Noli me tangere
Transkrypt
Noli me tangere
Noli me tangere Pociąg wjeżdża na dworzec Warszawa Śródmieście. Stojąc na pomoście, przy drzwiach, widzę przez szybę tłum zapełniający peron. Za chwilę część tego tłumu wleje się tu przez otwarte drzwi i przepłynie obok mnie. Wciskam się w kąt, aby nie stać nikomu na drodze. Lgnę do ściany z wciągniętym brzuchem, by nie być zawalidrogą. Stop – i już drzwi stoją przed ludźmi otworem. Na razie nic się nie dzieje, nic złego, nikt się o mnie specjalnie nie ociera. Ale oto zjawia się ktoś, kto unosi nogę, by postawić ją na progu, a tej czynności towarzyszą dwie inne. Najpierw pytanie rzucone mi głośno w twarz: „Żyrardów?” (Znaczyło: czy to pociąg do Żyrardowa?) Potem gwałtowne wyrzucenie rąk do przodu, w kierunku mojego tułowia, z zamiarem uchwycenia mych rąk i w nadziei, że ja również wysunę swoje górne kończyny, tak aby złapawszy faceta wciągnąć go do środka. Można by pomyśleć, że on nie stoi na peronie, lecz nisko, na gołej ziemi, i trzeba mu koniecznie pomóc, bo któż by o własnych siłach mógł wspiąć się tak wysoko! Nie jest to bynajmniej ktoś niepełnosprawny. Ot, napatoczył się stary nygus, dziarski i żywotny, lecz właśnie ze względu na swoją siedemdziesiątkę przyzwyczajony, że wszyscy go informują, usługują mu i wspierają. Wszyscy mają być na jego zawołanie: informować, podpierać, służyć pomocnym ramieniem. Dowcip polega na tym, że on dobrze wie, iż Żyrardów, a nie Łowicz jest stacją przeznaczenia, i nie potrzeba mu fizycznej pomocy. Zbędne jest zarówno informowanie jak i niańczenie. Przypuszczam, że on za każdym razem, wchodząc do pociągu, wykrzykiwał swoje pytanie: „Żyrardów?!” I za każdym razem chwytał i czepiał się kogoś stojącego tuż za progiem, dając bliźniemu możność okazania się pomocnym, dostarczając mu tym sposobem dobrego samopoczucia, okazji do powiedzenia sobie: „Pomogłem, udzieliłem pomocy komuś wymagającemu takowej. Dobry ze mnie człowiek, zasłużyłem na nagrodę w niebie.” Słowem, nygus dawał ludziom szansę do wykazania się uczynnością. A może był to ktoś, kto od zarania pragnął być królem? Czyli kimś, kogo się obsługuje we wszelaki sposób, a to podsuwając mu krzesło, gdy Jego Wysokość siada do stołu, a to otwierając przed nim drzwi, a to podkładając mu pod stopę własne plecy, gdy władca zamierza wspiąć się na konia lub wsiąść do karety. Osobnik, o którym opowiadam, był prawdopodobnie – jako niewyżyty król – sfrustrowany. Frustracja trwała przez całe jego dotychczasowe życie. I oto teraz, na starość, wykorzystując przywileje przysługujące seniorom, mógł wreszcie wziąć do galopu otaczającą go czerń i zamienić ją w tłum dworzan. Zaczęło się nadużywanie tkwiącej w ludziach opiekuńczości, wymuszanie usług dla kawału. Może się zdarzyć, że człowiek, który pada ofiarą natarczywości, natręctwa i nachalności „króla”, człowiek, który udziela mu niepotrzebnej pomocy, jest potem niezadowolony z siebie. Uświadamia sobie, że dał się wciągnąć w maliny. Byłoby lepiej nie wyrywać się ze swoją opiekuńczością, no ale – odruch. Zanim się człek zdążył zorientować, z kim ma do czynienia, ręce same wyciągnęły się „ku pomocy”. I stało się. Przepadło. Kawalarz osiągnął swoje, a zbyt pochopny samarytanin pluje sobie w brodę. I ja też byłbym takim nierozważnym samarytaninem, ze mną byłoby dokładnie tak jak napisałem: najpierw niepotrzebny odruch, potem gorzka refleksja i zepsuta krew. Na szczęście pewna okoliczność przyszła mi w sukurs. Moje ręce były zajęte hołubieniem delikatnego przedmiotu, świeżo zakupionej płyty gramofonowej. Nastawiłem się i zmobilizowałem, aby mnie nie tykano. Przyciskając płytę do piersi, pilnie zważałem, aby nie została w tłoku potrącona, uderzona czyimś łokciem, no bo wiadomo – szmelc. Toteż mój odruch wobec draba pchającego się na mnie z łapami był prawidłowy, bezbłędny. Z wściekłością wyrwałem rękę z wrażego uścisku. Było to niestety chwilowe zwycięstwo. Pasażer utknął w odległości dwóch metrów i zza pleców innych stojących jął mi urągać. Przez dwadzieścia minut stałem z oczami utkwionymi w widok za oknem, udając, że obelg nie biorę do siebie. Ostatnio, po 45 latach – znów to samo. Chciał mnie na ulicy klepnąć po ramieniu menel piwem podochocony, poufalący się z ludźmi. Uchyliłem się, jego ręka przecięła powietrze, a ja pognałem dalej. Ale bez gniewu. Ot, jakbym ominął kałużę. W miłości bliźniego robię postępy.