Szkic do portretu

Transkrypt

Szkic do portretu
Szkic do portretu
Czasami brałem ją z sobą do kina.
Przechodząc obok afisza i czytając zapowiedź jakiegoś wartościowego filmu,
powiadałem sobie: trzeba to pokazać staruszce. Niech i ona zobaczy coś dobrego,
zabawnego.
Raz wpadł mi w oko tytuł Przygody Sindbada Żeglarza. Zapragnąłem obejrzeć tę
bajkę i kupiłem dwa bilety. Tym razem nie chodziło tylko o to, żeby matce sprawić
uciechę. Potrzebne mi było jej towarzystwo. Nie chciałem być osamotniony w sali
kinowej. Toż to wstyd: dorosły chłop na filmie dla dzieci. Co innego, gdy się siedzi obok
jakiegoś partnera lub partnerki. Gdybym był ojcem i miał ośmioletnie dziecko, zabrałbym
dziecko. Byłem bezdzietnym kawalerem, więc – zabrałem matkę.
W drodze do kina wystrzegam się udzielania matce bliższych informacji. Jakby się
przedwcześnie dowiedziała, że będzie to film dla dzieci, prawdopodobnie zawróciłaby do
domu. Uznałaby po prostu, że na dziecinadę szkoda czasu. Zamykam więc gębę na
kłódkę. Dopiero gdyśmy usiedli naprzeciw ekranu, wyjawiam, że to, co za chwilę
zobaczymy, to film... rysunkowy.
Matka piorunuje mnie wzrokiem.
– No wiesz!...
Upływa parę chwil w milczeniu; czekamy na wygaszenie świateł. Dłonie matczyne
zanurzają się w damskiej torebce w poszukiwaniu cukierków, po czym słyszę pytanie,
kpiąco-pieszczotliwe, z akcentem sarkazmu:
– Chcesz ciuciu?
Innym razem był to film Ostatni kowboj.
Można by równie dobrze powiedzieć: ostatni Mohikanin. Ten człowiek, który
podróżował konno w dobie odrzutowców, który nie posiadał dowodu osobistego, bo
„przecież wiem, jak się nazywam”, człowiek nie uznający granic na amerykańskiej prerii i
nie rozstający się z kombinerkami, aby przecinać wszystkie kolczaste druty zagradzające
jego szlak, choćby ten drut przeciągnięty był na wysokości czterdziestu centymetrów i z
łatwością dałoby się go przeskoczyć – taki człowiek musiał skończyć tragicznie.
Ogrodzenia na prerii sforsował, ale przez wielopasmową autostradę nie udało mu się
konno przedostać: wpadł pod ciężarówkę. Uszedł z życiem, lecz poturbowany, a jego
śliczna klacz złamała nogę. Trzeba było ją dobić. Nie pokazano tego na ekranie, widzowie
kinowi usłyszeli jedynie strzał.
Zerknąłem w bok, by wymienić spojrzenie z siedzącą obok mnie matką. Blask od
ekranu oświetlał jej twarz, na której gościł szczególny uśmiech. Jest to taki uśmiech, do
którego człowiek zmusza się, aby nie zapłakać.
Niekiedy nachodziły ją wspomnienia i czuła chętkę opowiedzenia mi o czymś, na
przykład o wakacjach na wsi, gdy opowiadająca miała 10 lat.
Wiejskie powietrze tak dobrze na nią podziałało, tak wzmogło apetyt, że chuchro z
dnia na dzień przybierało na wadze i ciotka musiała swojej podopiecznej poszerzać
sukienki. W owych czasach nie istniała powszechna walka z nadwagą, nie znana była
obsesja permanentnego odchudzania się; o osobie zażywnej mówiło się, że „dobrze
wygląda”.
Kłopoty z garderobą to nie jedyne, co zostało w pamięci. Poza tym – historia z
indyczką, stale znikającą na pół dnia. Gdzie ona chodzi? – zastanawiano się. W końcu
zniknęła na dobre. Rozglądano się, szukano – nie ma. Mija jeden dzień, drugi – kamień w
wodę. Ano trudno, przepadła. Pogodzono się ze stratą indyczki. Zapomniano o niej w
końcu. Aż tu raptem pewnego dnia – nadchodzi. Wraca do zagrody otoczona chmarą
piskląt. Kłębi się wokół niej ten drobiazg, a ona kroczy dostojnie, „taka mama
wspaniała”.
Tych właśnie słów, ujętych przeze mnie w cudzysłów, użyła na zakończenie swoich
wspominków moja mama wspaniała.