wspomnienie p.Krystyny Oskarbskiej

Transkrypt

wspomnienie p.Krystyny Oskarbskiej
Krystyna Oskarbska
Moja edukacja i edukowanie innych
Edukację szkolną rozpoczęłam jeszcze w czasie okupacji, w listopadzie 1943 roku jako
sześciolatka. Do moich koleżanek dołączyłam dwa miesiące od rozpoczęcia roku szkolnego
za zgodą nauczycielki Władysławy Peszkowskiej. Moja klasa mieściła się w budynku
należącym do ojców karmelitów. Tak samo w prywatnych domach, przeważnie
pożydowskich, uczyły się dzieci klas wyższych. Budynek szkoły był bowiem zajęty przez
wojsko niemieckie.
Nauka w klasie drugiej nie mogła się rozpocząć we wrześniu 1944 roku, ponieważ
6 km od Pilzna stanął front – trwały działania wojenne. Naukę w klasie II rozpoczęłam
w lutym 1945 roku – już w budynku szkoły. Najpierw jednak kierownik szkoły Józef
Radoniewicz sprawdził moje wiadomości. Było to konieczne, gdyż do klasy pierwszej
uczęszczałam bez zapisu i nie miałam świadectwa jej ukończenia.
W klasie drugiej przystąpiłam do pierwszej spowiedzi i komunii świętej - pierwszej po
wojnie. Przygotowywał nas do nich ks. K. Warecki. Było to ogromne też wyzwanie dla
naszych mam – w co ubrać dzieci? Poradziły sobie znakomicie. Sukienki zostały uszyte
z czego się dało: z firanek, obrusów, prześcieradeł. Niektóre dziewczynki miały sukienki
z klinów ze spadochronów – ja właśnie taką dostałam. Buty zrobił mi szewc z grubego
materiału (parciane, pomalowane na biało). Było skromnie, ale bardzo uroczyście.
Recytowaliśmy wierszyki, śpiewaliśmy pieśni, a na koniec – śniadanie na plebanii: bułka
i kawa z mlekiem.
Nauka w szkole odbywała się w trudnych warunkach. Brakowało wszystkiego: ławek,
pomocy naukowych. Uczniowie w klasach różnili się pod względem wieku. Do jednej klasy
chodziły dryblasy i małe dzieci. Nie wszyscy w ostatnim okresie wojny uczęszczali
do szkoły. W zimie frekwencja też była słaba. Brakowało butów i ciepłych okryć. Często
obuwie było łatane (tzw. przyszczypki). Nosiło się buty po starszych – ja po starszej o 7 lat
siostrze. Ich noski wygięte były ku górze i pogardliwie nazywałam je „samicami”. Potem
pojawiły się gumiaki i buty ze świńskiej skóry. W lecie chodziło się do szkoły na bosaka,
a oliwione podłogi brudziły nogi po same kolana. Z czasem szczytem elegancji stały się
tenisówki. Pamiętam, jak w każdą niedzielę młodzież maszerowała parami pod opieką
profesorów do kościoła (do klasztoru); dziewczęta w białych bluzkach, granatowych
spódnicach, białych tenisówkach i skarpetkach, chłopcy w białych koszulach, ciemnych
spodniach. Oczywiście, była to duma Pilzna – młodzież gimnazjalna i licealna.
Nauczycieli miałam dobrze przygotowanych; na ogół byli absolwentami seminariów
nauczycielskich. Do klasy czwartej moja wychowawczynią była śp. Władysława Peszkowska.
Pamiętam, że gdy uczęszczałam do klasy IV, zorganizowała lekcję pokazową z wychowania
fizycznego. Lekcję prowadziła w ławkach. Ćwiczyliśmy z drążkami i jednocześnie
rozwiązywaliśmy proste zadania matematyczne – dzisiaj wiem, że chodziło o kształcenie
podzielności uwagi.
Z klas starszych pamiętam niektórych nauczycieli. Języka polskiego uczyła śp. Maria
Kielar, śpiewu – Władysława Horodyska, która prowadziła także chór szkolny, odnoszący
duże sukcesy w całym województwie. Religię prowadził ks. St. Kolebok. Zapamiętałam też
innych nauczycieli, np. Józefę Szczeklik, Łucję Mazurkiewicz (uczyła w szkole jeszcze wtedy,
gdy ja już kierowałam szkołą), Józefa Mazurkiewicza. W klasie VI uczyłam się języka
francuskiego, a w siódmej wprowadzono język rosyjski. Naukę rozpoczynaliśmy i kończyliśmy
modlitwą, podobnie modlitwą rozpoczynaliśmy zbiórki harcerskie. Religia w szkołach była
do 1954 roku; ocenę z niej mam na świadectwie dojrzałości.
Po wojnie zaczęła przychodzić pomoc z Ameryki - „UNRA”. Przysyłano odzież, buty,
przedmioty codziennego użytku, artykuły żywnościowe, a także DDT – proszek służący
wówczas do walki z wszawicą. W szkole prowadzono kursy dla analfabetów, kursy z zakresu
szkoły podstawowej. W większych ośrodkach na gwałt na kursach szkolono nauczycieli.
Szkołę podstawową ukończyłam w 1950 roku i rozpoczęłam naukę w klasie VIII (dzisiejsze
liceum).
Mój ponowny kontakt z pilźnieńską szkołą nastąpił w drugiej połowie lat
pięćdziesiątych. Nie pamiętam, jak długo pracowałam wtedy w charakterze sekretarki szkoły,
w której kierownikiem był śp. Mieczysław Król. Jego honorowym zastępcą została
nauczycielka historii śp. Maria Jakiel, osoba bardzo życzliwa, ciepła i pracowita.
W roku szkolnym 1958/59 pracowałam jako niewykwalifikowana nauczycielka
w Szkole Podstawowej w Zwierniku. Nie wykazałam się tam ani talentem pedagogicznym,
ani pracowitością i sama „postawiłam się na lodzie”. Na szczęście nauczyłam się, że w życiu
trzeba coś osiągnąć. Postawiłam wtedy przed sobą nowe cele i postanowiłam do nich dążyć
z właściwą sobie determinacją.
W roku 1962 ukończyłam dzienne Studium Nauczycielskie w Krakowie. Wprawdzie
studiowałam na biologii, ale szczególnie starannie zostałam przygotowana do nauczania
w klasach I – IV i to wszystkich przedmiotów. Przeprowadziłam wiele lekcji w szkole, a także
odbyłam praktyki nauczycielskie w Szkole Podstawowej nr 40 w Krakowie (tygodniową)
i miesięczną w Szkole Podstawowej w Pilźnie. Do studiów porządnie się przyłożyłam
i, mimo że byłam wtedy już żoną i matką, ukończyłam studium dzienne z wynikiem bardzo
dobrym.
Wówczas pojawił się problem z zatrudnieniem. Po odebraniu przez studentów
dyplomów do Studium przyjechali inspektorzy oświaty z północno – zachodnich terenów
Polski. Przygotowali dobre warunki pracy, ale mnie te intratne oferty nie interesowały,
bo w Pilźnie była moja rodzina. Nieoczekiwanie pomoc przyszła ze strony mojego metodyka
nauczania początkowego mgra J. Pawlika, który prosił w mojej sprawie jednego
ze znajomych inspektorów z Dębicy. I tak, w roku szkolnym 1962/63 rozpoczęłam pracę
w Szkole Podstawowej w Podgrodziu. Byłam bardzo zadowolona i dużo się tam nauczyłam.
Po roku zostałam przeniesiona do Szkoły Podstawowej w Pilźnie. Zarówno w szkole
Podstawowej w Podgrodziu, jak i w Pilźnie uczyłam w klasach I – IV, w Podgrodziu również
biologii. W Pilźnie kierownikiem szkoły był nadal Mieczysław Król. Wspominam go z dużą
sympatią. Za jego kadencji nadbudowano II piętro budynku szkoły. Wysiłek z tym związany,
narastające konflikty z niewielką częścią nauczycieli, a także postępująca choroba osłabiły
jego zdolności kierownicze i kontrolne, co miało wpływ na wyniki nauczania i ogólną
atmosferę. W maju 1968 roku, udając się do szpitala, kierownik powierzył mi klucze do
szkoły i tymczasowe zastępstwo. Zmarł w szpitalu na skutek komplikacji pooperacyjnych.
Powrót do tamtych dni we wspomnieniach jest dla mnie trudny i stresujący.
W atmosferze niechęci części nauczycieli do mnie, przeświadczona o mojej niewiedzy
na każdy temat związany z zadaniami szkoły przejęłam obowiązki kierownika szkoły do końca
roku szkolnego (6 tygodni), a w sierpniu – na następny rok. Z trudem radziłam sobie
z zamknięciem roku szkolnego, opracowaniem sprawozdania za miniony rok,
z opracowaniem projektu organizacyjnego szkoły i przygotowaniami do kolejnego roku. Była
to dla mnie sytuacja, delikatnie mówiąc, niekomfortowa. Po pierwsze, nigdy nie miałam
ambicji kierowniczych, po drugie nie miałam doświadczenia, nikt formalnie nie przekazał mi
szkoły i chyba też nikt nie wierzył, że sobie poradzę – i właśnie to mnie zdopingowało. Poza
tym wywierano na mnie naciski, żebym przyjęła te obowiązki, ponieważ nie znaleziono
chętnego do ich pełnienia. Szkoła w Pilźnie to atrakcyjna placówka, ale nie w jej ówczesnym
stanie: słabe wyniki nauczania, budynek po rozbudowie, z dużymi potrzebami w każdej
dziedzinie.
Szkoła, którą przyszło mi kierować, była placówką dużą liczebnie, zarówno jeśli chodzi
o uczniów, ale też i grono nauczycielskie. Stanowiła samodzielną jednostkę budżetową
z księgowością (dzisiaj to norma). Zakasałam rękawy i zabrałam się do roboty. Na wstępie
uporządkowałam „nieco” dokumentację szkolną. Robiłam to bardzo nieudolnie i podczas
najbliższej wizytacji wymogłam konkretną pomoc na inspektorze do spraw opiekuńczych.
Podyktował mi, gdzie mogę znaleźć konkretne przepisy i poradził, jak segregować
dokumenty. Z resztą poradziłam sobie już lepiej i po jakimś czasie byłam ekspertem
w zakresie przepisów.
W pracy z nauczycielami popełniałam jeszcze więcej błędów, ale z każdym miesiącem
się poprawiałam. W roku 1969 odbyłam kurs metodyki dla kierowników szkół podstawowych
klas V – VIII. Politykę kadrową (w porozumieniu z sekretarzem propagandy PZPR) prowadził
wówczas Wydział Oświaty Powiatowej Rady Narodowej w Dębicy. Miałam na tę politykę
wpływ i do szkoły skierowano (za moja zgodą) wielu wartościowych nauczycieli. Wymienię
przynajmniej niektórych: we wrześniu 1968 roku rozpoczęła pracę Irena Blezień, która
później została moim zastępcą i układała podziały godzin, następnie dołączyły Zofia Mossoń,
Zofia Stec (świetna matematyczka), … Wąsik (świetna fizyczka), … Wasilewska – polonistka,
itd.
W szkole już pracowali dobrzy nauczyciele (nie wymieniam ich z nazwiska,
bo z pewnością będą w innym przekazie). Wszyscy bardzo się mobilizowali do pracy nad
polepszeniem wyników nauczania. Byli przeze mnie kontrolowani podczas hospitacji,
uczestniczyli w konferencjach metodycznych, rejonowych, prowadzili dla uczniów odpłatne
kursy z języka polskiego i matematyki, przygotowujące do egzaminów wstępnych do szkół
średnich. Nauczycieli wspierały ośrodki metodyczne, dostarczając materiały dydaktyczne
(np. przykładowe rozkłady materiału nauczania), organizując lekcje pokazowe, ale także
prowadząc kontrole. To wszystko musiało przyczynić się do podniesienia wyników nauczania.
Nauczyciele chętnie doskonalili się zawodowo, studiując w Studium Nauczycielskim,
na wyższych uczelniach. Sama również się dokształcałam. W 1974 roku ukończyłam studia
zawodowe w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, a w 1976 roku uzyskałam tytuł
magistra w tej samej uczelni.
W pracy z nauczycielami byłam uparta, wymagająca, stanowcza, czasem zbyt ostra.
Pamiętam, jak jedna ze starszych nauczycielek zapytała mnie: „Pani kierowniczko, jak pani to
robi, że z hetery – baby w szkole zmienia się w gołąbka pokoju w domu?”. Miałam też
niemiłą sytuację. Jedna z nowoprzyjętych nauczycielek, polonistka, mieszkająca w szkole, nie
przychodziła na pierwszą lekcję do klasy. Dowiedziałam się o tym z pewnym opóźnieniem.
Moją reakcję można było przewidzieć. Na moje pytanie odpowiedziała: „Mój mąż odjeżdżał
i musiałam go odprowadzić do autobusu”. Oczywiście zainteresowana nauczycielka złożyła
na mnie skargę w Wydziale Oświaty, o czym dowiedziałam się później – mnie nie pytano
o nic.
Kierowanie szkołą to również sprawy gospodarcze. Od początku mojej „kariery”
kierowniczej to była największa trudność. Sama jeździłam do Centrum Zaopatrzenia Szkół
w Rzeszowie, zamawiałam dostępne pomoce naukowe (wskazane przez nauczycieli), stoliki
i krzesła dostosowane do wzrostu uczniów (zgodnie z zaleceniami Sanepidu). Nauczyłam się
też sprawdzać sprzęt po jego dostarczeniu i wybrakowany od razu zwracałam.
Wspomniałam już, że kier. M. Król dobudował do budynku szkoły II piętro wraz
z elewacją – tę już rozliczałam ja, na co środki były zabezpieczone. Pewnego dnia
poślizgnęłam się i z pustą bańką na mleko zjechałam po drewnianych schodach (od strony
południowej) na sam dół. W konsekwencji… wybudowałam schody murowane. Ścieki
rozlewały się po boisku i skarpie – wybudowałam więc trzykomorowy zbiornik kloaczny
(kanalizacji wówczas nie było). Długo zabiegałam o środki na zainstalowanie centralnego
ogrzewania i uzyskałam na to zgodę Wydziału Oświaty; zleciłam opracowanie projektu
centralnego ogrzewania. Najpierw miały być kotły węglowe, potem zmieniono plan na kotły
gazowe. Realizacja tego projektu nastąpiła już za sprawą dyr. E. Stręka. We wszystkich
sprawach, również doradczych, miałam wsparcie ze strony przewodniczącego Miejskiej Rady
Narodowej w osobie śp. Bronisława Dziadyka. W tym okresie we wszystkich dziedzinach
mogłam liczyć także na poparcie Rady pedagogicznej, władz oświatowych, Komitetu
Rodzicielskiego i mieszkańców Pilzna.
Pragnę tu wspomnieć ks. Juliana Galasa, który w tych trudnych czasach wiele uwagi
poświęcał swoim uczniom i pomagał także mojej rodzinie. To dzięki niemu moje dzieci
zostały ochrzczone, uczęszczały na religię i przystąpiły do pierwszej spowiedzi i komunii
świętej.
W 1975 roku zaczęła funkcjonować Gminna Szkoła Zbiorcza, której dyrektorem został
mgr Edward Stręk. Z oporami przyjęłam obowiązki zastępcy dyrektora do spraw
wychowawczych. Pan Stręk był człowiekiem miłym, taktownym, życzliwym, ale
doświadczenia i umiejętności kierowania placówką oświatową nie miał. Okazał się za to
świetnym gospodarzem. Szkoła została dofinansowana, założono centralne ogrzewanie
z piecami gazowymi, odremontowano budynek, założono parkiety w salach, powstała
świetlica szkolna itp.
Z racji pełnionej funkcji przybyło mi sporo nowych obowiązków. Odpowiadałam za
wszystkie szkoły w gminie pod względem dydaktycznym, wychowawczym i opiekuńczym.
Odpowiadałam za dowożenie młodzieży z klas IV – VIII z Machowej. Przez kilka miesięcy
trwały tam utarczki z rodzicami. Nie chcieli posyłać dzieci do Pilzna, bo to oznaczałoby
likwidację tych klas w macierzystej placówce. Koordynacja wszystkich zadań wymagała ode
mnie pełnego zaangażowania i specjalnych umiejętności, a przecież i dotychczasowe
obowiązki prowadzenia szkoły w Pilźnie nadal pozostawały na mojej głowie.
Nie pamiętam dokładnie kiedy dołączył do kierownictwa p. Marian Czernysz jako
zastępca dyrektora, a potem p. Ryszard Sopiński. Wielokrotnie w czasie pełnienia
obowiązków kierownika szkoły czy zastępcy dyrektora składałam rezygnację z zajmowanego
stanowiska, zawsze jednak ze skutkiem odmownym, ale w roku 1976 w wyniku zmian
administracyjnych Szkoła Podstawowa w Pilźnie przeszła pod zwierzchnictwo Kuratorium
Oświaty w Tarnowie i wtedy dopiero Wydział Oświaty w Dębicy wyraził zgodę na moje
odejście; sam zmieniał wówczas swoja strukturę. W ten oto sposób zaczęłam pracować jako
nauczycielka.
W październiku tego samego roku dyr. E. Stręk poprosił mnie, żebym zastąpiła
dyrektora szkoły w Dobrkowie, który zachorował. Szkoła w Dobrkowie była wtedy także
szkoła zbiorczą. Dowożono do niej uczniów z Połomii, Gębiczyny i Jaworza Dolnego. Zostałam
opiekunem tych dowozów. Był to rok wizytacji kuratoryjnej, wiec musiałam przygotować do
niej szkołę (a było co robić!). Prowadziłam wówczas lekcję pokazową, dokonano też badania
wyników nauczania. Wizytacja wyszła na medal i p. E. Stręk zaprosił mnie na jej
podsumowanie, które nastąpiło już w następnym roku. Wtedy też wróciłam na dobre
do Pilzna, a było to w kwietniu 1977 roku. Rok później natomiast bardzo serdecznie
pożegnałam się z koleżankami, kolegami i dyrekcją. Na pożegnanie dostałam piękny album
z kwiatami i zegar ścienny z kukułką (wisi do tej pory w moim domu, chociaż mechanizm
dawno się zepsuł). Nadszedł nowy etap mojej pracy zawodowej – zaczęłam pracę w Liceum
Ogólnokształcącym w Pilźnie jako nauczyciel biologii.