Keynesistowskie szaleństwo - banki centralne toczą wojnę ze

Transkrypt

Keynesistowskie szaleństwo - banki centralne toczą wojnę ze
Keynesistowskie szaleństwo banki centralne toczą wojnę ze stabilizacją
cen i oszczędzającymi
Autor: Detler Schlichter
Źródło: cobdencenter.org
Tłumaczenie: Kinga Mizera
Artykuł z 21 maja 2014 r.
Najwyraźniej mamy do czynienia z nowym niebezpieczeństwem. Nosi
nazwę „bardzo niskiej inflacji”, a strefa euro jest oczywiście zagrożona
poddaniem się temu niebezpieczeństwu. „Bardzo długi okres niskiej inflacji — czy
też deflacji — gdy ceny ciągle spadają, alarmuje banki centralne”, wyjaśnia „The
Wall Street Journal”, „ponieważ może spowolnić wzrost i utrudnić rządowi, firmom
oraz konsumentom obsługiwanie długów”. Oficjalne wykazy inflacji Europejskiego
Banku Centralnego są na poziomie 0,7% — wciąż powyżej zera, więc nie ma
deflacji — ale z pewnością bardzo niskie.
Niejasne jest dla mnie, w jaki sposób niska inflacja ma hamować wzrost
gospodarczy. Oczywiście „Bardzo niska inflacja” była w swoim czasie określana
jako „stabilizacja cen” oraz używana, by wywoływać bardziej pozytywne
skojarzenia. Nigdy wcześniej nie była postrzegana jako zagrożenie. Dlaczego to
się nagle zmieniło, nie jest oczywiste. Na pewno nie można poprzeć żadnym
empirycznym dowodem twierdzenia — zazwyczaj tak wysoko cenionego przez
komentatorów rynku — że niska inflacja, czy nawet deflacja jest powiązana z
recesjami czy depresjami gospodarczymi, chociaż w prasie finansowej zakłada się
to
powiązanie
prawie
codziennie.
W
dwudziestym
wieku
w
Stanach
Zjednoczonych występowały wieloletnie okresy bardzo niskiej inflacji a nawet
deflacji, które nie zostały naznaczone recesjami. W wieku dziewiętnastym, w
czasie błyskawicznie uprzemysławiania się świata, „bardzo niska inflacja” lub
nawet ciągła deflacja były normą, a takiej deflacji często towarzyszyły wskaźniki
wzrostu, których dzisiaj mogłyby pozazdrościć kraje G8. Gdyby się zastanowić,
gospodarka
kapitalistyczna
razem
z
jej
stałą
tendencją
do
zwiększania
wydajności, powinna stworzyć oczywiście ciągłą deflację. Rzeczy stają coraz
bardziej przystępne — tanieją.
„Najnowsze doniesienia: Konsumenci zaszokowani konsumowaniem z
powodu niskiej inflacji!”
Na jakim więc poziomie rozsądnie niska inflacja nagle zamienia się w
„bardzo niską inflację”, a więc staje się niebezpieczna według tego nowego
sposobu myślenia? Sądząc po pierwsze po przyjęciu z jakim spotkał się raport o
inflacji
w
Wielkiej
Brytanii
sporządzony
przez
Bank
Wielkiej
Brytanii
i
zaprezentowany przez Marka Carney'a w zeszłym tygodniu, a po drugie kpin
sektora finansowego wobec EBC — „głupi” jak David Tepper z Appaloosa
Management nazywa instytucję znajdującą się we Frankfurcie według FT (16 maj)
— rozgraniczenie musi leżeć gdzieś pomiędzy 1,6% zgłoszone pana Carney'a a
0,7%, które tak zawstydza pana Draghiego.
Często wysuwa się argument, że niska inflacja albo deflacja powoduje, iż
ludzie przekładają zakupy na później, by odroczyć konsumpcję. Idąc tą logiką,
mieszkańcy strefy euro oczekują, że przedmiot o wartości 1000 euro za rok
będzie droższy o 7 euro, co nie jest jednak wystarczającym zagrożeniem dla ich
siły nabywczej, żeby spieszyli się i kupowali już teraz. Stąd też mamy mieć
gospodarkę pogrążoną w kryzysie. Natomiast Brytyjczycy mogą oczekiwać, że
przedmiot o wartości 1000 funtów będzie za rok droższy o 16 funtów i to jest,
załóżmy, o wiele bardziej istotny powód, by konsumować obecnie. Brytyjczycy
faktycznie tak bardzo chcą pobić te nadchodzące 2-procentowe zwyżki cenowe,
że zaciągają nawet długi i decydują się na spłacanie znacznych odsetek, by
kupować tu i teraz. Anne Pettifor w „Guardianie”:
Brytyjczycy ponownie popadają w długi. Wartość udzielonych
kredytów konsumenckich tylko w marcu wzrosła o 1,1 miliarda
funtów. Całkowity dług na kartach kredytowych w marcu 2014 r.
wynosił
56,9
miliarda
funtów.
Średnie
odsetki
na
kartach
kredytowych wynoszą 16,86%.
Wielka Brytania jest, jak przypomina nam pani Pettifor, najbardziej
zadłużonym krajem świata.
Zostawię na chwilę kwestię, czy to nie powinno być bardziej powodem do
„zaalarmowania banków centralnych” niż „bardzo niska inflacja”. Z pewnością nie
zaalarmowało to pana Carneya oraz jego współpracowników, którzy w zeszłym
tygodniu radośnie opuścili stopy na samo dno, i o ile mi wiadomo nikt nie nazwał
Banku Anglii „głupim”. Nie wygląda na to, aby zaalarmowało to również panią
Pettifor. Ona chce, by Bank Anglii utrzymał stopy jak najniżej, by pomóc
wszystkim zadłużonym Brytyjczykom — oraz prawdopodobnie jeszcze większej
ilości Brytyjczyków, którzy dopiero popadną w długi.
Pani Pettifor ma bardzo upolityczniony pogląd na pieniądze i politykę
monetarną. Dla niej jest to jakaś wielka wojna między klasami — klasą
oszczędzających/kredytodawców a klasą wydających/zadłużających się, a ona
stoi po stronie tych drugich. Głosy za podniesieniem stóp to dla niej
reprezentowanie „pewnych interesów”, czyli skąpych oszczędzających i chciwych
kredytodawców. To, że taka polityka może przyczynić się do kolejnego kryzysu
gospodarczego, wydaje się jej nie przeszkadzać.
Powtarzając za panią Pettifor, Martin Wolf beznamiętnie wyłuszczał w
„Financial Timesie”, że „oszczędzający szukający niskiego ryzyka”, nie jest już
potrzebny globalnej gospodarce, a także z aprobatą cytował Johna Maynarda
Keynesa wołającego o „eutanazję dla rentierów”. „Odsetki dzisiaj nie są żadną
nagrodą dla szczerego poświęcenia”, pisał wtedy Keynes, oczywiście będąc w
błędzie. Zapytajcie Brytyjczyków, czy oszczędzanie na czarną godzinę zamiast
bieżącego wydawania swoich pieniędzy nie jest szczerym poświęceniem. Dzisiejsi
rentierzy nie dostają nawet odsetek za ich poświęcenie, przez ten cały stymulus.
A teraz chcą końca stabilności cen, połączenia wyższej inflacji z zerowymi
stopami procentowymi. W dzisiejszych czasach oszczędzanie nie należy do rzeczy
przyjemnych, a wątpię, żeby te poczynania kogoś uszczęśliwiły na dłuższą metę.
Eutanazja japońskiego rentiera
Jak może wyglądać „eutanazja rentiera”, wystarczy popatrzeć na Japonię —
idealny przypadek testowy tej polityki w kraju błyskawicznie starzejącej się
populacji, oszczędzającej przez całe swoje życie, którzy będą polegać na swoich
oszczędnościach w podeszłym wieku. Nowa polityka „Abenomika” ma za zadanie
pobudzić gospodarkę poprzez, między innymi, obniżenie wartości pieniądza.
Trevor Greetham, dyrektor ds. alokacji aktywów w Fidelity Worldwide Investment,
napisał w zeszłym tygodniu na łamach „Financial Times” (FT, wydanie z 15 maja
2014 r., strona 28): „O tyle, o ile Abenomika miała generować silny wzrost
nominalny, gorąco w to wierzyłem. Japonia przez ponad 20 lat była pogrążona w
deflacji długu” (rosnąca wraz ze spadkiem cen realna wartość zadłużenia —
przyp. red.).
Czyżby? — W marcu 2013 r., kiedy pan Abe przedstawił pana Haruhiko
Kuroda na stanowisko zarządcy Banku Japonii, a „Abenomika” dopiero się
zaczynała, wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych
wynosił 99,4.
Dwadzieścia lat wcześniej, w marcu 1994 r., wynosił 99,9, a 10 lat temu, w marcu
2004 r., wynosił 100,5. Przez ponad 20 lat ceny towarów spadły o 0,5%.
Oczywiście zdarzały się okresy, gdy ceny spadały i okresy, gdy rosły, ale trzeba
mikroskopu, by wybadać jakąkolwiek większą zmianę cen w japońskim koszyku
konsumpcyjnym przez długi czas. Realistycznie patrząc, japoński konsument nie
odczuwał boleśnie deflacji, a cieszył się stabilnością cen przez 20 lat.
„Głównym
problemem
japońskiej
gospodarki
nie
jest
deflacja,
ale
demografia” — ogłosił w swojej mowie w Dartmouth College dwa tygodnie temu
Masaaki Shirakawa (jak podał „Wall Street Journal” 15 maja 2014 r.):
Pan
Shirakawa jest byłym zarządcą Banku Japonii, bezceremonialnie zwolnionym
przez pana Abe w 2013 r., więc można powiedzieć, że jest uprzedzony. Mniejsza o
to, jego argumenty brzmią dla mnie sensownie. „Pan Shirakawa” — donosi „Wall
Street Journal” — „nazywa to »bardzo łagodną inflacją« (a ja nazywam to
stabilizacją cen — od autora), która pomogła Japonii utrzymać niski poziom
bezrobocia”. Oficjalna stopa bezrobocia w Japonii wynosi tylko 3,60%. Może
Japończycy nie wyszli tak źle na stabilizacji cen.
Po roku Abenomiki okazuje się, że wyższa inflacja nie jest tak naprawdę
tym, czym miała być. Ponownie pan Greetham z Fidelity: „Nie jest już tak dobrze,
jak wcześniej […]. Wzrost podatku od sprzedaży popchnął inflację w Tokio do 22letniego maksimum 2,9% w kwietniu, zmniejszając realną siłę nabywczą i
pogarszając poziom życia wielu starszych konsumentów o stałych dochodach”.
„Starsi konsumenci” pana Greethama są prawdopodobnie „rentierami” pana
Wolfe'a — jak by nie było, ci ludzie nie mają najlepszego czasu. Obrońcy „łatwego
kredytu” mówią nam, że słabsza waluta jest bodźcem dla eksportu, ale w
przypadku Japonii słabszy jen podnosi ceny energii, ponieważ kraj ten jest mocno
uzależniony od importu surowców energetycznych.
Wcześniej uważano, że Japończycy nie konsumują wystarczająco dużo,
gdyż ceny nie rosły wystarczająco szybko, teraz być może nie kupują
wystarczająco dużo, ponieważ ceny rosną. Problem z wspieraniem „wzrostu
nominalnego” polega na tym, iż ucierpieć może „realna siła nabywcza”.
Jeżeli to wszystko wydaje się zagmatwane, pan Greetham z Fidelity daje
nam
nadzieję.
Być
może
potrzebujemy
większej
łodzi
—
silniejszego
stymulowania rynku.
Być może rynek papierów wartościowych musi zejść do niższego
poziomu przez okres następnych kilku miesięcy, nim rząd oraz
Bank Japonii otrząsną się ze swojego samozadowolenia [...] Gdy w
polityce wewnętrznej nastąpi odprężenie, a nieuchronnie tak
będzie, powróci kwestia japońskiej giełdy.
To jest właśnie problem z keynesistowskim stymulowaniem gospodarki,
ciągle
musisz
robić
tego
więcej,
żeby
przezwyciężyć
niezamierzone
konsekwencje. Nie wiem, czy pan Greetham ma rację co do giełdy. Ale jedna
rzecz wydaje mi się całkiem oczywista. Gdyby można było na stałe ulepszyć
gospodarkę poprzez politykę „łatwego kredytu” i deprecjację waluty, Argentyna
byłaby dzisiaj jednym z najbogatszych krajów na świecie, jak zapewne było na
początku XX wieku, zanim jej niekompetentne rządy zaczęły obniżać wartość
pieniądza. Żaden kraj nie stał się zamożniejszy poprzez obniżanie wartości swojej
waluty i rabowanie oszczędzających. To się źle skończy — chociaż pewnie nie
prędko.
Na wynos
Co to wszystko znaczy? — Nie wiem (I oczywiście mogę się mylić), ale
myślę, że będzie tak: Europejski Bank Centralny zmniejszy stopy w czerwcu, ale
nie jest to najbardziej reklamowana i oczekiwana polityka w ciągu długiego czasu.
Zwolennicy euro będą rozczarowani. Europejski Bank Centralny nie pójdzie „na
całość” — nie ma też powodu, by tak robić. Mam przeczucie, że wyraźne
osłabienie euro jest ciągle nieprawdopodobne.
Moim skromnym zdaniem, wbrew przekonaniom rynku, EBC prowadził do
tej pory politykę najmniej złą spośród wszystkich najważniejszych banków
centralnych. Do tej pory żadnego
poluzowania polityki pieniężnej, suma
bilansowa nawet się zmniejszyła; brak działalności na większą skalę. Co tu ma się
nie podobać?
Pani Pettifor i jej koledzy nienawidzący oszczędzających postawią na
swoim, więc żadne poważne ograniczenie ekspansji na razie nie nastąpi, także w
Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Banki centralne widzą teraz swoją
główną rolę we wspierania rynków, gospodarki, banków oraz rządu. Są wręcz
przerażone jakimkolwiek wykolejeniem czegokolwiek poprzez politykę ograniczeń.
Wyższa inflacja doprowadzi do problemów, ale można tylko zgadywać, kiedy to
się stanie. Jej wzrost nie spotka się z sensowną odpowiedzią banków centralnych.
Spróbuje się Abenomiki, która w końcu rozczaruje. Pytanie, czy będzie
wdrażana na taką skalę, by spowodować katastrofę, czy spotka ją cicha
„eutanazja”, tak jak pan Shirakawa wydaje się sugerować. W Dartmouth twierdził,
„że otrzymał ciche wsparcie od niektórych japońskich liderów biznesu, którzy
oficjalnie dołączyli do kampanii wywierania presji na Bank Japonii. Jak powiedział:
Zaskakujące, że dyrektorzy spółek mówią prywatnie co innego niż
publicznie. W prywatnych rozmowach mówią: „Nie, nie, mamy już
dość tej ogromnej płynności — to nie brak pieniędzy ogranicza nasze
inwestycje”.