Pobierz plik
Transkrypt
Pobierz plik
TRZY DYSKURSY SEJMUJĄCE W POSZUKIWANIU POLSKIEGO EIDOSU Wojciech Czabanowski Michał Zabdyr-Jamróz 50 S pecyficznie polską propozycją myślenia o narodzie była ukształtowana w okresie I Rzeczpospolitej koncepcja narodu politycznego. Korzystając z wprowadzonych w tych „Presjach” rozróżnień (Czabanowski, Kwiatkowski 2010), można powiedzieć, że naród polityczny nie daje się interpretować jako etnos – szlachta, czyli stan polityczny, składała się z przedstawicieli różnych narodowości, którzy w równym stopniu obdarzeni byli podmiotowością polityczną. Naród polityczny nie był ufundowany również na etosie, ponieważ bez względu na wyznawaną religię czy indywidualną bądź regionalną obyczajowość, szlachcic każdej ziemi mógł uczestniczyć w procedurach demokratycznych. Polski naród polityczny był narodem ejdetycznym. Naród polityczny – w oderwaniu od konkretnych realiów ustrojowych I Rzeczpospolitej – to powszechna indywidualna pełnia praw politycznych. Rozumienie narodu politycznego jako specyficznie polskiego eidosu opiera się na trzech podstawowych przesłankach. Po pierwsze, naród polityczny daje się rozumieć jako postulat, po drugie − jako idea regulatywna, służąca ustanawianiu i porządkowaniu życia politycznego, po trzecie zaś narodowość polityczna posiada charakter formalny, a ściślej − proceduralny. Zamierzamy przyjąć tu podobną metodę, jaką – nie do końca świadomie – stosował Monteskiusz, opisując przewagi ustroju brytyjskiego. Zamierzamy spojrzeć na historyczne instytucje I Rzeczpospolitej i – nie troszcząc się o wierne ich przedstawienie – wydobyć z nich to, co w naszym przekonaniu istotne, ciekawe i nadające się do twórczego rozwinięcia. W ten sposób chcemy odnaleźć polski eidos. Naród polityczny jako postulat W pierwszej kolejności przedstawimy postulatywny charakter narodu politycznego. Nie ulega wątpliwości, że ustrój I Rzeczpospolitej w zakresie stanu politycznego wykraczał poza podziały etniczne, religijne i kulturowe. Różnowiercza i różnonarodowa szlachta polska cieszyła się przez długi czas równością praw politycznych. Równość ta, choć dotyczyła kwestii etnicznych i w dużej mierze „etycznych” (w naszym rozumieniu, zob. Czabanowski, Kwiatkowski 2010: 19), nie była jednak równością zupełną, gdyż opierała się na starych instytucjach monarchii stanowej i wykluczała całą nie-szlachtę z przestrzeni politycznej państwa. Wykluczenie to uniemożliwiało pełną realizację idei narodu politycznego, gdyż nie mieliśmy do czynienia z politycznością powszechną. Można jednak powiedzieć, że mimo faktycznych braków, duch powszechnej polityczności przebijał się przez poszczególne instytucje ustrojowe państwa. Jako dwa najważniejsze przykłady można przywołać równość wewnątrz stanu szlacheckiego oraz instytucję liberum veto zgłaszanego przed wyborem marszałka. Równość wewnątrz stanu szlacheckiego stanowiła konsekwentne rozwinięcie warunku powszechnej polityczności. Jeżeli za naród uznajemy wszystkich tych, którzy obdarzeni są pełnią praw politycznych, tym samym musimy uznać, że każdy obdarzony jest tymi prawami w takim samym stopniu. Wprowadzenie jakichkolwiek rozróżnień na poziomie stanu politycznego stanowiłoby odejście od idei narodu politycznego. Wyrazistszym przykładem jest jednak specyficzne użycie liberum veto, które po raz pierwszy w 1688 roku zostało zastosowane jeszcze przed wyborem marszałka. To doniosłe wydarzenie historyczne, przedstawiane często jako krok na drodze do zupełnego paraliżu ustrojowego państwa, miało jednak ważny wymiar egalitarny i ejdetyczny, stanowiąc manifestację idei powszechnej polityczności. Jednym z obowiązków marszałka było bowiem sprawdzenie, czy osoby przybyłe na sejm mają faktycznie prawo do pełnienia godności posła. Zerwanie sejmu przed wyborem marszałka mogło zatem – przynajmniej teoretycznie – zostać dokonane nie tylko przez szlachcica nie będącego posłem – co stanowi kolejny wyraz zasady wewnętrznej równości pomiędzy członkami stanu politycznego – ale także przez osobę niższego stanu. Liberum veto zgłoszone przed wyborem mar- Polski naród polityczny był narodem ejdetycznym. szałka uznać można wobec tego za egalitarny wyłom w stanowej konstrukcji ustroju demokracji szlacheckiej stanowiący zapowiedź powszechności praw politycznych. O ile jednak można powiedzieć, że ustrój I Rzeczpospolitej nie realizował w pełni polityczności w sensie horyzontalnym (zakres podmiotów obdarzonych prawami politycznymi), stanowił on znakomite urzeczywistnienie pełnej polityczności w sensie wertykalnym (poziom upodmiotowienia politycznego jednostek, czyli to jak bardzo i jak bezpośrednio mogą realizować swoją polityczność). Współczesne ustroje demokracji przedstawicielskich, chociaż w dużym stopniu realizują polityczność horyzontalną, stoją dużo niżej jeśli chodzi o polityczność wertykalną, gubiąc indywidualną podmiotowość polityczną w szeregu instytucji przedstawicielskich i fachowych. Mówiąc prościej – polityczność we współczesnych demokracjach przedstawicielskich ogranicza się do możliwości wyboru swoich przedstawicieli oraz działalności w organizacjach społecznych. Eidos polski natomiast – naród polityczny – to pełnia polityczności zarówno w sensie wertykalnym, jak i horyzontalnym. Jako taki zaś jest wieczną nadzieją i postulatem. Naród polityczny jako idea regulatywna Trudno wyobrazić sobie, aby zdobycz, jaką jest równość praw politycznych bez Polska w głąb 51 względu na różnice stanowe czy klasowe, mogła być w dzisiejszych czasach utracona. Powszechne bierne i czynne prawo wyborcze stanowi niekwestionowany element każdego współczesnego ustroju. Zadaniem Liberum veto zgłoszone przed wyborem marszałka uznać można za egalitarny wyłom w stanowej konstrukcji ustroju demokracji szlacheckiej. 52 specyficznie polskim jest jednak rozszerzenie polityczności wertykalnej, a wzorem dla nas może być nowocześnie zinterpretowany ustrój I Rzeczpospolitej. Położenie jednostki wobec państwa można opisać za pomocą czterech typów: poddanego, obywatela, szlachcica i despoty. Poddany to osoba podporządkowana woli czy kaprysowi kogoś innego. Należy zaznaczyć, że poddaństwo może być realizowane w różnych warunkach historycznych – można mówić o poddanych osobistych, którzy zdani są na kaprys, łaskę i niełaskę władcy czy pana, ale można mówić także o poddanych państwa, którzy zdani są na łaskę i niełaskę administracji. Z takim przykładem poddaństwa mamy do czynienia w państwach totalitarnych. Obywatel to podmiot uprawniony do realizowania swojej polityczności w granicach prawa. Prawo stanowi dla niego ochronę, która gwarantuje mu bezpieczeństwo osobiste, majątkowe i szereg innych, zależnie od konkretnego ustroju. Prawo jednak stanowi dla obywatela jednocześnie ograniczenie, gdyż swoją polityczność może realizować on jedynie w granicach przez nie wyznaczonych. Można powiedzieć, że obywatel jest poddanym prawa. W takiej sytuacji znajdują się mieszkańcy większości współczesnych państw. Szlachcic − w odróżnieniu od obywatela − to osoba, która nie jest poddana prawu, lecz poprzez prawo realizuje swoją wolę, swoją polityczność. Prawo jest dla szlachcica narzędziem i jawnym wyrazem woli. Szlachcic jest więc bliski obywatelowi, lecz jednocześnie jest wobec niego przeciwstawny. Można powiedzieć, że szlachcic panuje nad prawem. Despota natomiast to podmiot realizujący swoją władzę poprzez kaprys albo – jak kto woli – za pomocą metod pozaprawnych. Aby rzecz uściślić, należałoby powiedzieć, że w zasadzie jedynie obywatel i szlachcic są typami politycznymi, gdyż realizują się oni właśnie na sposób polityczny, to znaczy przez prawa i instytucje, podczas gdy poddany i despota pozostają zasadniczo w niepolitycznej relacji osobistej. Pogłębienie polityczności wertykalnej, a zatem urzeczywistnienie idei narodu politycznego, odbyć się może przez zastąpienie pojęcia obywatelstwa pojęciem szlachectwa. Może się to dokonać przez uwolnienie polityki z kagańca demokracji przedstawicielskiej i obdarzenie ludności pełnią praw politycznych realizowanych w ramach demokracji bezpośredniej. Podsumujmy krótko dotychczasowe rozważania. Naród polityczny to pełnia polityczności wertykalnej i horyzontalnej, może on jednak istnieć jedynie wtedy, gdy wszystkie podmioty w obrębie danej wspólnoty posiadają pełnię praw politycznych. Współcześnie naród polityczny może realizować się w instytucjonalnych ramach demokracji bezpośredniej, gdzie każdy bez pośrednictwa i bez względu na pochodzenie może uczestniczyć w procesach politycznych. Demokracja bezpośrednia stanowi pełne urzeczywistnienie powszechnego szlachectwa. Naród polityczny to idea regulatywna, to idea, która jako postulat, pozwala zrozumieć całość zadania polityczności polskiej. Nowe spojrzenie na liberum veto Instytucja liberum veto stanowi znamienne, acz kontrowersyjne, świadectwo tego, czym była z istoty swej obywatelska wolność szlachecka. W tym miejscu wejść musimy w polemikę z tradycją polskiej historiografii, której ton nadała tak zwana krakowska szkoła historyczna, upatrującą w „wolnym nie pozwalam” przyczyn upadku Rzeczpospolitej. Publicystyczna chwytliwość i pewna ideologiczna prawomyślność tej oceny ustroju I Rzeczpospolitej spowodowały, że stała się ona niebywale wprost popularna (zob. Konopczyński 1918). Jej trafności trudno jednak bronić przy bardziej wnikliwym i wyzbytym uprzedzeń oglądzie. Nie przeczymy, że polski ustrój był w pewnej mierze nieprzystawalny do historycznych okoliczności, pragniemy jedynie zauważyć, że instytucje uznawane za archetyp politycznej patologii (liberum veto, wolna elekcja) nie tylko nie musiały być przyczyną upadku Rzeczpospolitej, ale być może właśnie przyczyniły się – mimo tak wielu przeciwności losu – do jej tak długiego trwania (zob. Opaliński 2007: 81-89) i dlatego zasługują na pozytywną ocenę. Najnowsza „rewizjonistyczna” literatura dostarcza bardziej wszechstronnego oglądu rzeczy i obala szereg narosłych przez lata mitów i nieporozumień (zob. Sulima-Kamiński 2000). Tutaj posuniemy się dalej – z pozycji sarmackiej tradycji politycznej przejdziemy do ofensywy i śmiało spróbujemy pokazać, że stanowić ona może autentyczny wkład do kanonu myśli politycznej. Zwykle uważa się, że u podstaw liberum veto leżał postulat jednomyślnego podejmowania decyzji politycznych. Kojarzy się go z wiecami barbarzyńskich republik plemiennych, podczas których jednomyślność przejawiała się w okrzykach tłumu ślepo podążającego za charyzmatycznym wodzem, a wszelki sprzeciw tłumiony był przez argumenty siły. Już dawni krytycy podkreślali absurdalność domagania się jednomyślności przy podejmowaniu decyzji przez kolegialne ciało polityczne, szczególnie, że liberum veto niweczyło wszystkie już podjęte uchwały w myśl zasady jedności aktu sejmowego. Nie wolno jednak zapominać, że istotą liberum veto nie była wcale jedność w sensie głosowania nad daną uchwałą. Tak rozumiane veto rzeczywiście wygląda na pomysł „szpetny i niedorzeczny”. Instytucji tej nie można rozpatrywać w oderwaniu od kontekstu, w którym występowała – całości ustroju Rzeczpospolitej. Instytucja Sejmu Głównym gmachem ustroju Rzeczpospolitej była instytucja Sejmu. Nie był on jednak tym, czym jest dziś polski Sejm, to znaczy niższą izbą Parlamentu, ponad którą znajduje się Senat. Słowo „Sejm” równoznaczne było wówczas ze słowem „Parlament”. Dopiero po 1918 roku, za sprawą politycznych wpływów PPS-u, który w programie miał całkowitą likwidację Senatu, nazwę „Sejm” – kra- Posuniemy się dalej – z pozycji sarmackiej tradycji politycznej przejdziemy do ofensywy. kowskim targiem – zarezerwowano dla Izby Poselskiej. Ale Sejm w dawnej Rzeczpospolitej nie był też tym, czym dziś jest Parlament. Po pierwsze, nie był on wcale jedną z trzech władz w ramach monteskiuszowskiego podziału. On sam mieścił w sobie podział władzy, choć był to podział oparty na innych zasadach. Sejm składał się z trzech stanów sejmujących: Króla, Izby Poselskiej i Senatu, będących wcieleniem trzech podstawowych form ustrojowych: monarchii, demokracji i arystokracji. Był tym samym inkarnacją tak zwanego ustroju mieszanego, uważanego swego czasu za doskonały, ponieważ łączy zalety wspomnianych ustrojów, a unika ich wad dzięki regułom wzajemnej zależności, kontrolowania i powściągania. Po drugie, ówczesny Sejm nie był, tak jak dzisiaj, maszynką do głosowania, czyli kolegialnym Polska w głąb 53 ciałem, którego naczelna działalność polegała na decydowaniu za pomocą głosowania „za”, „przeciw”, lub „wstrzymuję się od głosu”. W dawnym Sejmie w zasadzie nie liczono głosów, ponieważ jego istotą była raczej konkluzywna debata – porozumienie miedzy wszystkimi istotnymi czynnikami w szeroko rozumianym państwie. Owocem jego prac miała być nie władcza decyzja, czy jednolita wola, ale porozumienie. Poszukiwano w nim porozumienia na dwóch poziomach: najpierw w ra- Ówczesny Sejm nie był, tak jak dzisiaj, maszynką do głosowania. 54 mach korporacji stanowych, przede wszystkim wśród posłów przysyłanych ze sfederowanych ziem i wśród senatorów, a potem – między stanami. Liberum veto było instytucją stanowiąca integralny element systemu podziału władzy. Wymierzone było w silne stronnictwo królewskie w Izbie Poselskiej, a więc było „władzą przeszkadzania” królowi, który miał, wbrew pozorom, bardzo silną pozycję ustrojową. W I Rzeczpospolitej to właśnie Sejm, urządzony na zasadzie równowagi między stanami i działający przez ich porozumienie, był suwerenem. Ale i jego suwerenność należy rozumieć inaczej niż współcześnie. Dziś mówiąc o suwerenności myślimy o suwerenie – podmiocie władzy naczelnej, nieustającej i niezbywalnej, ewentualnie o tym, który decyduje o stanie wyjątkowym, a pojęcie suwerenności rozumiemy w sposób podmiotowy, substancjalny. Kojarzymy je z jakąś spójną wolą integralnego podmiotu jednoosobowego lub zbiorowego produkującą prawo. Dostrzegamy jej nieodłączność, ale jednocześnie uznajemy ją za niebezpieczną – jako zagrażającą praworządności przez swą kapryśność. Dlatego po Monteskiuszu rozszczepiamy suwerenność narodu na trzy władze działające w ramach systemu hamulców i równowagi. Rozpoznajemy koniecz- ność wprowadzania de iure do systemu jakiegoś naczelnego autorytetu, ale natychmiast de facto go rozbijamy i niweczymy. Zmuszamy się do życia w świecie, w którym zantagonizowano ze sobą z jednej strony demokrację –suwerenność ludu, nadającą obywatelom polityczną podmiotowość w republikańskim sensie, a z drugiej strony − rządy prawa, będące gwarancją wolności indywidualnych w obliczu samowoli władcy. Demokrację traktujemy raczej jako „kontrolny suplement” systemu. Czasem nawet skłonni jesteśmy – tropem Arystotelesa – uznawać za konieczny warunek rządów prawa właśnie niewtrącanie się obywateli do rządzenia (Polityka, IV, 5, 4; Łagowski 2008: 24-30). Nasza kondycja jako obywateli państwa nowożytnego jest czymś pomiędzy heteronomią poddanego absolutnego monarchy – podlegamy prawu, z którym nie mamy szansy się utożsamić – a samowolą satrapy, który w domenie swojej swobody wyboru (liberum arbitrium) jest swoistym suwerenem zdolnym do wszelkiego kaprysu. Apolityczna wolność wyznaczona jest nie tyle przez ścisły podział na to, co publiczne i prywatne, ile przez fundamentalny brak zaufania do suwerennego ludu, który domaga się, by sprawował władzę najpierw przez reprezentantów, potem zaś dopiero bezpośrednio. Dlatego zdanie, że „Rzeczpospolita jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli” interpretuje się jako mówiące nie o stowarzyszeniu czy wspólnocie osób, lecz o fundacyjnej osobie prawnej, pewnej „masie majątkowej” pozbawionej członków, a mającej tylko udziałowców i funkcjonariuszy czy menadżerów. Tak zwany problem agencji, który w odniesieniu do „wspólnoty politycznej” sprowadza się do dylematu Juwenalisa „kto stróżuje nad samymi strażnikami” (quis qustodiet ipsos custodes), choć doczekał się już potencjalnych rozwiązań (ograniczenia władzy i mechanizmy kontroli, także społecznej) wciąż doty- czy nowoczesnych państw. Państwo nęka jednak problem znacznie bardziej fundamentalny – taki, który rozbraja bądź stępia także narzędzia walki z nadużyciami władzy. To problem braku poczucia wspólnoty, powodowany przez gigantyczny deficyt faktycznego uczestnictwa w rzeczy wspólnej i brak dobrze urządzonej sfery publicznej. Polityczne uczestnictwo Uczestnictwo jest aktywnością istoty politycznej, której wcale nie gwarantuje czynne czy bierne prawo wyborcze. To działanie w sensie, jaki nadała mu Hannah Arendt –aktywność człowieka zwrócona bezpośrednio ku innym ludziom. Człowiek jest istotą polityczną, której polityczne istnienie (bios), od nagiego życia (dzoē), operującego w wymiarze czystej, nielegitymizowanej przemocy, odróżnia nade wszystko język. Istotą uczestnictwa jest tkwiąca w naturze człowieka pasja, którą tak zidentyfikował John Adams: „Gdziekolwiek spotyka się mężczyzn, kobiety lub dzieci, starych czy młodych, bogatych czy biednych, wysokiego i niskiego rodu, mądrych i głupich, ciemnych i wykształconych, każdy z nich zdaje się być poruszany pragnieniem, aby inni dostrzegali go, słyszeli aprobowali, szanowali i mówili o nim – za jego wiedzą” (cyt. za: Arendt 2003: 148). Ta „pasja wyróżniania się” popycha ludzi do cnoty emulacji – „pragnienia, by być lepszym od innych” przez rywalizację z równymi sobie, wyróżniania się jako jeden z nich – nie zaś bycia lepszym przez samą władzę, co jest żądzą tyrana. Pragnienie emulacji w politycznym, wolnościowo-wspólnotowym sensie realizuje się przez uczestnictwo. Nijak ma się jednak do niego tak zwane „prawo głosu”. Ów „głos” jest karykaturą uczestnictwa. „Głosowania”, a szczególnie referenda, służą jedynie zmienianiu obywateli w bity – jedyne co obywatel może w nich powiedzieć to „tak” lub „nie”. Prawdziwe polityczne uczestnictwo jednostki – głos we właściwym sensie – to odnosząca się do kwestii dobra powszechnego wolna wypowiedź złożona ze zdań języka naturalnego skierowana do – i wyrażona w obliczu – innych, zgromadzonych razem w pewnej przestrzeni, może nawet wirtualnej, w celu wysłuchania i wyrażania zdań na ten sam temat. W kontekście pojęcia wolności i wspólnoty język jest kategorią na wskroś polityczną – jest on sam w sobie pewną metatopiczną przestrzenią konieczną dla istnienia wspólnoty politycznej i jej samorządności. Umożliwia oderwanie się od zwierzęcej troski o byt i zwrócenie się ku trosce o wolność (Arendt 2000: 27). Wystarczy zauważyć, że tylko dzięki językowi można wyrazić powinność, konstytuując normę prawną bądź potwierdzając normę zwyczajową. Wszelkie despocje i ty- „Głosowania”, a szczególnie referenda, służą jedynie zmienianiu obywateli w bity. ranie, to znaczy heteronomiczne byty „polityczne”, a dokładniej − gospodarcze, spokojnie mogą być zarządzane bez użycia języka. W ich wypadku w zupełności wystarczają metody stosowne do kierowania trzody na wypas. Poddani nie muszą wcale mieć wglądu w wewnętrzny wymiar obowiązywania normy, w powinność. Do posłuszeństwa wystarczy im strach przed batem. Polityczność to dialog, tymczasem nowoczesne państwo zdecydowanie nieproporcjonalnie wiele do nas mówi – monologuje, rzec by się chciało – w porównaniu z tym, ile do niego mówimy my. Trudno zresztą mówieniem nazwać stawianie krzyżyka przy jakiejś opcji. Jest jeszcze inny ważny aspekt politycznego uczestnictwa. W sytuacji braku realnej przestrzeni publicznej – czyli przestrzeni politycznego uczestnictwa – naszą potrzebę wspólnotowości i rozmowy realizujemy Polska w głąb 55 w sferze społecznej i prywatnej. W nich spotykamy się z innymi podobnymi sobie, w stowarzyszeniach opartych na przyjaźni lub podobieństwie (zawodu, zainteresowań, stylu życia, zarobków i wykształcenia). To, czego nam jednak brakuje, to spotkanie z autentycznie innym, a jednak współobywatelem. W republice urządzonej jako fundacja z innym się tylko zderzamy – w bolesnej konfrontacji, gdy narusza on naszą własność, prywatność, wolność czy poczucie dobrego smaku. Konfrontacje te – na ulicy, w programach publicystycznych, na sali sądowej – zawsze kończą się jeszcze większą wzajemną niechęcią. Nie mamy miejsca, żeby z innym obywatelem spotkać się w sferze publicznej i mieć możliwość wyjaśnienia i zrozumienia – dojścia do porozumienia. Źrenica wolności 56 Ludzie, gdy powątpiewają w swoją wolność, obrzucani przepisami o ledwo zrozumiałej treści, instynktownie odczuwają istotny związek między prawem a porozumieniem, wolnością a podporządkowaniem prawu, związek, który funduje autonomię (samostanowienie norm). Instytucja liberum veto chwytała tę intuicję – może nieco zbyt kurczowo, ale niewątpliwie bardzo trafnie. Liberum veto było instytucją, która pozwoliła zbudować niebywałą lojalność szlachty względem Rzeczpospolitej. Siła tej lojalności była o tyle zdumiewająca, że dotyczyła ludzi z bardzo odległych zakątków państwa, o odmiennym pochodzeniu etnicznymi i zróżnicowanych obyczajach, o różnym języku, religii, a także gospodarce. Liberum veto dawało przedstawicielom wszystkich ziem poczucie współzależności, a nawet solidarności. Zasada jedności aktu sejmowego, uznawana dziś za tak niedorzeczną, była w istocie gwarancją solidarności. To ona skutkowała tak spektakularnymi aktami lojalności wobec ojczyzny, jak na przykład gigantyczny poda- tek w wysokości 30 złotych od chaty (koń kosztował 2 złote), jaki szlachta nałożyła na siebie podczas Potopu. Zakrzyknięcie „nie pozwalam” przez posła jednej z ziem wcale nie było czymś łatwym, jeśli weźmie się pod uwagę, że unieważniało wszystkie dotychczas podjęte decyzje, z których wiele mogło być po jego myśli. We właściwym użyciu ten gest nie służył całkowitemu zerwaniu Sejmu, Liberum veto było kluczowym elementem polskiej odmiany „sklepu z gadaniną”. ale stanowił coś na kształt weta zawieszającego, przedłużającego debatę. Liberum veto składało się de iure i de facto przez złożenie protestacji w urzędzie grodzkim, nie w samym Sejmie. Nie usatysfakcjonowany wynikiem obrad poseł oznajmiał sprzeciw i – jak było w zwyczaju – pozostawał na miejscu, by dalej uczestniczyć w debacie. Zaczynano go przekonywać, stosując najróżniejsze środki, od perswazji, aż po nacisk. Liberum veto było w ten sposób używane długo przed 1652 rokiem, a precedens, do jakiego wówczas doszło, był dlatego tak oburzający, że poseł Siciński po prostu opuścił obrady. Liberum veto w swej właściwej postaci gwarantowało, że uczestnictwo nie było pustym „głosem” w tak zwanym głosowaniu. Zamierzone jako weto zawieszające było kluczowym elementem polskiej odmiany „sklepu z gadaniną”, to znaczy parlamentu. Tym samym, było ideą, eidosem, która budowała solidarną wspólnotę nie tylko ponad więzami krwi – etnosem, ale i ponad zróżnicowanym etosem – wielością obyczajów i wartości. Dziś zatraciliśmy zdolność realizowania prawdziwej autonomii, to znaczy podlegania prawu, które współtworzyliśmy. Ten ideał powraca w myśli republikańskiej i komunitarystycznej. I Rzeczpospolitą nękał cały szereg systemowych problemów, które dziś uznać możemy za rozstrzygnięte w nowoczesnej nauce państwa i prawa. Wczesnonowożytni obywatele Rzeczpospolitej potrafili jednak zapewnić członkom narodu politycznego poczucie wspólnoty. Powinniśmy powrócić do ich rozwiązań. Sejm jako suweren proceduralny Chcielibyśmy znaleźć w ustroju I Rzeczpospolitej to, czego z pozoru tam nie było, zrozumieć szlacheckich republikanów lepiej, niż rozumieli oni sami siebie, dotrzeć do kwintesencji ustroju. Punktem wyjścia będzie rzecz jasna Sejm. Odnosimy się tu do poziomu całości wspólnoty politycznej, ale nie można zapominać o demokracji lokalnej w I RP, w której sejmiki ziemskie najmocniej realizowały ideał powszechnego uczestnictwa. Jeśli przyjrzymy się władzy zwierzchniej dawnego polskiego parlamentu, dostrzeżemy od razu, że reprezentuje on całkowicie odmienną od rozpowszechnionej dziś odmianę suwerenności. Nie jest on jakiegoś rodzaju podmiotem zbiorowym, gdyż składa się z niejako trzech różnych zbiorowości, które na dodatek same nie są realnymi bytami, lecz korporacjami w rozumieniu prawniczym. To, co stanowi o istocie Sejmu to nie jego skład, ale szczególna procedura – szereg reguł docierania do porozumienia, których właściwe zastosowanie produkuje odpodmiotowioną „wolę” praw. Sejm jest suwerenem proceduralnym, a nie materialnym. Stanowi on bowiem urządzenie – maszynkę bez mała – w której partykularne wole jednostek i grup ulegają uogólnieniu, stają się zgodą powszechną i dobrem wspólnym. Dzięki nim nikt, kto uczestniczył w stanowieniu, nie może powiedzieć, że powstałe prawo jest „tylko jego” czy „nie jego”. Tu tkwi tajemnica republikańskiego podlegania prawu, które się współtworzyło, przy jednoczesnym zabezpieczeniu się przed tyranią większości, przy gwarancji by „rządziło prawo, a nie ludzie”. To tutaj realizuje się ideał nie abstrakcyjnej, podatnej na zawłaszczenie woli powszechnej − „jednej i niepodzielnej”, będącej pojęciem „z definicji wykluczającym wszelkie procesy wymiany opinii i ewentualnej zgodności między nimi” − lecz właśnie zgody czy też ugody powszechnej − w którym to słowie „brzmią pojęcia świadomego wyboru i przemyślanej opinii” (Arendt 2003: 91). W instytucji proceduralnie suwerennego „sklepu z gadaniną” realizuje się paradoksalność związku obywatelskiej wolności i podporządkowania, wyrażanego w pojęciu izonomii. Perswazja (grecka peithein) – polemika między równymi sobie podmiotami –konstytuuje autorytet (rzymski auctoritas), któremu już na zasadzie hierarchii (a więc nieegalitarnie), dobrowolnie się podporządkowujemy. Tak więc Sejm to proceduralny suweren – działająca wedle szczególnych zasad komisja trójstronna kluczowych we wspólnocie czynników: „gminu” szlacheckiego, możnych i potężnego króla. Suweren jest w istocie procedurą porozumienia między tymi grupami. Gdy jednak wnikniemy w charakter poszczególnych stanów-korporacji, dostrzeżemy, że ich obecność w Sejmie Sejm jest suwerenem proceduralnym, a nie materialnym. w takiej, a nie innej postaci była nie tyle wyrazem poszanowania jakiegoś uniwersalnego podziału społeczeństwa na klasy społeczne, ale raczej realizacją naczelnej zasady hamowania i równoważenia oraz wymogu uszanowania pluralizmu społecznego, wyrazem honorowania potrzeb istotnych społecznie czynników. To, jaką postać przybiorą owe czynniki, jest kwestią wyłącznie przygodną i zależy od konkretnego czasu i przestrzeni. Gdyby więc tym tropem wynieść nasze rozważania na jeszcze wyższy poziom ogólności – a w tym widzimy drogę do współczesnego Polska w głąb 57 odczytania praktycznej nauki polskiego republikanizmu – możemy pokusić się o dostrzeżenie proceduralizmu polskiego parlamentu także na poziomie samych stanów sejmujących. Język odgrywa fundamentalną rolę w politycznym życiu człowieka. Zauważmy jednak, że język w debacie politycznej przybiera różne postaci, które łatwo można odnieść do trzech typów ustroju, jakie łączy ustrój mieszany. Żeby wznieść się na wyższy poziom musimy przyjąć i zaktualizować również dawny sens instytucji Sejmu, parlamentu, który nie był ja- Te trzy języki powinny na poziomie wspólnotowym mieć swoje wyraźne i autonomiczne miejsca, to znaczy izby. 58 kimś ciałem pośredniczącym, zgromadzeniem reprezentantów, jednym z wielu organów wąsko rozumianego państwa. Dla obywateli Rzeczpospolitej Sejm był raczej inkarnacją ciała politycznego. Przeciwstawiając więc Parlament (z wielkiej litery) jako organ, który za sprawą ewolucji przybrał taką, a nie inną postać, pierwotnej idei parlamentu jako forum powszechnej publicznej debaty (z małej litery), będziemy – tropem odziedziczonych po średniowieczu doktryn – mówić o Sejmie jako o parlamencie w tym drugim, historycznie pierwotnym sensie (dosłownie „sklepu z gadaniną”, zob. Zabdyr-Jamróz 2009: 51-62). Wydaje się, że każdemu z owych trzech obecnych w Sejmie istotnych społecznie czynników – jednowładcy, możnym i gminowi − odpowiada inna odmiana języka, w którym się one wyrażają, inny dyskurs, typowy dla ich przedstawicieli. Każdy z podmiotów suwerennej procedury realizuje swoją polityczność na inny sposób, inaczej identyfikując swoją suwerenność. Każdy z tych sposobów miał w historii myśli politycznej innych protagonistów. Za każdym stoi inna doktryna. Każdy z nich ma też inny potencjał w ramach wspólnoty politycznej. Potencjały te razem tworzą pełnię suwerenności w swej proceduralnej postaci. Trzy stany sejmujące można rozumieć jako trzy dyskursy sejmujące. Trzy dyskursy sejmujące Jeśli porównamy dyskursy charakterystyczne dla trzech stanów, dostrzeżemy obecność w nich trzech naczelnych zasad: opinii, racjonalizmu i interesów. (1) Opinie, utożsamiane z wartościami, są podstawową płaszczyzną, na jakiej porozumiewa się „gmin”. To w nim realizuje się idea opinii publicznej tworzonej w wolnej konfrontacji pryncypialnych wartości. To język właściwy dla tak zwanej demokracji dyskursowej (Dryzek 2002; Krzynówek 2007: 43-54), której wielką obrończynią jest Chantal Mouffe (2005) Dla gminu najbardziej typowa jest debata w oparciu o zasady retoryki, w której głównym orężem jest elokwencja. W tego typu debacie rządzą emocje i poczucie estetyki, czyli trudna do uchwycenia, a obecna w każdym umyśle wizja piękna właściwie urządzonej wspólnoty. Naczelną zasadą jest tu wola jako suwerenne pragnienie. To w sferze estetyki politycznej, w debacie w ramach opinii publicznej, w obrębie czegoś, co prowizorycznie można nazwać izbą wartości, realizuje się polityka jako politics. Obowiązek przekonania spoczywa tu na mówcy i wymaga od niego szczególnych predyspozycji. Ale to właśnie w tej sferze – wbrew pozorom pewnej elitarności – najpełniej realizuje się uczestnictwo. Wielkim nauczycielem takiej debaty był Cyceron. (2) Przeciw renesansowemu powrotowi do nauk Cycerona wystąpił młody Hobbes, oburzony wizją argumentacji odwołującej się do prymitywnych instynktów. Dla niego to siła czystej logiki argumentów powinna trafiać do słuchaczy – i to oni mają obowiązek trafnego osądu (Skinner 2010). Tego typu debata jest typowa – co znamienne – nie dla tak zwanej „izby refleksji” (o której więcej za chwilę), ale dla organów państwa mającego ucieleśniać prawo, państwa uosabianego przez króla, niegdyś uznawanego za ziemskiego gwaranta boskiego ładu. To w jego ramach zbierają się gremia – bliskie komitetom służby cywilnej, czy kolegiom sędziów – mające metodą rozumową, logiką i ścisłą wiedzą techniczną rozstrzygać dylematy, jak najlepiej służyć wspólnocie, jak realizować jej wartości naczelne lub które wartości powinny przeważyć, gdy wejdą z sobą w nieprzewidziany konflikt. Tutaj uprawia się politykę jako policy – dawną „policję”. Domniemywa się, że bezinteresownie służy się dobru publicznemu. Jej podstawowym arsenałem są argumenty logiczne – owe scholastyczne „brzytwy” i „widelce” ze strony tytułowej Lewiatana, którym po stronie władzy świeckiej odpowiadały piki i muszkiety (sic!). Przy ich pomocy debatują w swoim dziwnym żargonie profesorowie różnych dziedzin – owi Acht und achtzig Professoren… – prawnicy, ekonomiści, specjaliści od zdrowia publicznego, politolodzy, filozofowie społeczni itd. Tak właśnie wygląda wcielenie demokracji deliberatywnej (odróżnionej od dyskursowej), to znaczy debaty, która szanuje tylko „zasadne argumenty”. Tutaj nie ma miejsca na emocje i mnogość opinii, jest to autonomiczna izba rozumu, której naczelną zasadą jest logika polityczna (oświeceniowy logos). Tu domniemywa się istnienie jednego trafnego rozwiązania, dyktowanego przez sam Rozum i sugerującego użycie Wielkich Narracji. (3) Powyższe dwa światy nijak się mają do tego, co się dzieje w gremium zarezerwowanym dla magnatów, możnych tego świata – potężnych, bogatych i wpływowych. Tutaj zderzają się wielkie interesy jednostkowe i grupowe (korporacji czy związków zawodowych). W izbie interesów panuje jeszcze inny typ języka. Negocjacje to seria wzajemnych ustępstw wiodących do kompromisu. Domi- nują tu „bodźce” – incentives. Jest to w istocie miejsce, gdzie pojawia się wszystko to, co zwykle skrzętnie skrywa się przed okiem publicznym, bo często przybiera postać nieprzystojącego mężom stanu targowania, owocującego nieestetycznymi „zgniłymi kompromisami”. Tutaj polityka realizuje się w swej inkrementalistycznej („narastającej”) odmianie – kompromisy nawarstwiają się tak, że przestajemy dostrzegać jakąkolwiek logikę systemu, widzimy już tylko jego historię. Oczywiście, pozycja w negocjacjach najbardziej zależy od tego, jak wiele można poczynić ustępstw – od kapitału pozycji wyjściowej. Tam, gdzie zderzają się wielkie interesy, tam naprzeciw siebie stają silne „argumenty”. Kiedyś za taki argument służyła brzęcząca sakiewka albo groźba wystawienia trzystu konnych. Teraz jest nim na przykład zapowiedź strajku ostrzegawczego, pikiety drogowej czy wycofania kapitału. Formalnie metody bardzo się ucywilizowały, ale wciąż opierają się na sile i przymusie. Dlatego izba interesów to nowoczesna physis polityki. Tu znajduje swoje miejsce ucywilizowana przemoc (grecka bia) – fizyka polityki – która potrafi dyktować swą wolę królowi nomosowi. Tutaj fakty określają powinności. Rzecz w tym, by przy kreowaniu nomoi zasada interesu nie tylko ograniczała się do werbalnych negocjacji, ale i uszanowała pozostałe zasady polityki – rozum i wolę. Zasada równowagi dyskursów W przedstawionym powyżej podziale na typy dyskursów politycznych (, argumentacjidyskursu, argumentacji-deliberacji i negocjacji) oraz na odpowiadające im zasady polityki (politycznej estetyki, logiki i fizyki) nie chodzi o to, by któryś z nich wyeliminować lub by je wszystkie ściśle rozdzielić. Wszystkie trzy istnieją i z konieczności przenikają się – język wartości naczelnych przeplata się z argumentami rozumowymi i odwołaniami do interesu. Polska w głąb 59 „Gmin” „Król” „Możni” Język Dyskurs Deliberacja Negocjacja Izba Wartości Refleksji Interesów Zasada Estetyka Logika Fizyka Cel Debata pod okiem opinii publicznej Wyjaśnienie przez dowód Kompromis między sprzecznymi interesami Redukowalność językowa Tylko języki naturalne Logika Matematyka Narzędzia Retoryka i elokwencja; erystyka Logika i eksperyment Incentives (bodźce) Doktryna polityczna Republikanizm Modernizm Realizm Protagoniści Cyceron, Mouffe Wczesny Hobbes Schumpeter rozumienie Polityki Opinia publiczna, debata Policy Politics Decyzyjność Nie (wyłącznie kształtowanie Tak opinii publicznej) Suwerenność Prezentacja 60 Historia funkcjonowania suwerennego Sejmu i daleko posunięta – przyznajemy uczciwie – ekstrapolacja jego zasad wskazuje, że te trzy języki powinny na poziomie wspólnotowym mieć swoje wyraźne i autonomiczne miejsca, to znaczy izby. Chodzi też o to, by w procesie tworzenia prawa wzajemne relacje między tymi dyskursami były usystematyzowane tak, by możliwe było ich rozeznanie. Nie można ich ignorować w procesie tworzenia prawa, ale trzeba zadbać, by żaden z nich nie zdominował pozostałych. Stąd wynika postulat ujęcia ich w ryzy pewnej procedury – by funkcjonowały jako trzy dyskursy sejmujące. Problem polega między innymi na tym, że patologiczne przemieszanie tych dyskursów czyni debatę chaotyczną i niekonkluzywną. Patologią I Rzeczpospolitej było to, że magnaci i monarchowie rozgrywali swoje interesy za pomocą posłów. Jeśli zidentyfikujemy te trzy Prezentacja – inkarnacja woli powszechnej Tak Reprezentacja – mandat wolny dyskursy i dostrzeżemy ich specyfikę oraz potencjał, będziemy mogli każdemu oddać właściwe mu miejsce. Typową dla konfrontacji opinii dotyczących wartości jest argumentacja osób przekonanych już do swoich stanowisk (i rzadko zdolnych do ustępstw), którym to dopiero przysłuchują się inni. To tych obserwujących, niezdecydowanych chcemy przekonać, kształtując opinię publiczną, jako „wspólny ogląd spraw” (Taylor 2010: 119). Z kolei tam, gdy zderzają się interesy, naturalnym trybem ich uzgodnienia są negocjacje. Jak słusznie zauważyła Hannah Arendt, „interes i opinia to dwa całkowicie odmienne zjawiska polityczne” (2003: 283). Tak samo jest z rozumem. Tymczasem te właśnie odmiany języka polityki zachodzą na siebie, a ich interferencje przyjmują czasem osobliwą postać. Dyskurs opinii w zestawieniu z pozostałymi typami debaty ma tę cechę, że jest na wskroś niedecyzyjny i zawsze potrzebuje aparatu, który dokona jego przesiania. Aparat taki łatwo jednak ulega rozstrojeniu. Stąd dyskurs opinii łatwo może być puszczany mimo uszu przez oligopol deliberacji i negocjacji. Dyskurs w wydaniu obywateli na poziom prawodawstwa trafia zwykle za pośrednictwem tak zwanej demokracji sondażowej, a w wydaniu przywódców opinii – za sprawą mediów. Uwagi Arendt o różnicy miedzy opinią a interesem są szczególnie istotne, gdyż zauważa ona, że opinie zawsze przynależą do jednostek i dopiero interesy podlegają grupowej reprezentacji (Arendt 2003: 283). Powszechne wybory do Parlamentu w kontekście opinii powinniśmy więc raczej traktować nie jako ich reprezentację, ale szczególnego rodzaju grę w system wyborczy, w której opinie w społeczeństwie podlegają przesiewowi wedle reguł systemu wyborczego. Reguły te są tak specyficzne, że wybory właściwie należałoby nazwać meczem, a nie naukową mapą społecznych opinii. Wyselekcjonowane opinie wyrażane są nie przez samych reprezentantów w Parlamencie (którzy przecież i tak mają wolny mandat), ale przez sam wynik wyborów, który dla obserwatorów, w tym dla samych posłów, jest czytelnym sygnałem, które spośród wartości, identyfikowanych z danymi partiami politycznymi, stały się w danym momencie najbardziej popularne. Warto pamiętać jeszcze o specyfice dyskursu opinii, którego – w przeciwieństwie do deliberacji i negocjacji – nie da się zredukować do logiki czy matematyki. Dyskurs wartości jest sensowny tylko w języku naturalnym. Wtrącanie w tok negocjacji nie znoszącego kompromisów dyskursu wartości i protekcjonalnego tonu rozumu, choć często może trafiać w sedno i przełamać impas, skutkuje tak naprawdę deformacją właściwego kompromisu i poczuciem „zrobienia w konia”. Gdy do rozmów koalicyjnych między PO i PiS wprowadzono oko kamery, to, co miało być z zasady negocjacjami – ustępstwami programowymi i targowaniem się o stołki – zamieniło się w publiczną debatę przesiąkniętych wartościami opinii, której właściwym adresatem był siedzący przed telewizorem wyborca. Niezależnie od tego, czy między wspomnianymi partiami już wtedy wyrosła przepaść nie do przebycia, czy też była jeszcze wtedy szansa na koalicję, w takich warunkach POPiS po prostu nie miał prawa powstać. Inny przykładem jest kwesta tak zwanego kompromisu aborcyjnego. Klasa polityczna szczyci się nim, gdy tymczasem obywatele intuicyjnie dostrzegają, że coś jest z nim nie tak. Oto decyzję dotykającą wartości fundamentalnych, przedstawia się jako „kompromis” i z pełną powagą argumentuje, że to jest najbardziej rozumne rozwiązanie. Nie chodzi o to, że samo to rozstrzygnięcie jest fatalne, ale o problem bałamutnego przemieszania dyskursów, czy też o szereg niejasności − co jest wartością, gdzie podziała się rozumność i jakie rzeczywiście starły się interesy. Musimy pamiętać, że ten tak niedoceniany lub wręcz wyklęty proceder negocjowania zawsze będzie szukał swego miejsca we wspólnocie politycznej. Jeśli w konstrukcji ustroju go nie zapewnimy, doce- Idea Polska dowodzi, że politykę można realizować na wyższym poziomie. niając jego rolę i ujmując go w ryzy procedury, będzie się zakradał się do każdej sfery debaty, bądź uciekał do kompletnie już nietransparentnych kuluarów. Podsumowanie Jesteśmy zdania, że czerpiąc z republikańskich ideałów wolności nie musimy redukować wspólnoty politycznej narodu do etosu. Idea Polska dowodzi, że politykę można realizować na wyższym poziomie. Eidos wspólnoty politycznej składa się oczywiście z pewnego Polska w głąb 61 katalogu fundamentalnych norm i reguł zachowania (nade wszystko zwyczajów politycznych), ale stanowią one – w sensie ściśle ilościowym – tylko niewielki wycinek całego etosu, który jest rozległą sferą reguł i norm dotykających niemal każdej sfery życia. Eidos Rzeczpospolitej zawiera tylko – i aż – tyle z etosu, ile jest konieczne dla funkcjonowania debaty publicznej. Instytucja Sejmu Rzeczpospolitej jest wzorowym przykładem proceduralnej suwerenności. To w nim – także za sprawą liberum veto – realizuje się postulat wolności politycznej przez debatę w realiach izonomicznego uczestnictwa. Co dalej? Zainteresowały cię nasze interpretacje demokracji szlacheckiej? Kup koniecznie X-XI tekę „Pressji” z 2007 roku, zatytułowaną Rzecz niezwykła, rzecz pospolita. 352 strony o dziedzictwie I RP za jedyne 13 zł (przesyłka za darmo). 62 WOLNOŚĆ JAKO SPOSÓB ISTNIENIA POLAKÓW POLSKOŚĆ WEDŁUG JAROSŁAWA MARKA RYMKIEWICZA Jan Maciejewski N iemal każda jego wypowiedź na tematy polityczne wywołuje prawdziwą burzę. Tak było w wypadku jego esejów historycznych, Wieszania i Kinderszenen, tak będzie też pewnie z Samuelem Zborowskim, nie inaczej było, gdy ogłaszał, że dla zdrowia psychicznego Polaków byłoby lepiej, gdyby w 1989 roku powywieszano komunistów, i kiedy stwierdzał, że „wszystko co robi Jarosław Kaczyński jest dobre dla Polski” (2009: 192). Czy Jarosław Marek Rymkiewicz jest nacjonalistą i faszystą, ojcem duchowym skinheadów, ukrywającym się pod maską subtelnego poety? A może po prostu cynicznym skandalistą, a w najlepszym wypadku prowokatorem? Nic bardziej mylnego. Trudno odnaleźć w ostatnich dwudziestu latach historii Polski kogoś, czyj głos brzmiałby tak wyraziście, jednak powodem tej wyrazistości nie jest, jak to niestety zazwyczaj bywa, uproszczenie, trywializacja czy zaślepienie. Powodem jest przemyślana i konsekwentna refleksja Rymkiewicza w dziedzinie filozofii politycznej. Rymkiewicz podejmuje w swej myśli zagad- nienie polskości. Niekwestionowaną wartością jego myśli jest umieszczenie polskości w kontekście uniwersalnym, egzystencjalnym. Ten wybitny poeta wykracza więc daleko poza horyzont prowokacji, do której wielu chciałoby sprowadzić jego przemyślenia. Wyrywa on dyskusję o współczesnej Polsce z klinczu, jakim jest spór „ciemnogrodzian” z „modernizatorami”. Raki i zające na drodze do absolutu „Pomyśl, to coś musi znaczyć, że niemal wszystkie moje wojenne wspomnienia dotyczą jakichś zwierząt. Pamiętam bardzo dobrze różne zwierzątka, które spotkałem w życiu i z którymi los jakoś mnie połączył – koty, żółwie, raki oraz konie – a ludzi prawie w ogóle nie pamiętam” (Rymkiewicz 2008: 105). Zwierzęta w książkach Rymkiewicza odgrywają zazwyczaj bardzo istotną rolę, a na stronach Kinderszenen występują co najmniej tak często jak ludzie. Może kryć się w tym intencja pokazania pewnej wspólnoty między ludźmi i zwierzętami. Polska w głąb 63