Mieć tyle radości, by inni mogli uśmiechnąć się przy Tobie…

Transkrypt

Mieć tyle radości, by inni mogli uśmiechnąć się przy Tobie…
Bliżej przedszkola
Elżbieta Wasil
W 2006 roku rozpoczęliśmy
współpracę z dr Ireną
Majchrzak. Początek
był bardzo zwyczajny
– zaczęłyśmy rozmawiać
ze sobą podczas jednej
z wielu konferencji,
w których przez te 8 lat
uczestniczyliśmy.
To pierwsze bezpośrednie
spotkanie, mądrość
i urok pani Ireny musiało
zaowocować. Poniższy
artykuł, w którym
staraliśmy się pokazać
Irenę Majchrzak – jej
doświadczenie życiowe,
pasję, zaangażowanie,
niespożytą energię,
serdeczność – był
wprowadzeniem do
niemal dwuletniego cyklu
wywiadów z autorką
Odimiennej Metody
Nauki Czytania.
W ramach współpracy
wydaliśmy również trzy
książki autorki: W obronie
dziecięcego rozumu – zbiór
wywiadów z dr Majchrzak,
Listy do Salomona – epicką
opowieść o genezie
Odimiennej Metody Nauki
Czytania oraz Ania i Anita
– meksykańskie karty
pracy dla dzieci.
Mieć tyle radości,
by inni mogli
uśmiechnąć się
przy Tobie…
82
blizejprzedszkola.pl
P
rzy pierwszym spotkaniu z nią najpierw dostrzega się
jej młodzieńczy, promienny wzrok. Następne spostrzeżenie to jej wiedza, ciekawość świata, ciepło i życzliwość do każdej osoby, która do niej podchodzi.
Tak jak w jej Odimiennej Metodzie Nauki Czytania każde dziecko czuje się wyjątkowe, najważniejsze, tak czuje się również i jej
rozmówca. To wszystko sprawia, iż nie sposób przejść obok niej
i nie uśmiechnąć się... Nie sposób też spotkania z nią zapomnieć.
Swoją historię najlepiej opowie ona sama...
Urodziłam się 83 lata temu. Nie myślę jednak zbyt często o swoim wieku, gdyż wydaje mi się, że życie człowieka nie zaczyna
się w momencie urodzin. Życie człowieka zaczyna się w momencie, kiedy czuje, że może je stracić. Miałam dwanaście lat
gdy wybuchła wojna, siedemnaście – gdy się skończyła. Ostatnim akordem tego okropnego czasu było Powstanie Warszawskie. Uciekałyśmy z siostrą z każdej dzielnicy, którą kolejno
zajmowali Niemcy. Ostatnim miejscem postoju był Przyczółek
Czerniakowski, miejsce do którego dojeżdżały przez Wisłę oddziały gen. Berlinga: przywoziły amunicję, zabierały rannych
na praski, wolny od Niemców brzeg.
Tej nocy żadna łódź nie przypłynęła. Widziałam więc, jak o poranku wschodziło słońce i przy całej świadomości, że to będzie
najpewniej ostatni dzień mojego życia, bardzo dokładnie pamiętam swoje myśli i odczucie, że warto było tego poranka dożyć.
Bo świat był przepiękny, przecudowny o tym świcie.
Ten nadchodzący dzień przeżyłyśmy, a następnej nocy znów zeszłyśmy na brzeg Wisły. Usłyszałyśmy plusk. Dopłynęła do nas
pusta łódź – wracałyśmy nią we dwie. Gdy byliśmy na samym
środku rzeki, Niemcy zaczęli ją oświetlać rakietami i sternik
zawołał biała torba do rzeki! Miałam ze sobą dużą, białą płócienną torbę, a w niej parę sucharów, kostki cukru i chyba pastę do
zębów. To była ostatnia rzecz, której się pozbyłam. Doskonale
pamiętam uczucie, choć to może śmieszne, uczucie wolności, że
oto uchodzę z samym życiem i nie mam nic.
Po wojnie Warszawa była całkowicie zburzona i cały warszawski świat akademicki przeniósł się do Łodzi. Ja zapisałam się na
Uniwersytet w 1946 r. Moimi mistrzami byli: prof. Józef Chałasiński, prof. Stanisław Ossowski, prof. Jan Szczepański. Mimo
że były to studia socjologiczne, to mam wrażenie, że egzamin
zdany wówczas u prof. Tadeusza Kotarbińskiego z logiki, był
jak gdyby najważniejszy w moim życiu.
Przyszedł czas na zrobienie doktoratu. Tematem mojej pracy
była analiza przestępczości gospodarczej i charakterystyka
jej sprawców. Ale przyznam, że to doświadczenie akademickie wraz z doktoratem nie zakorzeniły się jakoś szczególnie
w moim życiu. Mojego męża poznałam na balu studenckim:
był bardzo wesołym, czarującym mężczyzną. I tak właściwie
ten bal i to, że poznaliśmy się tańcząc, jakoś naznaczyło nasze
małżeństwo. W 1966 roku mój mąż został mianowany ambasadorem Polski w Meksyku. I nagle z doktor
socjologii stałam się panią ambasadorową.
nr 1.100 styczeń 2010
Jako socjolog zaczęłam przyciągać do ambasady humanistów
meksykańskich. Zapisałam się także na antropologię. Kiedy
inni wyjeżdżali do Peurto Vajarta, czy do Acapulco, ja jeździłam z moimi przyjaciółmi w odległe, dzikie tereny, które nasz
profesor nazywał miejscami schronienia, miejscami, w których
ludność indiańska chroniła się przed zachodnią cywilizacją.
1981 r. – po powrocie do Polski, popadłam w depresję i tęsknotę za opuszczonym kontynentem, za tropikiem, za innym kolorem nieba... Zwierzyłam się z tych uczuć jednemu ze swoich
przyjaciół – antropologów meksykańskich.
Salomon Nahmad, który pełnił wtedy funkcję dyrektora departamentu dla plemion indiańskich, zaproponował mi udział
w badaniach nad skutecznością wprowadzonej właśnie reformy. Uzasadniał, że ponieważ ścierają się w Meksyku różne
poglądy na to, jak uczyć dzieci indiańskie (w języku hiszpańskim czy macierzystym), to oczekuje, że ja będę w tej sprawie
bezstronna i obiektywna, albowiem wolna jestem od jakichkolwiek ideologicznych uprzedzeń. Z radością przyjęłam propozycję opracowania raportu o stanie oświaty indiańskiej w Meksyku i powtórnie wyjechałam do tego kraju.
Jest takie porzekadło meksykańskie: O biedny Meksyk, tak daleko
od Boga, a tak blisko Stanów Zjednoczonych. Ja natomiast wśród
majestatycznych gór na północy tego kraju myślałam: O szczęśliwy Meksyk, tak blisko Boga, a tak daleko od Związku Radzieckiego.
I tak jeździłam od jednego regionu schronienia do drugiego, od
jednej grupy etnicznej do następnej... Moje obserwacje zawarłam w książce Listy do Salomona (Cartas a Salomon). W konkluzji swojego raportu przywołam przypowieść o biblijnym sądzie
salomonowym w sprawie walki dwóch kobiet, które pretendowały do prawa macierzyńskiego nad tym samym dzieckiem.
Raport kończył się tezą, że wówczas w Meksyku dwie kultury,
niby te skłócone matki, walczyły o indiańskie dziecko: narodowa – meksykańska, hiszpańskojęzyczna, która przekonywała,
że dziecko indiańskie jest zarazem meksykańskie i trzeba je
uczyć w języku hiszpańskim, a z drugiej strony ideologowie
programu ochrony kultur etnicznych głoszą, że należy małe
dziecko alfabetyzować we własnym plemiennym języku. Każda z tych kultur chciała wyrwać to dziecko drugiej. A przecież
– sugerowałam w zakończeniu swojego raportu – należy dbać
o całość, o integrację małego człowieka.
W tamtym czasie gubernatorem stanu Tabasco został profesor
uniwersytetu – politolog. Jego żona – znana pisarka meksykańska – Julieta Campos, przeczytała moją książkę i zaprosiła mnie
do Tabasco. Powiedziała, że zgadza się z moją diagnozą, a także, że przyszedł czas na praktykę. Zaproponowała mi przyjazd
do Tabasco i stworzenie własnego projektu oświaty dla dzieci
z dwóch plemion: Czontali i Czoli.
I wtedy zaczęłam się interesować peda-
wrzesieñ 2008
16 medakcji. Z ych.
re
a
ib
z
d
w
nowa sie trów kwadrato iąt.
śniu) i…
ies
me
e
z
z
0
r
d
2
a
w
2
k
il
e
rnie k
jnie w
ię na…
s
y
la
c
y
u
y
g
szy.
d
m
a
re
ra
r
z
i
wad
nam
scena iu
z
ro
szata (t
0
p
a
2
je
e
2
z
u
w
r
c
o
p
im
ra
N
8)
y.
ółp
wn
urodzin 0-70 (2004-200
), a wsp ięcy ukaże się
siódme
5
ku od 3
s
–
z
i
ro
ie
e
z
1
m
m
r
0
a
p
0
k
0
2
e1
sza
, po
y pierw
aliśmy w Przez najbliższ
oczątku
Jesteśm ratowych na p 4 osób (zaczyn
ć.
ję
a
z
e
z
ad
je 1
arius
trów kw
ie pracu
r – scen
j siedzib jekt Segregato
e
w
o
n
W
pro
zynamy
Rozpoc
iuszy.
r
a
n
h sce
Dobryc
blizejprzedszkola.pl
83
Bliżej przedszkola
gogiką, poznałam system Marii Montessori. Dostałam pod
opiekę czternaście ośrodków, w których przebywały dzieci
indiańskie – w sumie ponad 700 dzieci. Opracowałam cały
projekt zainspirowany myślą Marii Montessori, czyli usiłowałam stworzyć w każdym ośrodku tzw. uczące otoczenie.
Dzieci miały teraz – tak sądziłam – wszelkie warunki do tego,
aby w sposób autonomiczny poznawać świat i odkrywać
jego prawa i aby na ich obliczach zakwitał jak najczęściej ten
szczególny uśmiech zrozumienia, tak jakby dziecko wołało
Eureka.
Któregoś dnia, w jednym z tych ośrodków wyszła mi na spotkanie Simona – ośmioletnia dziewczynka czontalska i poprosiła: Irena, pomóż mi, bo mam na jutro przygotować czytankę. Chodziła do drugiej klasy szkoły podstawowej. Otworzyła książkę
i... nic z tego nie wynikło. Zaczęłam podpowiadać jej litery, ale
ona doskonale znała wszystkie litery alfabetu, umiała je rozpoznać, nazwać i wybrzmieć, ale nie potrafiła złożyć ich w słowa. Poczułam się okropnie. Co robić? Stworzyłam program,
ludzie mi zaufali i okazuje się, że nie wiem, co robić. I w tym
momencie nastąpił taki najbardziej nieoczekiwany moment
w moim życiu.
Nieoczekiwanie dla siebie samej zapytałam: Czy ty wiesz jak
się pisze Twoje imię? Odpowiedziała, że nie. Na kartce napisałam jej Simona i podziałam: Simona, popatrz, to jest Twoje imię!
I spełnił się cud – na twarzy Simony zagościł uśmiech, o którym
mówiła Maria Montessori. Ona patrzyła z tym uśmiechem na
wyraz, który wreszcie coś dla niej znaczył, a ja miałam chyba
ten sam uśmiech, patrząc na jej rozradowaną buzię. Od tamtego czasu – a to już 22 lata – nie ma dnia, żebym myślała
o wszystkich konsekwencjach tego zdarzenia. Wówczas z Simona rozwiązałam, jak sądzę, sąd salomonowy – zrozumiałam
jak zostawić dziecko integralne, niezranione, nierozczłonkowane, gdy mówi ono dwoma językami, gdy dwie matki kultury biją się o nie.
84
blizejprzedszkola.pl
Tak narodził się pomysł, żeby imię dziecka uczynić słowem,
które otwiera mu świat pisma. Otóż, jeśli wychodzimy od
imienia własnego, to cały komentarz do tego możemy zrobić
w takim czy innym języku. Ale wychodząc od imienia własnego dziecka – od razu przenosimy całą analizę języka pisanego
na zupełnie inny poziom, tzn. nie tam, gdzie są w relacji głoski
i litery, ale gdzie są trzy elementy: litery, głoski i znaczenie.
I właśnie to znaczenie, czyli sama Simona, jest najważniejsze. I dzieci rozumieją, że czytanie nie polega na wybrzmiewaniu słów, tylko na odnajdywaniu znaczenia za literowym
szyfrem. I tak zaczęliśmy uczyć dzieci indiańskie i meksykańskie.
Po powrocie do Polski wygłosiłam referat w Towarzystwie
Psychologicznym, po czym zgłosiła się do mnie pani Wanda
Kostrzyńska – dyrektorka przedszkola w Warszawie i postanowiłyśmy wypróbować tę metodę z dziećmi polskimi. Nie
ma lepszego wprowadzenia niż pokazanie dziecku jego liter:
popatrz, ty jesteś Małgosia, to jest „M”Małgosi, „a” Małgosi, „ł”
Małgosi... To tak, jakby cały czas głaskać Małgosię i ona nagle
staje się tą jedyną, najważniejszą. Teraz, jeśli ktoś mnie zapyta,
co jest dla mnie najważniejsze w sferze intelektualnej, odpowiadam, że rozwijanie i opowiadanie o zdarzeniu z Simoną
i co z niego wynika. Moja metoda, którą nazwałam Odimienną
wynikła z synkretyzmu, ona jak gdyby spaja dzieje mojego życia, kontakty z ludźmi i z innymi społecznościami.
A w innych sferach?
Absolutnie najważniejsza w życiu jest etyka, takie postępowanie, by nie wyrządzać krzywdy i mieć w sobie tyle radości,
żeby inni mogli uśmiechnąć się przy Tobie...
■ Opracowanie:
Elżbieta Wasil
na podstawie filmu „Jej portret – Irena Majchrzak” (reż. Ewa Pytka,
Studio Filmowe Anima-Pol, dla TVP3 Regionalnej, 2005).

Podobne dokumenty