koniunkcja - Profesor Andrzej Szczeklik

Transkrypt

koniunkcja - Profesor Andrzej Szczeklik
KONIUNKCJA
W ostatnich latach życia Francisco Goya namalował wiele portretów
przyjaciół. Tworzył szybko, na jednej sesji, szerokimi pociągnięciami
pędzla. „Moje oko nie dostrzega rysów czy szczegółów” – wyznawał.
„Nie liczę włosów na brodzie przechodzącego obok mnie człowieka, a dziurki od guzików w jego surducie nie zatrzymują mojego
spojrzenia. Mój pędzel nie może widzieć więcej niż ja”.
W 1819 roku, gdy skończył siedemdziesiąt trzy lata, groźnie
zachorował. Otarł się o śmierć. W pół roku później powstał wstrząsający Autoportret z doktorem Arrietą (Goya curado por el doctor
Arrieta). Wyraził w nim wdzięczność dla człowieka, któremu bezgranicznie ufał i który ocalił mu życie. Obraz opatrzył długą inskrypcją, na wzór tych, jakie umieszczano przy wotach wieszanych
w hiszpańskich kościołach, z podziękowaniem za cudowną interwencję w trudnych chwilach. Lekarz, przyjaciel artysty, okazał się
curandero (uzdrowicielem), jakże różnym od matasanos – zabójców zdrowych ludzi, medyków-szarlatanów, zawsze dotąd przez
Goyę – pędzlem – wykpiwanych. Na obrazie artysta przedstawił
siebie z całą szczerością: siedzi w łóżku, z opadającą głową, oczy
251
KO R E
przymknięte w obrzękłej twarzy, zaciśnięte wargi. Słychać niemal,
jak ciężko dyszy. Śmierć musiała być obok, bo ręce chorego ściskają konwulsyjnie pościel. Lekarz pochyla się nad swoim pacjentem, otacza go ramieniem i podnosi do jego ust, delikatnie nalegając, szklankę z lekarstwem. Na twarzy doktora Arriety jest powaga, troska, ale i silne uczucie. „Jego objęcie jest silniejsze niż uścisk
śmierci”. W ciemnym tle majaczą trzy postacie. Czy to gapie, krewni lub zjawy z tamtego świata? Patrząc na portret, aż trudno uwierzyć, że Goya ma jeszcze przed sobą cały potężny cykl „czarnych
malowideł” i bardzo twórcze lata w Bordeaux. Jakkolwiek wyjaśniać by zagadki obrazu, emanuje z niego czułość; życie – tym razem – wygrywa ze śmiercią.
W chwili uchwyconej na obrazie lekarz i chory żyją razem. Ich
życie związało się, złączyło. Antyczni Grecy powiedzieliby, iż są
w symbiozie. To słowo pojawia się pierwszy raz u Teofrasta, ucznia Platona, autora znakomitego traktatu o botanice pod tytułem
Przyczyny powstania i rozwoju roślin. Znajdujemy tam zdanie: „Bo
nawet nie jest niedorzeczne, że ta roślina rośnie na innej roślinie,
a na ziemi nie rośnie. Może bowiem i rośliny tak jak zwierzęta są
zaprzyjaźnione i ż y j ą r a z e m (s‹mbioV)”. Słowo, które wywiodło się z biologii, znalazło szybko miejsce w języku literackim i potocznym. Arystoteles pisze o „potrzebie ludzi jako k o m p a n ó w
d o w s p ó ł ż y c i a (symbiosis) i wyświadczaniu im dobrodziejstw”.
W jego ślady idą inni – Izokrates, Polibiusz, Diodor Sycylijski, a Antypater z Tarsu wprowadza nawet symbiozę do tytułu swego traktatu O współżyciu z kobietą (Peri ginaikos simbioscos). Dla Greków
symbioza musiała brzmieć jasno, wyraziście. Partykuła sym- mocno stanowiła o więzi, przywoływała: symfonię, sympatię, sympozjon, symetrię i dziesiątki innych słów, w których ze względów fonetycznych uległa modyfikacji na syn-, zachowując siłę znaczenia
(synonim, synteza, synergia etc.). Do rozpowszechnienia określenia „symbioza” przyczynił się także talent literacki Teofrasta. Dwa
252
KO N I U N K C J A
tysiące lat później czerpał z niego obficie La Bruyère, wzorując się
zarówno na jego stylu, jak i kompozycji. W biologii jednak termin
poszedł w zapomnienie, by powrócić w ścisłym znaczeniu dopiero z końcem XIX wieku. Biolodzy pedantycznie rozróżniają reakcje między organizmami, wymieniając na przykład wśród tak zwanych relacji nieantagonistycznych: mutualizm, komensualizm i inne.
Nadrzędne pojęcie symbiozy zajmuje szczególne miejsce. Spotkaliśmy je na pierwszych etapach powstania i rozwoju życia, wspominając o endosymbiozie. Taki orzęsek (Paramecium bursaria) ma w sobie naraz pięć genomów: własne jądro i własne mitochondria, a ponadto embiosymbiotyczne zielenice, z których każda zawiera swoje
jądro, swoje mitochondria i swoje chloroplasty. „A więc ten mikroskopijny organizm, przemierzający otchłanie kropli wody, wiosłując
rzęskami, realizuje funkcje – w jednym fenotypie – pięciu naraz genotypów”. Grube woluminy biologii i ekologii wypełniają w całości
rozdziały o symbiozie. Bo też to jedna ze szczególnie częstych postaci życia, współ-życia. Porosty – dzięki zespoleniu grzybni z glonami – dominują w tundrze polarnej i górskiej, rosną na skałach, betonie i korze drzew. A odmian ich jest co najmniej czternaście tysięcy.
Prawie wszystkie zwierzęta roślinożerne korzystają z zamieszkujących je symbiotyków – pierwotniaków, grzybów i bakterii – aby móc
strawić celulozę, najobfitszy na Ziemi surowiec energetyczny. My też
nosimy w jelitach bakterie, i to w liczbie astronomicznej. W epoce
dominacji higieny wiadomość, iż w przewodzie pokarmowym każdego z nas gości sto trylionów bakterii – szokuje. Choć nie służą one
nam, jak roślinożernym, do przyswajania celulozy, to przecież dostarczają dziesięciu procent całej energii, wchłanianej w jelitach, i produkują ważne składniki odżywcze, na przykład witaminę K. Pozostaje tajemnicą, jak nasz układ immunologiczny koegzystuje pokojowo z nieprzebranym mrowiem mikrobów.
Jeśli przywołanie słowo „symbioza” dla więzi lekarza z chorym trąciłoby dla Ciebie, Czytelniku, zbytnio biologią, albo też
253
KO R E
posuwałoby łączność zbyt blisko, można je zastąpić słowem „koniunkcja”. Asocjacje przesuwają się wtedy z biologii do astronomii i logiki, a ich charakter jest mniej trwały, przynajmniej w relacji do ciał niebieskich. Więź nie zaistnieje, a tym bardziej – nie zacieśni się – bez zaufania chorego. Ze strony lekarza sprowadza się
po prostu do tego, by o chorym pamiętać, myśleć, nosić go w sobie. I dlatego na pytanie „Co lekarz o chorym wiedzieć powinien?”
– odpowiadam: „Wszystko o jego chorobie, a o nim samym – niemało”. Rozumiem przez to, iż lekarz wyrwany ze snu w nocy, powinien expedite wyrecytować anamnezę i wyśpiewać wyniki badań
chorego, którym opiekuje się na oddziale szpitalnym. Tego oczekuję od pracujących ze mną młodych kolegów i biada im, jeśli ich
złapię na nieznajomości tych faktów! (Widzisz, Czytelniku, co to
za radość pracować ze mną!) Ale bez tego nie ma medycyny. Owszem, jest służba zdrowia, Narodowy Fundusz Zdrowia, nawet ministerstwo. Ale nie – medycyna.
Czy nie są to oczekiwania wygórowane, a nawet wyidealizowane? Nie sądzę. Sięgnijmy po przykład z nauki. Wybitny fizyk Andrzej Białas mówi, iż jego mistrz, profesor Jan Weyssenhoff, nauczył go „najważniejszej rzeczy, mianowicie, że o fizyce myśli się
bez przerwy. Dzień i noc”. To stało się możliwe, gdy urzeczony został pięknem fizyki, ukazanym przez mistrza. A cóż dopiero mówić o urzeczeniu miłosnym… Na marginesach swoich natchnionych szkiców do wielkich projektów malarskich Rafael pisał sonety dla La Fornariny.
254