyczny, pełne są rożnych barw, tak jak utwory Alexandra von Zemlin- Nic pan nie mówi o śladach folkloru Moraw. Rzeczywiście, to ważny trop. U schyłku XIX i na początku XX wieku wielu kompozytorów szukało inspiracji w folklorze, Janáček również. Ale w operach korzystał z tego w nietypowy sposób. Mniej interesowały go ludowe melodie i pieśni, bardziej natomiast intonacja i melodyka dialektu morawskiego. Przed przyjazdem do Warszawy miał pan okazję poznać inscenizację Christopha Marthalera „Sprawy Makropulos”? Spektakl z festiwalu w Salzburgu obejrzałem na DVD. Christoph Marthaler zdecydował się zrealizować przedstawienie bez przerw, choć kompozytor wprowadził podział opery na trzy akty. Odpowiada panu taka koncepcja? Jak najbardziej. Przypomina mi „Holendra Tułacza”. Kiedy pierwszy raz nim dyrygowałem, przewidziano przerwy między aktami, kolejna inscenizacja była prezentowana jednym ciągiem, dzięki temu mogłem pokazać dramaturgiczną spójność tej muzyki. Podobnie jest z utworami Leoša Janáčka, który zresztą mówił, że nie cierpi długich oper. „Sprawa Makropulos” to około półtorej godziny muzyki, granie jej bez przerwy jest dla mnie nie lada wyzwaniem, bo trudno utrzymać przez cały czas koncentrację orkiestry. Ale jeśli się uda, można osiągnąć napięcie takie jak w „Salome” czy „Elektrze” Straussa. Czy „Sprawa Makropulos” wymaga od dyrygenta innego sposobu prowadzenia śpiewaków niż na przykład tradycyjna opera włoska? U Janáčka śpiewacy mają więcej samodzielności. W jego operach każda postać jest odrębnym charakterem, podobną umiejętność w kreśleniu portretów swych bohaterów miał Mozart, nadawał im indywidualne rysy. W „Sprawie Makropoulos” każdy, kto pojawia się na scenie, ma odrębny życiorys, co kompozytor podkreśla również rodzajem melodii, innym motywem. W operach włoskich akompaniament orkiestry nie bywa tak zróżnicowany. Proszę zwrócić uwagę, że w „Sprawie Makropulos” właściwie nie ma momentu, w którym wykonawcy śpiewaliby razem. Tym większa odpowiedzialność spoczywa na dyrygencie, który prowadząc przedstawienie, z tego muzycznego zróżnicowania musi stworzyć spójną całość. Pan lubi śpiewaków? Oczywiście, w przeciwnym razie zmieniłby zawód. Bardzo się cieszę, że Operze Narodowej udało się skompletować tak dobrą obsadę dla „Sprawy Makropulos”. Kto jest w operze ważniejszy? Śpiewacy czy dyrygent? Dla mnie zawsze najważniejsza jest muzyka. Staram się ukazać duszę, którą nadał jej kompozytor. Próbuję odczytać nie tylko to, co zapisane w partyturze, ale również to, co ukryte między nutami. Oczywiście, potrzebuję do tego śpiewaków. Czasami daję im więcej swobody, czasami mniej. W operach włoskich rygorem jest rytm, któremu należy się podporządkować. W porównaniu z nimi utwory Janáčka oferują śpiewakowi wolność, muzyka ma podążać za jego oddechem. A lubi pan tzw. teatr reżyserski? Oczywiście, jestem otwarty na poszukiwania różnorodnych nowych aspektów znanych dzieł. Dyrygenci często się skarżą, że młodzi reżyserzy przychodzący do opery nie słuchają muzyki, czasem wręcz jej nie lubią. Dajmy im czas na to, by się jej nauczyli. Zdarzało się panu kłócić z reżyserami? Tak, ale kiedy byłem młodszy, teraz jestem bardziej wyrozumiały i skłonny do kompromisu. Dla mnie najważniejsze jest, by wszyscy ludzie zaangażowani w przygotowanie premiery znaleźli wspólny język od początku pracy. Jako dyrygent nie mogę powiedzieć, że nie interesuje mnie to, co dzieje się na scenie, bo ja zajmuję się tylko muzyką. Muszę patrzeć uważnie, gdyż sytuacja zmienia się nieustannie z próby na próbę, a potem często z przedstawienia na przedstawienie. Śpiewacy oddziałują na siebie wzajemnie, reagują na każdą drobną zmianę w interpretacji partnera spowodowaną choćby samopoczuciem. A ja też mam wpływ na nich, bo opera jest sztuką zespołową. —rozmawiał Jacek Marczyński Piątek rp.pl ◊ 15 lutego 2013 teatrwielki.pl „Sen nocy letniej” w choreografii Johna Neumeiera to jeden z najwspanialszych baletów opartych na sztuce Szekspira. Jego prapremiera odbyła się w 1977 r. w Hamburg Ballet, potem włączyły go do repertuaru m. in. Opera Paryska, wiedeńska Staatsoper czy Teatr Bolszoj w Moskwie. Neumeier wykorzystał w tym spektaklu muzykę (ze słynnym marszem weselnym) Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego napisaną przez niego do tej komedii Szekspira, uwory organowe György’a Ligetiego oraz tradycyjną muzykę katarynkową. W wykonaniu Polskiego Baletu Narodowego (na zdjęciu) „Sen nocy letniej” zobaczymy po raz pierwszy 15 marca br. To druga choreografia Johna Neumeiera (rocznik 1942), który ma w dorobku ponad 100 baletów, przygotowana przez warszawskich tancerzy. W 1984 r. zrealizował on w Teatrze Wielkim „Miłość i ból i świat i marzenie” z muzyką Gustava Mahlera. ARCHIWUM TW-ON/E.KRASUCKA 2 Nie zdradzam swoich pomysłów Choreograf i dyrektor legendarnego Hamburg Ballett JOHN NEUMEIER przygotowuje z Polskim Baletem Narodowym „Sen nocy letniej”. Czy jednak dokonuje pan zmian przy kolejnych powrotach do dawnych prac? Warszawski „Sen nocy letniej” będzie dokładnie taki jak na premierze ponad 30 lat temu? Wie pan, co powoduje, że balety, nawet te XVIII- czy XIX-wieczne, są nadal żywe i publiczność chce je oglądać? Decyduje o tym ich prawda i szczerość. Jeśli dotykają rze- czy, które są bliskie człowiekowi, wówczas się nie starzeją. przyjechałem do Europy, od razu poczułem się tu dobrze. W latach 50. i 60. Europejczycy jeździli do Ameryki, krainy tańca nowoczesnego. Pan przebył w tym czasie drogę dokładnie odwrotną. Dlaczego? Byłem bardzo młody i szukałem źródeł inspiracji inną kulturą, tradycją. Nie interesował mnie tylko i wyłącznie taniec, potrzebowałem kontaktu z teatrem, z malarstwem, literaturą. Czułem, że to niezbędne do mojego rozwoju. Spotkanie z Johnem Cranko było ważne? Widziałem kilka jego choreografii jeszcze w Ameryce i uważałem, że powinienem go poznać. To były bardzo dobre lata jego zespołu w Stuttgarcie, a on sam znajdował się w fazie twórczego rozkwitu. Ale nie powiedziałbym, że wywarł szczególny wpływ na Rodzinne korzenie odegrały rolę w podróży do Europy? Pana ojciec był przecież Niemcem, matka z pochodzenia Polką. Wówczas nie w pełni uświadamiałem sobie potrzebę powrotu do korzeni. W Ameryce utrzymywaliśmy ściślejsze związki z rodziną matki, która trzymała się razem. Czułem się więc bardziej związany z Polską i kiedy po raz pierwszy dostałem zaproszenie z waszego kraju, był we mnie rodzaj patriotycznego obowiązku nakazujący przyjazd. Natomiast o wyborze Niemiec na miejsce zamieszkania zaważył fakt, że był to czas dynamicznego rozwoju tańca w tym kraju. Dziś jest pan prawdziwym Europejczykiem, pana choreografie odwołują się do Szekspira, Dumasa, Czechowa, Manna. Korzysta pan z europejskiej muzyki, od Bacha do Mahlera. To prawda, ale może to wynika również z faktu, że kiedy STEVEN HABERLAND Jest pan szefem Hamburg Ballett od 40 lat, a jednocześnie często pracuje pan z innymi zespołami. Co bardziej inspiruje choreografa: własny zespół, w którym doskonale zna pan możliwości wszystkich, czy spotkanie z nieznanymi sobie tancerzami? John Neumeier: Kiedy tworzę nowy balet, wolę pracować z moim zespołem. Jestem wtedy kreatorem, który używa swojego tworzywa. Natomiast spotkanie z nowym zespołem jest rodzajem wyzwania: nie wiem, co mnie spotka i dokąd razem dojdziemy. Ale moim choreografiom pozwala zachować świeżość, bo każdy kolejny wykonawca dodaje do nich coś własnego. Poza tym akt tańca dokonuje się zawsze tu i teraz, podczas konkretnego wykonania, potem ta sztuka zamiera. Odczuwam to również, przyjechawszy do warszawskiego baletu, który zresztą bardzo zmienił się od czasu, gdy pracowałem z nim po raz pierwszy. Wtedy byli w nim wyłącznie polscy tancerze, obecnie to otwarta na świat międzynarodowa kompania. moje myślenie choreograficzne. Zanim znalazłem się w Europie, pracowałem w Stanach z Sybil Shearer i to ona przede wszystkim mnie ukierunkowała. Pan bardzo wcześnie zaczął próbować sił w choreografii. To prawda, jeszcze w Ameryce, były to skromne prace, ale od początku zawodowej drogi nie oddzielałem obu profesji: tancerza i choreografa, jak czyni większość. Uważałem, że własne próby choreograficzne pozwolą mi lepiej poznać siebie, zarówno moją psychikę, jak i fizyczność, co z kolei zaowocuje w pracy z innymi. Nie mówiliśmy nic do tej pory o tradycji tańca, a przecież zrobił pan własne wersje niemal wszystkich słynnych klasycznych baletów. Stosunkowo szybko, po zrealizowaniu kilku choreografii w Stuttgarcie, dostałem propozycję zostania dyrektorem baletu we Frankfurcie. Zastanawiałem się wówczas, co będzie dobre nie tyle dla mnie jako choreografa, ale dla zespołu, który mam prowadzić. Czułem się odpowiedzialny za tancerzy, a baletowa klasyka mogła być niesłychanie ważna dla ich rozwoju, mojego zresztą także. To przekonanie wyniosłem zresztą z okresu nauki w Royal Ballet School w Londynie. A ponieważ interesowałem się też teatrem, uznałem, że wzbogacenie klasycznego baletu o elementy teatralne daje szansę na odświeżenie tradycyjnych widowisk takich jak „Jezioro łabędzie”. Wiele pana choreografii ma teatralną formę, ale nigdy nie uznał pan, że tworzy teatr tańca. To określenie pozostawmy wielkiej Pinie Bausch, ona ma pełne do niego prawo. Różnica między teatrem tańca a moimi baletami polega na użyciu innych technik. Mój język, rodzaj ruchu wyrasta z baletowej tradycji, źródło mojego myślenia choreograficznego tkwi w klasyce. Weźmy choćby formę pas de deux, jeśli wprowadzam ją do spektaklu, nie powielam starych wzorów, ale pas de deux zawsze jest wyłącznie tańczone i wymaga od wykonawcy klasycznego wykształcenia. Domyślam się, że w szkole, którą założył pan w Hamburgu, uczniowie poznają technikę klasyczną. Oczywiście, choć są również zajęcia z tańca modern. Najważniejszym celem, jaki stawia sobie szkoła, jest rozwój kreatywności. W początkach edukacji, gdy mamy do czynienia z dziećmi, łatwo zamienić naukę w tresurę, a to byłoby najgorsze. Tancerza powinna cechować twórcza aktywność. Nacisk na rozwój osobowości jest szansą dla klasycznego baletu. Inaczej grozi mu jedynie powielanie tych samych wzorców. Choćbyśmy nie wiem jak kochali arcydzieła przeszłości i chcieli je chronić, musimy być kreatywni. To podstawowe zadanie, jakie stawia sobie Hamburg Ballett. Proszę zwrócić uwagę, że klasyczne balety są czymś wyjątkowym. Większość współczesnych choreografów tworzy małe formy dla niewielkich zespołów. Ja wierzę w siłę dużych, pełnospektaklowych baletów, to jest zupełnie inny rodzaj twórczej wypowiedzi. Balet to sztuka dramatu i emocji. Już samo ustawienie dwojga ludzi na scenie jest przecież zalążkiem sytuacji dramatycznej. Dostrzega pan różnicę między tancerzami, których miał w zespole 40 lat temu, a obecnymi? Nie. Owszem, poziom techniczny dzisiaj jest bez wątpienia wyższy. Zmienił się też komfort pracy. Ale stawiam tancerzom takie same wymagania jak 40 lat temu. Stosunkowo niedawno znalazłem tekst przemowy, którą wygłosiłem na pierwszym spotkaniu z zespołem w Hamburgu po zostaniu jego dyrektorem. Teraz powiedziałbym dokładnie to samo. Najważniejsza jest wizja, którą chcemy realizować. Moi obecni tancerze również ją mają, ich sposób myślenia o tej sztuce się nie zmienił. Jest jeszcze jakiś baletowy temat, którego John Neumeier nie zdążył zrealizować? Tak, kilka, ale ich nie zdradzę. Nie mam zwyczaju opowiadać o moich pomysłach, bo wówczas one ode mnie uciekają. Nie czuje pan zmęczenia 40-letnim dyrektorowaniem? Absolutnie nie. Ta praca ciągle jest dla mnie wyzwaniem. I myślę, że w tym, co robię, nie ma rutyny, gdyż nieustannie szukam nowych dróg, nowych rozwiązań. —rozmawiał Jacek Marczyński ◊ rp.pl Piątek 15 lutego 2013 zdradza, co sprawia jej przyjemność na scenie i dlaczego porzuciła bohaterów Rossiniego. EWA PODLEŚ Stęskniła się pani za warszawską publicznością czy też będzie to specjalny koncert w Operze Narodowej? Ewa Podleś: I jedno, i drugie to przecież jest koncert z okazji moich urodzin. Co prawda odbywa się z opóźnieniem, pierwszy termin zarezerwowałam w roku ubiegłym, ale kłopoty ze stawem biodrowym sprawiły, że wówczas musiałam występ odwołać. Jaka jest pani recepta na długą karierę? Całe życie śpiewałam z troską o własny głos. Nigdy nie porywałam się na coś, co mi proponowano tylko dlatego, że mogłam zyskać pięć minut sławy. Jeśli oferowano nieznany mi utwór, zawsze przed podjęciem decyzji musiałam zajrzeć w nuty. Często słyszałam wówczas, że to przecież partia mezzosopranowa, ale dla mnie to jeszcze nic nie znaczy. Amneris w „Aidzie” śpiewa mezzosopranem, a to nie jest rola dla mojego głosu. Są utwory, których pani nie zaśpiewała, a teraz żałuje? Absolutnie nie. Miałam szczęście, mogłam zaprezentować się w wielu utworach rzadko wykonywanych przez innych. Natomiast zawsze starałam się, żeby były to partie wygodne dla głosu, żeby on dobrze się w nich czuł. Dlatego na przykład tylko raz podpisałam kontrakt na występ jako księżna Eboli w „Don Carlosie”, mimo że na koncertach obie jej popisowe role śpiewałam bez problemów. Jednak w przedstawieniu, gdy dochodziłam do punktu dla mnie kulminacyjnego, czyli arii „O don fatale”, mój głos był już zmęczony po poprzednich scenach. Właśnie ukazuje się polskie tłumaczenie wydanej we Francji pani biografii. Autorkę, Brigitte Cormier, poznałam kiedyś w Barcelonie, była na przedstawieniu „Juliusza Cezara” z moim udziałem i potem długo czekała przed teatrem. Poprosiła o autograf i nieśmiało zapytała, czy mogłaby napisać o mnie książkę. Spotykałyśmy się wielokrotnie, w różnych miejscach, ona ciągle nagrywała nasze rozmowy, przekopała się przez strych mojego domu, gdzie leżą różne recenzje. Niemal nauczyła się polskiego, by móc wykorzystać ich fragmenty. Biografia rzeczywiście powstała. Ma pani wielu wielbicieli, którzy podróżują za panią po świecie. To prawda, na warszawski koncert również przyjadą z Ameryki, z Niemiec, z Fran- cji, ze Szwajcarii, z Portugalii. Byli też niedawno w San Diego, gdzie występowałam w „Córce pułku”. To miłe. Ale jestem tak samo kochana, jak i nienawidzona, o tym też jest w mojej biografii. Wzbudzam wręcz skrajne emocje, ale trudno każdego zaspokoić. Nawet Callas nie wszystkim się podobała. Niedobrze, kiedy artysta jest „obły”, nic mu nie można zarzucić, ale i szybko się o nim zapomina. Pani potwierdza też słuszność teatralnej zasady, że nie ma małych ról, są tylko mali aktorzy. Absolutnie tak, pod warunkiem że jest to rola, w której mogę coś wykreować. Poza tym zmieniam repertuar, bo nie jestem już ani amantem, ani amantką. Przyszedł czas na partie, których wcześniej nie dotykałam: Ulryka w „Balu maskowym”, Azucena w „Trubadurze”, Erda w „Pier- artysta, cieszę się, że wreszcie w operowym świecie Polacy zaczynają być traktowani na równi z innymi. MATERIAŁY PRASOWE Skończył się czas dzielnych rycerzy 3 ścieniu Nibelunga”, Klytemnestra w „Elektrze”, Kornelia zamiast Juliusza Cezara u Händla czy choćby Madame de la Haltiére, czyli Macocha w „Kopciuszku” Masseneta. Albo stara Hrabina w „Damie pikowej”, którą można odśpiewać albo pokazać jej dramat. Nigdy nie walczyłam o role duże, tylko o role dobre, w których mogę siebie wyrazić, zrealizować jakiś zamysł. Potem mam satysfakcję, jak choćby w nowojorskiej Metropolitan, kiedy moi partnerzy w „Giocondzie” mówili: - My harujemy na scenie cztery godziny, a ty zaśpiewałaś jedną arię i dostałaś największe owacje. Piotr Beczała zaprosił panią do udziału w nagraniu swojej płyty Verdiowskiej. Tak, zaśpiewaliśmy duet z „Trubadura”. To wspaniały Pani zaczynała karierę w bardzo trudnym okresie. Tak, nikt nie chciał pomagać ani mnie, ani wcześniej choćby Teresie Żylis-Garze, choć śpiewała jak anioł. Kiedy zmarł mój francuski impresario, który opiekował się mną i Cecilią Bartoli, wysłałam listy do stu agencji, prawie wszystkie w ogóle nie odpowiedziały. Przez dziesięciolecia przegrywaliśmy z Włochami i Rosjanami. Powiedziała pani, że już kończy z dzielnymi rycerzami Rossiniego, przyszedł czas na wiedźmy i czarownice, ale na występ w „Ciro in Babilonia” na festiwalu w Pesaro dała się pani w ubiegłym roku namówić. Ciro u Rossiniego nie jest amantem, on miał 55 lat. Mogłam podjąć się roli dojrzałego bohatera, muzycznie napisanej rzeczywiście na mój głos. Fragment z tej opery zaśpiewam na koncercie, bo to utwór bardzo rzadko wykonywany, a arie z „Tankreda” czy „Włoszki w Algierze” już mi się znudziły. Chcę pokazać publiczności siebie taką, jaka teraz jestem, dlatego też będzie scena z „Damy pikowej”. A co z arią z „Giocondy”? Może dodam ją na bis. —rozmawiał Jacek Marczyński Muzyka, którą oddychają Włosi Dyrygent CARLO MONTANARO wyjaśnia, na czym polega fenomen Giuseppe Verdiego, i które jego opery lubi najbardziej. Verdi w pełni oddaje charakter Włochów? Nie tylko nasz. Pod wieloma względami jest uniwersalny. O miłości, wierności, przyjaźni opowiada przecież w taki sposób, że człowiek żyjący w różnych krajach i epokach potrafi odnaleźć w nich prawdę o sobie. Dlatego jego opery poddają się rozmaitym uwspółcześniającym zabiegom inscenizacyjnym, które chętnie dokonywane są dzisiaj w teatrze, choć oczywiście nie wszystkie te próby kończą się sukcesem. Ja zresztą akceptuję nowoczesność na scenie pod warunkiem, że widzę sens takich działań. Nie cenię reżyserów, których jedynym zamierzeniem jest zrobienie czegoś inaczej niż inni, a opery Verdiego padają czasem ofiarami i takich pomysłów. MATERIAŁY PRASOWE Czy to prawda, że każdy Włoch potrafi śpiewać arie Verdiego? Carlo Montanaro: Może takie stwierdzenie to przesada, ale wielu potrafi to z całą pewnością. W świecie, Verdi uchodzi jednak przede wszystkim za symbol włoskiego ducha. A wie pan dlaczego? Bo jego muzyka w pełni oddaje charakter i melodykę języka włoskiego. W jego utworach nie ma żadnej sztuczności. My właśnie w ten sposób mówimy, wyrażamy swe uczucia, wyznajemy miłość. W bohaterach jego oper odnajdujemy siebie. Tym tłumaczy pan niezwykłą ich popularność już za życia kompozytora? Jego arie natychmiast po premierze śpiewano na ulicach włoskich miast. Z pewnością tak, ale nie jest to jedyne wytłumaczenie. Proszę pamiętać, jaką rolę pełniła sztuka operowa w XIX wieku. Była tym, czym w XX wieku stal się film: najpopularniejszą rozrywką wszystkich warstw społecznych, nie tylko ludzi bogatych. Verdi ponadto znakomicie wyczuwał ówczesne nastroje Włochów, coraz powszechniejsze dążenie do zjednoczenia i zbudowania własnego państwa. Był na tyle mądry, że nie tworzył sztuki wprost zaangażowanej, a przez to mającej na ogół krótki żywot, ale miał instynkt i opowiadając o rzeczach pozornie odległych od spraw bieżących, idealnie wyrażał klimat czasów mu współczesnych. Przykładem tego jest choćby „Nabucco”. Jego akcja rozgrywa się dwa i pół tysiąca lat temu, a chór Żydów „Va pensiero” w niewoli babilońskiej przyzywającej ojczyznę, błyskawicznie po premierze stał się naszym nieformalnym hymnem. Jest coś, czego byśmy jeszcze nie wiedzieli o Verdim? Chyba nie. Być może ktoś kiedyś odkryje jakieś nieznane jego listy, które wskażą nowe fakty czy interpretacje, ale specjalnie bym na to nie liczył. To samo dotyczy muzyki nieustannie wykonywanej od prawie 200 lat. Łatwo jest więc dyrygować jego operami? I tak, i nie. Ta muzyka pozornie jest prosta, świetnie napisana. Verdi był absolutnym mistrzem akompaniamentu dla śpiewaków, pod tym względem żaden kompozytor nie może się z nim równać. Ale jednocześnie jest to muzyka na wskroś włoska i trzeba ją mieć we krwi. To tak jak z walcem, którym wiedeńczycy oddychają od stuleci i oni najlepiej wyczuwają jego specyficzny rytm. Wy, Polacy, też macie swoją muzykę, to naturalne. „Don Carlo” to pana ulubiona opera Verdiego? Na pewno jedna z ulubionych. Cenię ją choćby za to, że w wielu momentach jest operą bardzo intymną, a to w tej sztuce nieczęsto się zdarza. Miałem już okazję pracować nad „Don Carlem”, ale myślę, że spotkanie z tym utworem w Warszawie z inscenizacją Willy'ego Deckera było naprawdę wyjątkowe. Spektakl pokazuje skomplikowane, różnorodne relacje między bohaterami: między ojcem a synem, między mężem a żoną, wreszcie między świeckim monarchą a Kościołem. Jest to inscenizacja tradycyjna, ale pogłębiona psychologicznie. Którą z oper Verdiego chciałby pan zrealizować w Warszawie w przyszłości? Trudny wybór. Myślę, że mógłby być to „Simon Boccanegra” albo „Aida”. Bardzo interesujący jest też „Korsarz” albo „Joanna d’Arc”, którą dyrygowałem w Grazu. Te dwa ostatnie dzieła można by było wykonać w wersji koncertowej. Wymienił pan głównie tytuły mało znane polskiej publiczności, a podobno o Verdim wiemy ponoć wszystko. Tymczasem my, Polacy, mamy jeszcze sporo do nadrobienia. Ja dodałbym jeszcze jedną operę, którą bardzo lubię, a która nigdy nie była w Warszawie wystawiana. To „Luisa Miller”. Rzeczywiście jest świetna, choć rzadziej pojawia się na scenach, ale też potrzebuje bardzo dobrego zestawu wykonawców. Inaczej może wydać się zbyt konwencjonalna. Wspaniałych śpiewaków potrzebują wszystkie jego opery. Dopiero wówczas można docenić kunszt Verdiego. To prawda. I na tym też polega jego geniusz. —rozmawiał Jacek Marczyński 4 Piątek rp.pl ◊ 15 lutego 2013 teatrwielki.pl Magiczne miejsce dla malarzy Kolor wywołuje emocje WYSTAWA | W Galerii Opera oglądać można najnowsze obrazy Stefana Gierowskiego, klasyka polskiej abstrakcji. GALERIA Historyczna siedziba przy placu Teatralnym staje się gmachem, który chce gościć wiele dziedzin sztuki. N J ednym z kolejnych projektów Teatru Wielkiego - Opery Narodowej jest Galeria Opera. To wspólny projekt dyrektora Waldemara Dąbrowskiego oraz rektora ASP prof. Adama Myjaka. szczyt grać, i Aleksandra Węgierkę, moją wielką miłość. Teatr Polski ukazany jest na wystawie poprzez artystów i spektakle, które budowały jego historię: „Hamlet” z Wojciechem Brydzińskim, „Dziady” z Józefem Węgrzynem. „Balladyna” ze Stanisławą Wysocką. To dla tej sceny Jarosław Iwaszkiewicz napisał „Lato w Nohant”, a za Kazimierza Dejmka miały prapremiery utwory Mrożka, Krzysztonia czy Myśliwskiego. Szczególnie dużo uwagi poświęcono inaugurującej działalność Teatru Polskiego 100 lat temu premierze „Irydiona” Zygmunta Krasińskiego. Obok dwujęzycznego polsko-rosyjskiego plakatu są zdjęcia, projekty kostiumów, szkice scenograficzne. – W Warszawie jest wiele muzeów i galerii, ale próżno by szukać takiego miejsca, które promowałoby rodzime malarstwo najwyższej klasy. Postanowiliśmy pokazać klasę mistrzów, którzy wciąż mają wiele do powiedzenia – mówi prof. Adam Myjak. – Tworząc Galerię Opera, chcemy zadać kłam wszystkim malkontentom wątpiącym w siłę malarstwa. Udowodnić, że ono nadal istnieje i ma się dobrze. Zamysłem twórców Galerii Opera jest stworzenie miejsca służącego klasykom polskiej awangardy, pokolenia artystów, które stworzyło fundamenty nowoczesności w polskiej sztuce. Przestrzenią do prezentacji są Sale Północne Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, które wielokrotnie służyły różnym wystawom. Galeria Opera zamierza urządzać tu swoje ekspozycje sześć razy w roku. Każda połączona z uroczystym wernisażem, każdej towarzyszyć bedzie katalog będący przewodnikiem po życiu i twórczości danego artysty. Była już wystawa Jana Tarasina, teraz prezentowany jest Stefan Gierowski, następne nazwiska to Tadeusz Dominik, Jerzy Tchórzewski, Janusz Przybylski, Jerzy Mierzejewski, Teresa Pągowska, Łukasz Korolkiewicz, Edward Dwurnik, Jan Dobkowski, Zbysław Maciejewski, Jarosław Modzelewski czy Leon Tarasewicz. – W Salach Północnych miałem niedawno swoją wystawę jubileuszową, więc wiem, jakie to magiczne miejsce dla prezentacji sztuki. Dla potrzeb Galerii Opera trzeba było te sale odpowiednio zaaranżować, inaczej oświetlić – mówi prof. Myjak. – Jeśli przyjmiemy, że te sale codziennie odwiedzać będzie kilkaset osób, które danego wieczora przyszły na spektakl w operze, to jest to bardzo dobra promocja sztuki. Galeria Opera w ciągu dnia będzie oczywiście dostępna dla widzów spoza teatru. Mamy nadzieję, że stanie się ważnym miejscem na mapie kulturalnej Warszawy. Do tego przekonają z pewnością nazwiska artystów. Aktualnie można tu oglądać najnowsze prace Stefana Gierowskiego. – On jest w świetnej formie - dodaje prof. Adam Myjak. – Zawsze wierzy w siłę malarstwa, uważa, że jest wciąż żywą i piękną tradycją, a swą twórczością udowodnił, że w czterech ramach rzeczywiście można zawrzeć wszechświat. —j.b.s. —Jan Bończa-Szabłowski MATERIAŁY PRASOWE ależy do grona twórców, którzy – debiutując w połowie XX wieku i będąc świadkami kolejnych artystycznych rewolucji ostatnich 60 lat – pozostali wierni malarstwu. Tylko ono stało się sposobem jego wypowiedzi. Od roku 1957 Stefan Gierowski określa swoje abstrakcyjne kompozycje kolejnymi rzymskimi cyframi. O najnowszej wystawie w Galerii Opera pisze: „Obrazy eksponowane w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej pochodzą z lat 2007–2011. Cztery wcześniejsze są z przestrzenią podzieloną, pozostałe mają jedną przestrzeń o różnej materii malarskiej. Wszystkie wskazują na możliwość zobaczenia różnych odległości punktów i plam barwnych, a więc dążenia do pokazania głębi nieskończoności utajonej w materii barwnika. Istnieje nadzieja, że właśnie nasycenie i świetlistość koloru doprowadzą do piękna”. Pytany przez Zbigniewa Taranienkę, dlaczego w ostatnich latach ogranicza paletę barw, 88-letni malarz odpowiada przekornie: „Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć... Może świeciło tak pięknie słońce, a może ze starości? A może człowiek chce ograniczyć środki, które stosował i powiedzieć: właśnie to jest najważniejsze, w tym mieści się wszystko! Sam kolor tak będzie świecił i przesyłał tak wielką energię, że przez to będzie przekazywał coś istotnego”. Kim jest Stefan Gierowski, profesor warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych od 1962 roku? Wybitnym pedagogiem, bo z jego pracowni wywodzi się choćby większość malarzy z Gruppy, m.in. Marek Sobczyk i Jarosław Modzelewski? Abstrakcjonistą? Kolo- rystą? A może to intelektualista piszący swe wyrafinowane traktaty kolorem? Harmonijne łączy to, co emocjonalne i spontaniczne, z tym, co racjonalne i intelektualne. – W czasie studiów nie interesowałem się koloryzmem, zafascynowany byłem problemami sztuki nowoczesnej – wspominał w jednym z wywiadów. – Intrygowały mnie obrazy Leona Chwistka, Zbigniew Pronaszko był moim profesorem. Ceniłem Makowskiego. Ciekawiły mnie nowe idee, sztuka włoska, Marinetti, obrazoburcze hasła – taki świat mi się podobał. Pociągało mnie myślenie awangardowe, Majakowski, rewolucja w sztuce. W pierwszym okresie twórczości w jego malarstwie widoczny jest wpływ kubistycznego rozbicia formy oraz uproszczeń zaczerpniętych z kręgu sztuki naiwnej. Pod koniec lat 50. artysta dochodzi do malarstwa niefigura- tywnego. Kolejne indywidualne wystawy ukazywały zmienne zainteresowania malarskim warsztatem, a cykle swych obrazów poświęcał takim tematom jak: przestrzeń, światło, faktura. W latach 1956–1961 współpracował z warszawską Galerią Krzywe Koło prowadzoną przez Mariana Bogusza. Wystawiał też w Paryżu. Zachód ze zdumieniem odkrywał wówczas, że w reżimach poststalinowskich powstaje sztuka bynajmniej nie socrealistyczna – ale łącząca się z aktualnymi nurtami sztuki Zachodu. Na tym tle sztuka Gierowskiego objawiała się jednak jako coś osobnego. – Wyraźnie zmieniłem podejście do problemu koloru w malarstwie w latach 70. Stał się bardzo ważny – wspomina. – Zaczęło mnie interesować samo fizyczne działanie koloru, analizowanie zależności, co się dzieje, kiedy użyje się tego, a nie innego koloru. W obrębie jednego obrazu przedstawiałem cztery pasy odseparowanych od siebie kolorów, aby później za pomocą punktów je zmieszać, uzyskując zupełnie inne wrażenia odbioru. Kolor nie jest dla niego środkiem do wyrażania emocji, ale czymś, co te emocje samo wywołuje. Gierowski nie maluje smutku, ale barwę, która może wzbudzać smutek. Pracuje nad osiągnięciem jak największej świetlistości koloru i jego nasycenia. Nie ukrywa też, że do obrazu podchodzi nieomal jak architekt opracowujący koncepcję budynku. – Nie maluję spontanicznie, wpierw muszę wszystko przemyśleć – mówi Gierowski. – Kiedy jednak staję przed płótnem, maluję szybko i pewnie. Wyznaję filozofię niektórych chińskich szkół, iż gest musi wyjść z ręki, praca ma zawierać właściwy moment, życie. —Jacek Tomczuk Budowniczy dwóch teatrów HISTORIA | Teatr Wielki ma 180 lat. Zaprojektował go Antonio Corazzi. Ale dziś Warszawa nie szczyciłaby się tym gmachem, gdyby nie Arnold Szyfman. Z nakomity Antonio Corazzi zaprojektował budynek w miejscu XVII-wiecznego handlowego Marywilu. Jego wschodnie skrzydło (dziś są tam m.in. teatralne kasy) wkomponował w główną bryłę, dodając bliźniacze skrzydło zachodnie. Teatr powstawał z kłopotami, niechętni mu byli rosyjscy zaborcy, zwłaszcza po upadku powstania listopadowego. 24 lutego 1833 roku przedstawieniem „Cyrulika sewilskiego” Rossiniego rozpoczął jednak działalność. Na polskie dzieło nie zgodziła się carska cenzura. We wrześniu 1939 roku budynek został zbombardowany i w dużej mierze spłonął. Po Powstaniu Warszawskim był celowo wysadzany w powietrze, wojnę przetrwała jedynie wschodnia część fasady, kolumnowy portyk, oraz pomieszczenia na I piętrze w zachodniej części fasady (Sale Redutowe). To jedyne pomieszczenia, w których zachował się pierwotny wystrój zaprojektowany przez Corazziego. W powojennej Polsce trzeba było czekać 20 lat, nim Teatr Wielki znów przyjął publiczność. Żmudnym dziełem odbudowy i rozbudowy kierował Arnold Szyfman. „Teatr był celem mojego życia. Teatrowi poświęciłem wszystkie moje siły”. Te słowa Arnolda Szyfmana stanowią motto jego działalności, ale i wystawy zorganizowanej w Salach Redutowych. Ekspozycję przygotowano w stulecie Teatru Polskiego w Warszawie. To drugie dzieło Arnolda Szyfma- na, które wzniósł z miłości do teatru oraz do jego gwiazdy Marii Przybyłko-Potockiej, którą pokochał. Kilkaset zgromadzonych pamiątek pokazuje dzieje tej sceny. Mamy okazję przekonać się, że tworzony przez Szyfmana zespół składał się z największych gwiazd polskiego teatru. - Szyfman był rasowym menedżerem. Jeździł po Polsce i wyszukiwał talenty - wspomina Nina Andrycz, która w Teatrze Polskim spędziła 70 sezonów. - Zaangażował Józefa Węgrzyna, choć ten wcale nie palił się do Warszawy, bo mówił, że Kraków go kocha, tam ma żonę i dzieci. Jednak przyjechał do Teatru Polskiego i szybko stał się bożyszczem. Szyfman sprowadził też Juliusza Osterwę, Kazimierza Junoszę-Stępowskiego, z którym miałam za-