Dozorca systemu - Kazimierz Nagórski

Transkrypt

Dozorca systemu - Kazimierz Nagórski
Kazimierz Nagórski
Dozorca systemu
Opowiadanie
Lubię jesień. Oczywiście tę wczesną jesień, zielono rdzawo,
kolorową. Ciągle jeszcze ciepłą. Z lekkimi podmuchami wiatru.
Z wolno opadającymi liśćmi.
Szkoła Wyższa Ekonomii i Zarządzania leży na dalekim przedmieściu, prawie na wsi. Sześć budynków dawnego folwarku, otoczone
jest starym parkiem.
Spory kawałek trzeba iść od końcowej stacji metra.
Jakaż to przyjemność grać w szachy z rektorem Szkoły, na skraju starego parku, w ostatnich dniach września. Ciągle jeszcze
cisza i spokój, bo studenci dopiero za dwa lub trzy dni.
Popołudniowe słońce przyjemnie grzeje w plecy. Dzisiaj nie dam
wygrać rektorowi. Udaję, że się zastanawiam, ale przecież od
dawna wiem jak zagram. Chcę tylko przedłużyć tę jesienną chwilę z mądrym i łagodnym człowiekiem. Ale nie mam szans. Rektor
rozpoznał sytuację. Przewraca króla.
Patrzy mi w oczy i mówi wolno.
- Czemu się znęcasz nade mną? Stróżu, tercjanie, palaczu, złota rączko?
Niespiesznie zbieram szachy.
- Ciekawe, czy przyznasz się kiedyś kim jesteś?
- Ależ drogi rektorze – myślę – nie przyznam się, bo zakazuje
tego regulamin.
A potem podnoszę głowę i ze zdumieniem w oczach mówię:
- To ja rektorze, to ja. Jan Grzyb. Stróż, tercjan, palacz,
złota rączka. Były nauczyciel, a potem stróż lasu. Najmniejsze
dziecko we wsi, wie kim jestem, bo jestem tu prawie od sześćdziesięciu lat.
- Ale nie każde dziecko wie – odpowiada rektor – że zajmujesz
się fenomenologią Husserla i poglądami interpretacyjnymi Heideggera.
Wiem co będzie dalej. Znowu zacznie namawiać mnie, na wykłady
z propedeutyki filozofii – no wiesz, tylko w pierwszym semestrze i dla pierwszego roku – ale ja dobrze wiem jak się to
skończy. Donosem i policją. I wyrzuceniem mnie ze szkoły. Znam
nawet donosiciela. A przecież muszę tu jeszcze zostać. Przynajmniej przez jakiś czas.
2
Ale o dziwo rektor nic nie mówi. Opiera się o oparcie ławki i
wystawia twarz do słońca. Cieszy się jego ciepłem, tak - jakby
robił to po raz pierwszy w życiu. Zupełnie tak jak ja. Tak
jakby i on pochodził z planety deszczu. Z mojej planety. Ale
rektor Adam Stojan na pewno z niej nie pochodzi. Rektor Adam
Stojan jest żonaty. Z kobietą niezbyt piękną, powiedziałbym
nawet brzydką, suchą i kościstą, o zdumiewająco wrednym charakterze. To ona – Aldona de Corral-Stockman, obecnie Stojan czyha na choćby jeden mój fałszywy krok.
Rektor i Aldona lubią seks. Oboje w jakiś niesłychany, zachłanny sposób. Wiem coś o tym. Przyłapywałem ich wielokrotnie. Pewnego dnia jednak Aldona zauważyła mnie. Od tego czasu
mnie nie znosi. To ona na mnie doniesie.
Nam „dozorcom systemu z planety deszczu” seks jest zabroniony.
Tak mówi punkt piąty regulaminu. Każdy z nas - regulamin zna
na pamięć.
Zamykam pudełko z szachami i przekręcam twarz do słońca. Chwila. Czasem krótki, a czasem nieco dłuższy okres czasu. Chwila
spokoju i radości z przebywania z milczącym i spokojnym człowiekiem. Chwila zadowolenia z lekkiego wiatru, z popołudniowego słońca, z harmonijnego widoku architektury i przyrody.
Ale to tylko chwila. Miedzy wejściowymi kolumnami staje Aldona.
- Podwieczorek – mówi, i znika w głębi domu – a jej głos dociera do nas jak szept.
- Idziesz na herbatę stróżu? – pyta rektor.
- Posiedzę jeszcze trochę tutaj.
- Dlaczego ona przestała cię lubić?
- Nie wiadomo – mówię.
Chociaż wiadomo.
*
*
*
Planeta deszczu. Tak nazywamy naszą planetę tu – na Ziemi. Nazywamy ją tak – bo tam po prostu leje. Nie ma dnia bez deszczu, niema godziny bez deszczu, a tam gdzie ja mieszkałem nie było momentu bez deszczu, bo gdyby był, to my Deszczanie
(tak będę nas nazywał, bo tam nie ma pojęcia tubylec – jeśli
ktoś gdzieś mieszka – to mieszka i koniec) opowiadalibyśmy sobie o tym, jak o zdumiewającym zjawisku. My mieszkańcy planety
deszczu, uwielbiamy deszcz. Deszcz nas odżywia i oczyszcza,
bulgocze wodą w naszych wnętrzach, napełnia nas kiedy postanawiamy się toczyć, opuszcza, kiedy chcemy uformować się inaczej. Służy zabawie, daje poczucie świadomości, no i uczy. Życie na naszej planecie jest proste, a my umiemy się nim cieszyć. Jest nas siedem milionów trzysta osiemdziesiąt trzy. Jesteśmy pojedynczo osobniczy i jak na ziemskie warunki długowieczni, nawet bardzo długowieczni, podejrzewam nawet, że jesteśmy nieśmiertelni. Kiedyś mogliśmy mieć wielu potomków, ale
z niewiadomych powodów, kilkadziesiąt pokoleń temu, zmienił
3
się nieznacznie skład chemiczny deszczu i od tej pory…, ale po
kolei.
Każdy z siedmiu milionów trzystu osiemdziesięciu trzech osobników może mieć tylko jednego potomka, bo taki jest skład chemiczny deszczu.
Pamiętam moje narodziny. Nagle napełniłem się życiem i byłem.
Mój rodzic – mój matka i ojciec jednocześnie – przyglądało mi
się ze zdumieniem, a potem delikatnie napełniło mnie deszczem,
mnie małego Deszczaka w jednej chwili nauczyło korzystać z
deszczu.
Potem doznałem uczuć. Przyjaźni, zrozumienia, tkliwości i bezpieczeństwa.
My Deszcznie jesteśmy długo małymi dziećmi. Kiedy rodzimy się,
wyglądamy jak dziesiąta część dorosłego Deszczaka i długo, a
jak na ziemskie warunki i ziemski czas – bardzo długo - pozostajemy malcami. Kiedy jeszcze jesteśmy dziećmi bawimy się.
Bawimy się naszym rodzicem. Turlamy się po nim i pocieramy go.
Puszczamy na niego fontanny wody i chowamy się w jego zakamarkach. Uczymy się mowy. Z ludzkiego punktu widzenia to gwizdy i
bulgotania, ale my Deszcznie jesteśmy pojętni i uczymy się
szybko różnych naszych pojęć. Ale dorastamy długo i długo się
uczymy. Wiele czasu zajmuje nam nauka przeistaczania, bowiem
na samym początku jesteśmy kulą, a raczej kulką i chociaż
deszcz jest naszym żywiołem, musimy nauczyć się schnąć, bowiem
czasem, chcemy by było nam sucho. Dlaczego? Jakaż to niezwykła
przyjemność, nagle suchy wystawić się na deszcz. Pierwszy raz
– kiedy rodzic utworzy z siebie dach i osłoni nas przed deszczem – protestujemy. Wydzieramy się że nie. Że bez deszczu, to
my nie chcemy. Ale rodzic trzyma nas mocno i uspokaja dopóki
nie wyschniemy – no i dopiero wtedy…
*
My Deszcznie jesteśmy matematykami. Uczymy się matematyki, rozumiemy ją i wiemy o niej coraz więcej. Każde pokolenie rozwija tę gałąź wiedzy. Geniusze matematyczni – zyskują imiona
swoich odkryć.
*
Tam – gdzie spędziłem dzieciństwo z moim rodzicem, tam gdzie
mieszkaliśmy - lało bez przerwy. Lało cały czas. Lało pięknym,
równym, ciepłym deszczem. Kiedyś na całej naszej planecie lał
właśnie taki deszcz, a my Deszczanie, z zadowoleniem wsłuchiwaliśmy się w jego szum. Byliśmy wtedy osobnikami kulistymi.
Mogliśmy słyszeć i widzieć, bo każdy identyczny, zewnętrzny
fragment naszego ciała jest zaopatrzony w widząco-słyszącą
część, tak niepodobną do żadnego z ludzkich organów, że nie
sposób go nawet nazwać okouchem, czy uchookiem. Dorosły Deszczak składa się z tysiąca sześciu takich zewnętrznych fragmentów i widzi-słyszy wszystko dookoła. Do tej pory, w naszej
4
strefie klimatycznej, krajanie moi przyjmują zwykle ten
kształt. Kiedy pozostajemy w spoczynku, dolne fragmenty naszego ciała zamykają się – tworząc dopasowany do powierzchni
„spód”. Wtedy (choć i teraz – bardzo często także) poruszaliśmy się tocząc - po prostu - przemieszczając w kierunku toczenia środek ciężkości. Byliśmy wtedy niezorganizowaną grupą
wolnych Deszczaków, którzy w cyklicznie nieokreślony sposób,
zbierali się WSZYSCY w najcieplejszym punkcie planety, by
usłyszeć o matematycznych odkryciach.
Z naszego – matematycznego punktu widzenia – mogliśmy udowodnić wszystko. To, że żyjemy i to że nas niema, to, że nasza
planeta jest kulą poruszającą się we wszechświecie i to, że
żyjemy w zamkniętej wklęsłej przestrzeni, nawet to że deszcz
nie pada na nas z góry, tylko z dołu. Jedna z teorii mówiła
również, że żyjemy w anomalii między wszechświatami, a planetę
naszą obiega osiem słońc. Matematycznie wszystko było możliwe.
Jednym z dziwnych przełomów w naszej matematyce - była teoria
„zapętlających pasm czasu niespójnego”. Teoria ta mówiła, że
możliwe jest stworzenie pułapki „czasu nicującego”, dla teoretycznych osobników matematycznych,(lub napędów zdeterminowanych) o twardej wyobraźni zerojedynkowej.
Absolutnie czysta teoria, bo wprawdzie - pułapka mogła być
zrobiona, (ze strun energetycznych, wyliczonych matematycznie
i teoretycznie możliwych do zrobienia) – tylko tych, którzy
byliby w nią złapani - nie było. To po co komu taka pułapka?
Pułapka na „nic”. Ano właśnie. Teoria. Teoria była zdumiewająca.
Uciekłem w dygresję, pewnie dlatego, że chcę jak najprędzej
dojść do sedna sprawy, ale przecież najpierw powinienem opisać
nasze życie na Planecie Deszczu.
*
Na naszej planecie niema gór. Na naszej planecie nie ma dolin.
Na naszej planecie niema mórz i niema rzek, pomimo że cały
czas pada deszcz. Na naszej planecie nie świeci słońce, bo nasza planeta zachmurzona jest bez przerwy. Nasza woda jest nieco inna niż na Ziemi, ale spełnia te same funkcje. Paruje jako
para i skrapla się. Spada jako deszcz. A my spokojnie możemy
pomyśleć: „Ależ pięknie leje” i z przyjemnością napełnić się
wodą, by chwilę później wypuścić ją z siebie.
Z ludzkiego punktu widzenia nie mamy mózgu. Myślimy jako całość, bo wszystko co jest w naszym wnętrzu, może spełniać
funkcje zawarte w ludzkim mózgu.
My Deszcznie nie wiemy co to sen, ale zapadamy w dziwny matematyczny letarg. Kiedy chcemy rozwiązać jakiś zawiły problem,
wymagający poszerzenia wyobraźni, kierujemy się do wewnątrz i
tam, w niezwykłym twórczym wysiłku, budujemy nasze nieskończone matematyczne przestrzenie i gdzie (oczywiście wyobrażamy
sobie) poruszamy się w nich z lekkością, gracją i elegancją.
5
Kilkadziesiąt pokoleń temu, woda naszej planety, była cieplejsza tylko w jednym miejscu. W małym zagłębieniu – według ludzkiej miary ok. 100 km2 - było trochę cieplej, bowiem z niewyjaśnionych przyczyn, utrzymywał się tam nieco cieplejszy mikroklimat. I właśnie tam padał cieplejszy deszcz.
Tam zbieraliśmy się – zwołując się nawzajem – gdy dochodziło
do przełomowego matematycznego odkrycia. Tam właśnie - pokazywaliśmy naszym potomkom – bohaterów epoki w której żyliśmy.
Na naszej planecie niema pór roku. Na naszej planecie niema
nocy i dni, niema ani świtu, ani zmierzchu. Jedyną miarą jaka
istnieje na naszej planecie jest długość naszego życia. Jednak
my – Deszczanie – nie odczuwaliśmy potrzeby zmierzenia go.
Na naszej planecie czas – wg ludzkich norm – nie istnieje.
Długo nie wiedzieliśmy – czym jest podział czasu, aż do momentu, kiedy zmienił się skład chemiczny deszczu, bo od tej właśnie chwili, każdy dorosły Deszczak mógł mieć tylko jednego
potomka.
Ale nie była to jedyna zmiana. W pewnych rejonach naszej planety zaczęło mocniej padać, w innych zaś nieco mniej, a na
niektórych, całkiem sporych obszarach - zaledwie mżyło.
Zaczął się okres gigantycznych przeobrażeń.
*
A wszystko zaczęło się tam, gdzie padało najmocniej. Ludzie
mają na tę okoliczność bardzo celne określenie. Kiedy bardzo
mocno pada mówią: „leje jak z cebra”. Nikt z nas takiego określenia nie mógł wymyślić. Z prostej przyczyny. Nie wiedzieliśmy co to „ceber” i jak się z niego leje.
Nie wiedzieliśmy wtedy co to narzędzia. Nawet proste narzędzia. A ponieważ nasza planeta była wtedy pusta (niezmierzona,
porowata, zadeszczona przestrzeń na której od czasu do czasu
można było spotkać jedynie DESZCZAKA) – moi przodkowie przez
długi czas nie umieli się obronić przed zbyt gęsto padającym
deszczem. Bo ten gęsto padający deszcz, rozpraszał nas, zwyczajnie nie pozwalał się skupić. Matematyka wymaga skupienia.
A TAM - na planecie deszczu - matematyka była naszym życiem.
Nasza mowa to wprawdzie
gwizdy i bulgotania, ale mowa nasza
jest niezwykle precyzyjna. Kiedy pojawia się jakieś nowe słowo, przedstawiamy je graficznie – rysujemy wewnątrz, precyzyjny, trójwymiarowy, przedmiot, określamy go matematycznie i nazywamy. Wtedy pojawia się on w każdym z nas. Może to niezwykłe. Ale tak jest.
Aż wreszcie (no proszę chciałem napisać „pewnego dnia” – choć
TAM - dni przecież nie ma) pewien DESZCZAK – nazwę go dla wygody „Jeden” - wymyślił dach i zrobił go – jakież było nasze
zdumienie – z siebie. Tak, tak – z siebie samego. Z własnego
ciała.
„Jeden” zauważył, że jeśli chce się poruszać, to może toczyć
się swobodnie przemieszczając wewnątrz środek ciężkości, ale
kiedy przestaje się poruszać to jego przylegający do podłoża
6
„spód” tworzy się natychmiast i niejako automatycznie. Jeden
zaczął eksperymentować ze swoim ciałem. Wlewał w siebie wodę i
nadymał się. Powiększał i pomniejszał tylko jedno z tysiąca
sześciu okouszu. Zrobił z siebie kwadrat i prostokąt, a nawet
rozciągnął się na całą długość tysiąca sześciu okouszu. Aż
wreszcie zrobił z siebie dodatkowy kawałek wolnego miejsca. To
przekonało go, że może ze swojego ciała zrobić wszystko. Zwołał więc wielki wiec i zademonstrował swoje osiągnięcia
wszystkim Deszczakom.
To nieprawdopodobne odkrycie, pozwoliło nam, skonstruować
pierwsze narzędzia. Zrobiliśmy je z siebie.
A potem wszystko ruszyło jak lawina.
Dokonaliśmy wielkiego skoku.
*
Najpierw zaprojektowaliśmy pismo, a zaraz potem…
Staliśmy się architektami i inżynierami. Zbudowaliśmy wielkie
zbiorniki na wodę tam, gdzie padało najwięcej i akwedukty doprowadzające wodę tam, gdzie ledwie mżyło. Wymyśliliśmy fontanny i zraszacze, prysznice i deszczownice, konewki i polewacze. Zbudowaliśmy wieże ciśnień i systemy energetyczne napędzane siłą padającego deszczu. Wreszcie wznieśliśmy budowle,
gdzie było sucho, ale i takie, gdzie każdy mógł zaprojektować
swój własny deszcz.
Wspólne działanie stworzyło cywilizację.
Ale zyskaliśmy coś jeszcze, niezwykłą abstrakcję – ŚWIADOMOŚĆ.
*
Wreszcie dowiedzieliśmy się co jest twarde, a co miękkie, co
gęste, co lepkie, a co śliskie. Bo wprawdzie wiedzieliśmy co
chłodne, a co ciepłe, ale dopiero teraz dowiedzieliśmy się co
gorące jest, a co lodowate.
*
Wspólna praca zrobiła z nas społeczność. Dopiero teraz zaczęliśmy rozróżniać naszą osobniczość. Dowiedzieliśmy się, że nie
wszyscy są jednakowo zdolni matematycznie, że nie każdy może
być genialnym architektem, czy zręcznym budowniczym. Ten fakt
spowodował, że opuściliśmy nasze miasta, że z powrotem rozproszyliśmy się po naszej planecie, osiadając w miejscach, gdzie
deszcz był wystarczająco przyjemny. Tylko nieliczni pozostali
w Miastach. Nazwali się „strażnikami cywilizacji”. Pilnowali
by nasze dziedzictwo nie popadło w ruinę. A my, świadomie powróciliśmy do źródeł. Chcieliśmy wieść życie jakie prowadziliśmy przed Wielkim Skokiem. Tylko czy było to jeszcze możliwe?
*
7
W tym czasie również kilku z nas zaprojektowało struny energetyczne, stworzyło warunki wewnątrz siebie, a potem wydobyło je
i skonstruowało pułapkę czasu nicującego. Gdy byłem młodzieńcem z czystej ciekawości zrobiłem taką pułapkę. Zadziwiająca,
niczemu nie służąca konstrukcja.
*
Nasze dzieci. Mogliśmy mieć tylko jednego potomka. Dlaczego
wcześniej mogliśmy ich więcej mieć? Dlaczego teraz tyko jednego? – Na te pytania nie znaleźliśmy odpowiedzi. Domyślaliśmy
się tylko, że sprawcą był deszcz, a właściwie jego zmieniony
skład chemiczny.
Potomek. Mały ciekawski Deszczak. Kiedy jest maleńki, bawimy
się z nim. Polewamy go wodą. Robimy z siebie zjeżdżalnię, turlamy go i odbijamy od siebie. Potem uczymy go podstaw matematyki. Odpowiadamy na niezliczone pytania. Uczymy go wreszcie
czytać i pisać. Opowiadamy o naszych zmaganiach. Patrzymy jak
zapada w matematyczny trans. Słuchamy jak w podnieceniu opowiada o osiągnięciach. Czasem delikatnie kierujemy jego uwagę
w stronę, gdzie kiedyś i nam udało się wejść na jakiś szczyt.
Patrzymy jak rośnie. Jak się kształtuje. Jak powoli staje się
niezależnym, wolnym Deszczakiem.
A potem, kiedy jest już do nas coraz podobniejszy, drżymy na
myśl, że pewnego dnia stanie się dorosły i opuści nas, tak jak
my kiedyś opuściliśmy naszego rodzica, dręczeni ciekawością
poznania.
Uda się – tak jak my kiedyś - na Wielką Wędrówkę. Odejdzie na
długi (dla nas zbyt długi) czas. Bo będzie chciał poznać nasz
świat, naszą cywilizację i innych Wolnych Deszczaków.
*
A my - niezdolni do następnych narodzin - zaczynamy tęsknić.
*
Tęsknota Deszczaka podobna jest do ludzkiej. Tyle tylko, że
Deszczak - schnie z tęsknoty naprawdę. To powolny proces, ale
kiedy pierwszy wyschnięty fragment jest gotowy, formujemy z
niego cienki arkusz i zaczynamy spisywać nasze życie. Nasze
zmagania matematyczne, osiągnięcia i porażki. Potem formujemy
następny i następny. Bywa, że arkuszy tych jest całkiem sporo,
ale zwykle nie mamy aż tylu przeżyć, by zapisać całe nasze
ciało. Z reszty formujemy okładki. Czasem grube i obszerne, a
czasem całkiem cienkie.
W ten sposób powstaje coś w rodzaju ludzkiej książki. Zaniesie
ją do Gmachu Pamięci nasz potomek, kiedy wróci do miejsca
swych narodzin, albo inny młody Deszczak odwiedzający te okolice.
Gmach Pamięci jest biblioteką i cmentarzem jednocześnie.
8
*
Kiedy uformowałem z siebie pierwszą kartkę, tak cienką że aż
przezroczystą, spostrzegłem nagle innego Deszczaka, zamocowanego tuż obok. Nie przybył, nie przytoczył się, ale pojawił
się nagle. Był. Uprzejmie zabulgotał powitanie. Kiedy minęło
zdumienie, równie uprzejmie odbulgotałem. Przybysz milczał
przez chwilę, a potem niezwykle czysto gwiżdżąc i bulgocząc,
opowiedział tę frapującą, a dla mnie niewiarygodną wprost opowieść.
Opowieść Przybysza.
Niektóre z waszych teorii matematycznych – powiedział Przybysz – istnieją w realnej rzeczywistości. Tak, tak – wiem. Dla
Ciebie realna rzeczywistość – to deszcz, ale wiem też jakie są
wasze teorie.
Zamilkł na chwilę, jakby ważąc słowa, wreszcie uroczyście
rzekł:
- Jestem przedstawicielem Rady Galaktycznej.
Odczekał moje zdumienie, a potem kontynuował:
- Jedna z tych teorii mówi, że świat Wasz jest anomalią na
skraju wszechświatów. Że wokół planety Waszej, krąży osiem
słońc, że to one ogrzewają ją ze wszystkich stron, powodując
nieprzerwane parowanie wody. Para wodna zamienia się w chmury,
chmury w wyższych partiach atmosfery ochładzają się i skraplają powodując deszcz. Proces ten jest ciągły. Dlatego planeta
Wasza jest stale zachmurzona i stale pada na niej deszcz. Teoria ta mówi również o Wszechświecie pełnym innych gwiazd i
planet. To prawdziwa teoria. Z tego właśnie Wszechświata pochodzę. Przybywam tu z pewną misją i choć obecnie wyglądem nie
przypominam obcego to w istocie jest to tylko „przebranie”,
które z zewnątrz upodabnia mnie do Was. Nie będę mówił o sposobach porozumiewania się, bo wszystko – o ile zgodzisz się
czasowo opuścić swoją planetę – wyjaśnię nieco później. Chcę
tylko, byś zrozumiał, że potrzebujemy Twojej pomocy.
Przybysz zamilkł na chwilę, a ponieważ nie odezwałem się kontynuował:
Wszechświat ten istnieć może tylko w równowadze, ale postęp
zależy od przekształceń. Kiedy wewnętrzne przekształcenia naszego wszechświata ustały, pojawiła się na jego granicy anomalia. Jest to zdumiewające zwierciadło magnetyczne, przez które
z zewnątrz (prawdopodobnie z innego wszechświata) w określonym
czasie - wpadają w nasz wszechświat istoty o nieustalonej ale
twardej inteligencji zerojedynkowej (obecnie wiemy, że mogą to
być również „napędy zdeterminowane” wykazujące się twardą inteligencją zerojedynkową), poruszające się z prędkością światła i nakierowane wyłącznie na jeden cel. Te istoty, a może
pseudoistoty, zostały przez społeczność międzygalaktyczną nazwane „autowcami” – czyli kimś z poza. Celem „autowców” jest
planeta w odległej galaktyce wszechświata, potocznie zwanej
9
„Drogą mleczną”. Znajduje się tam dość młode słońce z wianuszkiem planet. Na trzeciej planecie – licząc od strony słońca –
istnieje życie. To ona jest celem podróży owych pseudoistot.
Tę piękną błękitną planetę zamieszkuje społeczność. To inteligentna dwupłciowa rasa. Ludzie – tak sami siebie nazywają, i
choć inteligencję ich nieco przyćmiewa dwupłciowość - osobnicy
ci są z natury swej przyjaźni, ciekawi i pracowici.
Lądujący tam Autowcy wywołują niesłychane zamieszanie w tej
społeczności, od zarania jej istnienia. Otóż opanowują oni poszczególne jednostki, wkręcając się w ich osobowość. Nadzwyczajnie wzmacniając ich cechy negatywne: żądzę władzy, chciwość, pazerność, chytrość, chęć dominacji. Człowiek (kobieta
bądź mężczyzna) opanowany przez autowca staje się bezwzględny
i okrutny, wyrachowany i nieczuły. I choć jego osobowość zmienia się nieodwracalnie, nie wie o istnieniu symbionta. Człowiek opanowany przez „autowca”, stwarza wokół siebie aurę silnej osobowości, zakłada partie i stronnictwa z reguły stając
się przywódcą. Wyzwala w tych, z natury łagodnych istotach,
głęboko uśpione złe instynkty. Prowokuje wojny grabieżcze, siłą wymusza posłuszeństwo, opanowuje umysły pokrętną filozofią
zwaną „racją stanu”.
Przez jakiś czas przyglądaliśmy się temu bez obaw, ale nagle
zauważyliśmy niezwykły postęp techniczny. To ludzie, w ciągłym
stanie wojny, zaczęli wymyślać coraz to sprawniejsze maszyny
służące zabijaniu. To przestało się nam podobać. Stworzyliśmy
symulację, która przyniosła nieoczekiwaną odpowiedź. Człowiek
w połączeniu z autowcem zniszczy nasz wszechświat.
Przez chwilę milczał, może zastanawiał się co powiedzieć dalej, a może chciał mi dać czas na przyswojenie tego co powiedział. Wreszcie zaczął z nową energią.
- Zaczęliśmy szukać przeciwwagi dla tego dziwnego wroga, a nasi uczeni odkryli w jaki sposób złapać i uwięzić Autowca. Wyliczyli, że Autowiec musi być osobnikiem lub napędem zdeterminowanym, o twardej wyobraźni zerojedynkowej i złapać go można
wyłącznie w pułapkę czasu nicującego. Taka pułapka zrobiona ze
strun energetycznych, była teoretycznie wykonalna, pod warunkiem, że „teoria czasu nicującego” zostanie udowodniona matematycznie i stworzone zostaną warunki do wykonania strun energetycznych. Musielibyśmy poświęcić tym badaniom ogromną ilość
czasu i energii. Tymczasem postęp techniczny na ZIEMI był coraz gwałtowniejszy i zaczęliśmy się obawiać, że nie zdążymy.
Wtedy jeden z naszych wielkich teoretyków wysnuł wniosek, że
skoro w naszym wszechświecie pojawili się (przeniknąwszy z
anomalii) Autowcy to istnieją (tym razem w innej anomalii)
istoty zdolne im przeciwdziałać. Nasi naukowcy określili nawet
jak ta anomalia ma wyglądać, a także gdzie jej szukać. I skoro
Autowcy są do nas wysyłani przez anomalię wszechświata, to zapewne istnieje społeczność żyjąca na pograniczu wszechświatów,
na niezwykłej planecie wokół której krąży osiem niewielkich
słońc. Połączona energia tych słońc sprawia, że planeta znajduje się między wszechświatami. Jednak dwa
słońca zawsze
10
znajdują się poza jedno w naszym, a drugie w tamtym - innym
wszechświecie, zaś pozostałe słońca są w przestrzeni między
wszechświatami. Ten fakt pozwala dotrzeć na planetę. Nie muszę
dodawać, że to jest właśnie WASZA planeta. Znaleźliśmy na niej
odpowiedzi na wszystkie nasze pytania. Ale przede wszystkim
dowiedliście, że możliwe jest skonstruowanie pułapki „czasu
nicującego”. Bo to Autowcy są matematycznymi osobnikami lub
napędami zdeterminowanymi, o twardej wyobraźni zerojedynkowej.
Przerwał na chwilę, tak jakby chciał mi dać czas na przyswojenie tego co powiedział, a może zwyczajnie - chciał go dać sobie.
- No i jest jeszcze jedna bardzo ważna rzecz - powiedział
Przybysz – możecie dowolnie kształtować swoje ciała. A to w
naszej strategii nie jest bez znaczenia. Planeta Ziemia ma
swoją specyfikę. Jest niezwykle różnorodna, a form życia jest
tam tak dużo, że dotychczas nie sklasyfikowaliśmy wszystkich.
Jedno jest jednak pewne. Tylko ludzie – najinteligentniejsze z
istot zamieszkałych planetę ZIEMIĘ – inspirowani i motywowani
przez autowców, będą w stanie wyrwać się w kosmos, a potem,
nieustannie mnożąc się, wynajdą takie techniki wojenne, że
zniszczą wprawdzie siebie, ale przy okazji również nasz
wszechświat.
Przybysz ponownie przerwał, a po chwili zaczął się przekształcać. Stał się wielkim oknem przez które mogłem zobaczyć
wszechświat. Pokazał gdzie mieszka, jak wygląda, jak dostał
się na naszą matematyczną planetę, gdzie znajduje się planeta
ziemia, jak wygląda zwierciadło magnetyczne, z którego wyłaniają się Autowcy. Przestał komunikować się ze mną bulgotem i
gwizdami. Trafił do mnie bezpośrednio, pokazując zagadkowy
stan swojej jaźni, rozterki swoich pobratymców i specyfikę Rady Galaktycznej, ale po prezentacji, zapewne z czystej uprzejmości, przyjął nasz okrągły wygląd i z niezwykłą wirtuozerią
zagwizdał i zabulgotał:
- Widzę że rozpocząłeś zapisywanie Księgi Życia, jesteś więc
niemal na końcu swojej drogi. Czy zechciałbyś wyruszyć w podróż, którą ci zaproponuję?
Chwilę czeka na odpowiedź, a potem dodaje:
- Będziesz miał dużo więcej kart do zapisania.
*
*
*
Najpierw był obóz treningowy na planecie, którą w ludzkim języku można by nazwać XD8. Bardzo podobnej do Ziemi – planety
na której miałem spędzić następną część mojego życia.
Moje, wcale nie takie proste (jak mi się wydawało) ciało, musiało się przyzwyczaić do wysychania. Tam gdzie miałem się
znaleźć, większość czasu miałem spędzić suchy. Potem pokazano
mi jak wygląda człowiek. Jak wygląda z zewnątrz i jakie jest
jego wnętrze. Zadziwiła mnie dwupłciowość ludzi. Niezwykła
11
różnica między mężczyzną i kobietą i to że dzieci (jak można
małego potomka nazwać „dziecko”? – więc można, a jak się przyzwyczaisz, to możesz w to słowo wlać wiele czułości) mają dwoje rodziców.
Miałem upodobnić się do człowieka. Z zewnątrz oraz wewnątrz.
Na początku szło mi opornie, ale im dłużej ćwiczyłem przekształcanie tym większą miałem frajdę, że potrafię. Wkrótce
nie tylko zaczęło mnie to bawić lecz także intrygować.
Ukształtowałem człowieczy mózg, kości, płuca, wątrobę i nerki,
żołądek i jelita, mięśnie i zginające się stawy. Ale mimo
przekształceń, mimo myślącego mózgu, nadal mogę myśleć całym
sobą.
Nie pozwolono mi przekształcić się w kobietę, chociaż bardzo
chciałem.
Osobowościowo Deszczak jest bliższy mężczyźnie - powiedziano.
Ukształtowałem się więc - jako mężczyzna.
Dowiedziałem się co to noc i dzień. Co słodkie jest, co słone
i gorzkie. Czym jest czas i co to sen. Upał i mróz. Start i
meta. Nędza i bogactwo. Czym kara jest i nagroda. I wielu innych pojęć. Wiedziałem co znaczy „pamiętać”, ale do tej pory
nie mogę wyobrazić sobie, że można „zapomnieć”. „Zapomnieć” –
ja nie umiem, i to chyba jedyna rzecz której nie umiem jako
„człowiek”.
Przybyłem na ziemię „tunelem przyprogowym” – jedna ze stacji
końcowych, znajduje się w lesie, tuż poza wsią. Tam mam przynieść autowce, które złapię w pułapki czasu nicującego i stamtąd, po zakończeniu misji, wyruszę w drogę powrotną.
Nadal bardzo, bardzo lubię deszcz. Dlatego czasem rano zbyt
długo stoję pod prysznicem. Pilnuję się by nie robić tego zbyt
często. Ale w wolnych, wieczornych, chwilach chodzę na basen.
Bo nauczyłem się pływać. Fascynujące uczucie.
*
*
*
Daleko poza wsią. Właściwie już w lesie. W chacie oznaczonej
numerem 87 umierał Jan Grzyb. Były nauczyciel w wiejskiej
szkole, więzień, a potem leśniczy. Złota rączka o gołębim sercu. Skrzywdzony przez wieś odludek.
Umarł na moich rękach, tuż przed świtem, w ciepłą letnią noc,
dwa lata temu, nie odzyskawszy przytomności, którą utracił po
wyjściu Urszuli, wiejskiej lekarki, jedynej kobiety ze wsi,
której pozwalał się odwiedzać.
Zaniosłem go daleko w głąb lasu, gdzie kilka dni wcześniej wykopałem głęboki dół. Nie usypałem mogiły, ale by tradycji ludu
do którego miałem należeć, stało się zadość, zmówiłem modlitwę
za zmarłych.
Nad jego mogiłą urodziłem się ja. Miałem 56 lat w dniu narodzin.
*
12
Badania nad autowcami wykazały, że być może są osobnikami.
Jednak wielu przychyla się do wniosku, że Autowiec to „napęd
zdeterminowany” o twardej wyobraźni zerojedynkowej, wykazujący
cechy osobnicze.
Jako człowiek. Jako Jan Grzyb – nie mogę sobie tego wyobrazić.
Jako Deszczak – tak.
Jako Deszczak z łatwością sporządzam pułapkę czasu nicującego.
Jako człowiek. Jako Jan Grzyb – też.
Jako Deszczak wiem co to „napęd zdeterminowany o twardej wyobraźni zerojedynkowej”.
Człowiek Jan Grzyb mówi „Jak zwał, tak zwał”.
*
Od trzech lat mieszkam w domku ogrodnika. Jeszcze dwa lata temu mieszkaliśmy tu razem. Ogrodnik – Antoni Szmull i ja. Ale
dwa lata temu Aldona postanowiła zaoszczędzić. Zwolniła Antoniego. Teraz ja, palacz i złota rączka, zajmuję się również
ogrodem. Pracy mam co niemiara, ale mieszkam sam. Wynagrodzenie mam więcej niż skromne, ale nie dla pieniędzy tu jestem.
Mam łapać dziwnych, kosmicznych przybłędów. Od czasu do czasu,
błyskawicznie sporządzam pułapkę. Nie mogę wyjść z wprawy.
*
Leje. Jest noc. Stoję zupełnie nagi na maleńkim wewnętrznym
podwórku mojego domku. Deszcz myje moją głowę, spada na barki
i ramiona. Powoli wyciągam ku górze ręce, odchylam się by poczuć go na piersiach, skręcam by zmoczyć plecy. To nie to samo
co prysznic. To deszcz, deszcz, deszcz.
*
Badania nad autowcami są niemal niemożliwe.
Autowca można złapać wyłącznie w pułapkę „czasu nicującego” i
tam go oglądać. Wyjąć go stamtąd nie można. Autowiec wyjęty z
pułapki niemal natychmiast rozpada się. Rozpada się na nic.
Tak jakby z niczego był zrobiony. Więc niby niema go. A jest.
*
Autowcy zasiedlają ludzi. Najczęściej wkręcają się w splot
słoneczny, są wtedy dla NAS (dozorców systemu z planety deszczu) - dość widoczni. Czasem w wątrobę – nie widać ich wtedy
wprawdzie, ale są wyczuwalni. Czasem w mózg – powodując u
człowieka padaczkę. Ale kiedy wkręcają się w serce, chcąc kontrolować symbionta w całości, są dla NAS –
zupełnie niewidoczni.
Musiałbym stanąć bardzo blisko, tak by poczuć bicie serca
człowieka. Wtedy dopiero miałbym pewność, że ON tam jest.
13
*
Można wyrwać autowca z człowieka. Można go wyrwać z wątroby,
splotu słonecznego, z mózgu i serca. Tylko nikt nie ma pewności, że człowiek ten przeżyje.
Prawo kosmiczne zabrania zabijania.
*
Ludzie – inteligentni mieszkańcy ziemi - ze swoimi dość prymitywnymi zmysłami nie mogą zobaczyć autowca. My widzimy ich doskonale. Aut gdy dosięgnie ziemi ma jeszcze kilkanaście sekund
by dopaść człowieka. Potem się rozpada. Ten krótki czas jest
dla nas, ale nauczeni jesteśmy łapać ich natychmiast. Aut ma
centymetr i dwa milimetry długości. Żywi się i rozrasta w
człowieku.
Jesteśmy tu po to, by wyłapywać autowce zanim dosięgną człowieka. Nie wszystkie udaje się wyłapać. Dlatego niektórzy ludzie nadal będą źli, wredni, kłamliwi, rządni władzy, chciwi,
bezwzględni i okrutni.
Ale bez nas, było by ich dużo więcej.
*
Jestem na Ziemi sześć lat. Pięć ziemskich lat jestem tutaj jako Jan Grzyb. Przez rok siedziałem niewidzialny w jego chacie,
snułem się za nim gdy kuśtykał na skraj lasu. Z rozmów z Urszulą, poznawałem jego życie i zwyczaje. Potem przez następne
trzy poznawałem je ze szczegółami.
W dużej izbie z piecem, tuż pod obrazem świętej rodziny stał
wielki kufer. Były w nim papiery. Pomieszane rachunki z dokumentami, stare listy, świadectwa szkolne, pocztówki, akty urodzeń i zgonów, dowody wpłaty i zwykłe świstki, karteczki z
bardzo różnym ręcznym pismem, zawierające przepisy kulinarne,
receptury specyfików, lub napomnienia, legitymacje szkolne i
związkowe, książeczki oszczędnościowe, niezrealizowane czeki,
dyplomy i akty notarialne. Rozsypana ze starości książka kucharska, kilka przepoconych szkaplerzy i brewiarz tak stary,
że niemal nieczytelny, z poobrywanymi rogami i brzydkimi, tłustymi plamami w środku. Był tam też dziennik Jana, z lat
szkolnych szkoły powszechnej – kopalnia rodzinnej wiedzy i dwa
grube zeszyty zapisane maczkiem w więzieniu.
Ze skrawków makulatury niezręcznie skleciłem przeszłość Jana
Grzyba.
Moją przeszłość.
*
Długo udawałem przed Urszulą powolny powrót do zdrowia. Milcząco i powolnie zjadałem jej zupy i kleiki. Bez protestu poddawałem się jej kuracjom. Dopiero po jej wyjściu systematycz-
14
nie odtwarzałem przeszłość Jana. Musiałem dowiedzieć się jak
najwięcej. Kiedy byłem już gotowy - wyzdrowiałem zupełnie.
To cud – powiedziała Urszula.
Dwa tygodnie później poszedłem poszukać pracy. Znalazłem ją w
Wyższej Szkole. Jeszcze tego samego dnia wynająłem we wsi
bryczkę. Niewiele tego było. Trochę ubrań i kufer.
*
Jan Grzyb urodził się ……nie, nie, nie.
Urodziłem się tutaj. W tej samej wielkiej wsi co najmniej 59
lat temu, w rodzinie bogatych chłopów jako trzecie i ostatnie
dziecko swoich rodziców.
Ojciec mój był wysokim i silnym mężczyzną, z natury wesołym i
łagodnym i jak na chłopa wykształconym, bowiem świadectwo maturalne wisiało na ścianie w białej izbie, przez dziadków
pięknie oprawione. Był też człowiekiem niezwykle pracowitym.
We młynie, w kuźni i w polu, zawsze w swoim czasie i zawsze w
terminie. Czasem nawet w niedzielę, w poobiednie popołudnie, w
drzwiach otwartej stodoły, coś majstrował lub składał.
Matka nasza - piękna chłopska córka – może aż tak jak nasz ojciec wykształcona nie była – ale umiała liczyć i pomnażać majątek, we wianie wniosła kilka włók ziemi i spory kawał lasu.
Znała się na warzywach i ziołach, o które dbała w przydomowym
ogrodzie. Świetnie gotowała. Wspomagała naszego ojca zawsze i
wszędzie.
Ktokolwiek zjawiał się w naszym domu, od razu wiedział, że
bardzo się kochają.
Babki nie pamiętam. Dziadek zmarł, gdy miałem dwa lata.
Kilkadziesiąt hektarów pól, las, młyn i kuźnia – roboty było
co niemiara.
Rodzeństwo moje – brat i siostra – byli o siedem i sześć lat
starsze.
Paweł – mój brat, mój ideał, który wszystko wiedział, ten co
potrafił płaskim kamieniem puścić na stawie siedemnaście kaczek, który pomagał ojcu w kuźni już jako trzynastolatek, a
dwa lata później samodzielnie podkuwał konie. Silny i odważny.
W kuźni nie miał sobie równych. Potrafił odkuć końcówkę orczyka, ale i zaprojektować i wykuć zwieńczenie kratownic. Duma
naszego ojca.
Był moim pierwszym nauczycielem. Pokazał jak zrobić łuk, jak
wystrugać strzałę, nauczył grać w „zośkę” i kopać piłkę. No i
w szkole nikt nie śmiał mnie tknąć. Byłem JEGO bratem.
Lubił mnie. Nauczył znosić ból. Ja, siedmioletni dzieciak który spadł ze skarpy, miałem poranione nogi i ręce, zdartą skórę
z łokci i kolan i darłem się wniebogłosy. A mój brat, wtedy
czternastoletni chłopak, gdy tylko zobaczył, że nie mam złamań, powiedział jedno słowo: „mazgaj”. I to wystarczyło. Nie
wydałem z siebie również jęku wtedy, gdy matka myła i jodynowała moje rany, chociaż z oczu leciały mi łzy. Był przy tym.
Nic nie powiedział. I chyba wtedy mnie polubił.
15
Katarzyna – moja piękna, starsza i jedyna siostra – obiekt
westchnień wsiowych, wystrojonych, niedzielno-kościelnych „don
juanów”. Lniana, niebieskooka blondynka. Tatusiowa słodka
przylepa. Twarda i bezwzględna. Zorganizowana i dokładna.
Schodziłem jej z drogi jak mogłem, bo gdy tylko znalazłem się
w jej zasięgu, dostawałem solidnego kuksańca. Pięciolatek od
jedenastolatki, dziesięciolatek od szesnastolatki. Bywało, że
byłem mocno posiniaczony.
Zawsze rywalizowali, świetni rysownicy obdarzeni zdumiewającymi talentami technicznymi. Ona usprawnia pracę w młynie, projektując dźwigar do przenoszenia worków z mąką, on w kuźni instaluje proste urządzenie do skręcania prętów - oczywiście
własnego pomysłu. Ona modernizuje miechy w kuźni, on w młynie
montuje taśmociąg napędzany wodą. Prześcigali się w pomysłach.
Katarzyna wolała pracę w młynie, ale i kowalstwo było jej nieobce. Umiała odkuć podkowę, czy zrobić z pręta płaskownik na
obręcz koła.
Miałem nie byle jaką rodzinę.
*
Kradłem ich rysunki. Nie te oficjalne, skończone projekty gotowe od urzeczywistnienia. Nie. Zbierałem rysuneczki na świstkach papieru, na karteluszkach i kartkach wyrwanych z zeszytu,
ledwo rodzące się pomysły, zamiary do których nie byli do końca przekonani, albo po prostu, nic dla nich nie znaczące szkice.
W stodole miałem skrytkę. Za poluzowaną deską leżały wszystkie
moje skarby. Bardzo długi zardzewiały gwóźdź - znaleziony na
drodze, dwie szklane kulki - jedna niebieska, druga zielona –
wymienione za drugie śniadanie, nieco ubite szkło powiększające, wygrzebane z błota nad rzeką, kawałek sztucznego futra kiedyś bardzo miłego w dotyku i wszystkie ukradzione szkice.
Po lewej stronie Pawła, po prawej Katarzyny.
*
Brat mój zakończył edukację jak miał szesnaście lat. Zyga pomocnik ojca w kuźni - ożenił się na początku sierpnia, więc
Paweł zastąpił go. Tyle tylko że roboty było wtedy co najmniej
dla trzech. Zyga nie wrócił do kuźni. Paweł pracował – mówiło
się że tylko we wrześniu, potem że tylko do połowy października, ale w listopadzie miał za duże zaległości.
Rok później, w czasie żniw, zaniemogła nasza matka. I Katarzyna zastąpiła ją z całą odpowiedzialnością. Tyle, że mama nasza
już nigdy nie wróciła do dawnej formy.
*
Zawsze byłem mały. Gdy miałem trzy lata oni mieli dziewięć i
dziesięć. Gdy miałem dziesięć oni byli dorośli.
16
*
Uważali mnie za cherlaka, choć nie brakowało mi niczego. Może
nie byłem tak wysoki jak mój brat, może nie byłem tak sprawny,
zwinny, tak śmiejąco się dowcipny jak on. Może nie umiałem tak
dobrze rysować. Może nie. Ale umiałem się uczyć.
Może nie dostarczałem moim rodzicom takiej codziennej radości
i dumy co oni. Może nie. Ale w czerwcu gdy przychodziło pokazać świadectwo. Tak, wtedy byłem na pierwszym miejscu. Same
najwyższe oceny. Bo nie było przedmiotu, który byłby gorszy.
Wtedy wszyscy byli ze mnie dumni. Oni też.
*
Mój brat był łakomym kąskiem. Wystrojone panny przychodziły
wieczorami do kuźni. A to kluczyk do szkatułki dorobić, a to
zapięcie do broszy przymocować, zdarzyło się nawet, że pewna
wioskowa pięknisia, podkówki do kapców zamówiła. Brat z nimi
grzecznie gadał, często żartował i śmiał się, ale żadnej wieczornego spaceru nie zaproponował. Tuż przed moim wyjazdem do
szkoły w mieście, w jakiś ciepły sierpniowy wieczór, zapytałem
go dlaczego.
- No cóż, mój mały bracie – powiedział – ona jest kimś wyjątkowym i jest już i źle by się stało gdybym ją zawiódł już teraz, zanim ją poznam.
*
Miasto przyjechało do nas niedawno. Ledwie cztery lata temu.
Przyjechało końcową stacją metra i rozsiadło się osiedlami
szeregowych domków tuż za stacją, na skraju wsi. Ciągle jeszcze nie leżymy w granicach miasta, ale i to pewnie wkrótce się
skończy. Metro przywiozło nam wodociąg i kanalizację. Z coraz
większą skutecznością pozbawia nas wsi. Ale kiedyś tak nie było. Kiedyś miasto było daleko…
*
Kiedyś miasto było daleko. Osiemnaście kilometrów stąd. Komunikacja z miastem była wtedy kiepska. Furmanką trzy godziny z
okładem - by dotrzeć na przedmieście. Piechotą co najmniej
cztery.
*
Właśnie szło mi na piętnasty rok życia.
W sierpniu siostra moja – Katarzyna - wyszła za mąż. Wyszła za
rówieśnika Pawła. Dobrego, pracowitego i spokojnego człowieka.
Nie wiem czy go kochała, ale zapewne wybrała go również dlatego, by nie było wątpliwości kto dominuje w tym związku.
A pierwszego września zapisano mnie do szkoły średniej. W mieście.
17
*
Liceum znajdowało się niemal na skraju miasta, ale miało swoja
solidną markę. Mogłem wprawdzie mieszkać w bursie, ale ojciec
zapewnił mi stancję, dość blisko szkoły – u emerytowanej nauczycielki, która zapewnić mi miała śniadania i kolacje. Obiad
jadłem w szkolnej stołówce.
W sobotę lekcje kończyły się wcześniej (bo wtedy jeszcze nie
było długich weekendów) i wtedy pod szkołę przyjeżdżał po mnie
ojciec lub brat, w ciepłe i słoneczne dni bryczką, a w słotne
półciężarówką. Stać ich było na używaną, więc kupili – budząc
zawiść wsi.
Wracałem w poniedziałek w dziadem Stefanem, furmanką. Wstawałem o drugiej w nocy i gramoliłem się na furę. Bo dziad Stefan
handlował w mieście nabiałem i musiał być na placu przed szóstą.
*
Urszula była popielata. Nie żeby jakaś szara myszka. Nie. Nosiła się z tą swoją popielatością jak prawdziwa dama. Miała
piękne ciemnoniebieskie oczy, które rozświetlały się iskierkami, gdy była w dobrym nastroju, ale robiły się prawie czarne
gdy wpadała w złość. Ta popielatość zaczynała się od głowy,
burzą szaro-popielatych, lekko kręconych włosów z przedziałkiem na środku głowy, upiętych z tyłu klamrą w fantazyjny koczek z kogucikiem, swetrem lub bluzką z dodatkiem popielu i
niezmiennie popielatymi pończochami. Miała proporcjonalny prosty nos, białe równe zęby i pełne usta. I to „coś” co sprawiało, że przyciągała wzrok. Urszula była wiotka, ale pod tą
wiotkością wyczuwało się siłę i sprężystość baletnicy.
Usiadła przy mnie, bo chłopcy i dziewczęta w tej klasie znali
się, byli z tej dzielnicy. Ja byłem ze wsi, byłem nowy, ona z
centrum miasta – tu nikt jej nie znał.
- Nikt jeszcze tutaj nie siedzi? – zapytała.
- Nikt – odpowiadam.
- Wobec tego będę siedzieć tutaj.
- Nie radził bym.
- Dlaczego?
- Jestem ze wsi.
Wybucha śmiechem, a potem mówi:
- Fascynujące.
I siada obok mnie.
*
Nie minęły nawet dwa miesiące, a zaczęto o nas mówić: „dobrali
się jak w korcu maku”. Para prymusów.
Niemal codziennie odprowadzam Urszulę po lekcjach, na przystanek tramwajowy. Jechała do siebie do centrum, ja szedłem jeszcze kilkadziesiąt metrów – na stancję.
18
Czasem idziemy w milczeniu. Czasem rozmawiamy. Nigdy o szkole.
Czasem o mnie.
- Jesteś kujonem ?
- Odrabiam co jest do odrobienia.
- Zostaje Ci trochę czasu?
- Zostaje, niekiedy całkiem sporo.
Czasem o niej.
- Kto Cię zesłał na przedmieście?
- Sama się zesłałam.
- Dlaczego?
- Najwyższy w mieście poziom biologii.
- Po co Ci?
- Będę lekarzem.
Tylko w sobotę jest inaczej. W sobotę zostaję pod szkołą. Czekam na ojca lub brata. W sobotę na przystanek, Urszula idzie
sama.
*
Nie zakochałem się w Urszuli. Nie dlatego, że była perfekcjonistką i nie dlatego, że czasem była lepsza ode mnie. Nie zakochałem się w niej, bo ta piętnastolatka była dorosła. Miałem
tylko nadzieję, że kiedyś i ja wydorośleję. I być może wtedy……
*
Kończył się trzeci rok w mojej miejskiej szkole. Za rok matura. Był upalny koniec maja. Zwykle w sobotę, ojciec mój lub
brat, przyjeżdżali po mnie co najmniej w godzinę po końcu lekcji. Tym razem było inaczej. Już z bramy szkoły zobaczyłem
Pawła. Przyjechał dwukółką. Rozmawiał z kasztanką, wycierając
jej gąbka szyję i boki. Klaczka odwdzięczała mu się trącając w
pierś chrapami. Jak zawsze wychodziłem z Urszulą, była o krok
przede mną, gdy więc stanęła jak wryta, uświadomiłem sobie, że
też ogląda tę scenę. Dotknąłem jej ramienia. Tylko lekko się
odwróciła, nie tracąc ich z oczu.
- Chodź, poznam Cię z kimś.
Coś się stało. Coś dziwnego i nieuchwytnego. Nawet nie podali
sobie rąk. A kiedy stało się to oczywiste, Urszula powiedziała:
- To ja już pójdę.
I poszła dziwnym tanecznym krokiem, w połowie ulicy odwróciła
się i pomachała nam.
Przez całą drogę do domu Paweł zachowywał się tak, jakby
chciał mi coś powiedzieć. Wreszcie już na skraju wsi odwrócił
się i zapytał:
- Urszula to twoja dziewczyna?
- Nie – mówię – chociaż bardzo bym chciał.
Chyba spadł mu kamień z serca, bo zatrzymał kasztankę, odwrócił się do mnie i z ta swoja dobrocią w oczach powiedział:
- Ciesz się braciszku – ona będzie moją żoną.
19
Uśmiechnąłem się do niego i pomyślałem „Nie tak prędko”, bo
wydawało mi się, że znam Urszulę.
*
W poniedziałek po raz pierwszy oberwałem w splot słoneczny.
Nie, nie – nie biłem się z nikim. Na dużej przerwie Urszula
poprowadziła mnie w kąt dziedzińca gdzie stała kamienna ławka.
- Siadaj – rozkazała.
- Nieźle się czuję.
- Jednak usiądź proszę.
I kiedy już siedziałem powiedziała:
- Będę żoną twojego brata.
Okropnie bolało. Straciłem oddech. Trwało to z minutę nim doszedłem do siebie. Ciągle tam stała. Delikatnie wzięła mnie
pod rękę i postawiła na nogi. A potem stanęła bardzo blisko
mnie i wyszeptała do ucha:
- Ciesz się, znalazłam mężczyznę mojego życia. Wiedziałam że
gdzieś jest. Tylko nie wiedziałam, że tak blisko. I że jest
TWOIM bratem.
*
Wybrałem politechnikę. Chciałem poznać dogłębnie budowę maszyn. Chciałem zadziwić moje instynktownie zdolne rodzeństwo,
wiedzą na ten temat.
Kiedy w październiku zaczynałem czwarty rok studiów postanowili się pobrać. Ale do ślubu nigdy nie doszło. W ostatnią niedzielę października mojego brata znaleziono przybitego do
drzwi w kuźni. Od wewnętrznej strony. Otrzymał cios stalowym
prętem prosto w serce. Ktoś, kto cisnął tym prętem, musiał być
nie lada siłaczem, bo zaostrzony koniec pręta wystawał na zewnątrz. Przebił grube drzwi kuźni. Znalazła go tam Katarzyna,
która poszła w niedzielne przedpołudnie po strojne fragmenty
uprzęży, które naprawiał mój brat.
Po co poszedł do kuźni w sobotni wieczór, tuż przed wyjazdem
do miasta, gdzie chciał się spotkać z Urszulą?
I kto go zabił?
*
Na pogrzebie mojego brata nie było Urszuli. Pożyczyłem od ojca
półciężarówkę i jeszcze tego samego dnia pojechałem do miasta.
Dozorczyni powiedziała do którego szpitala mam jechać.
Kiedy otworzyłem drzwi separatki, Urszula popatrzyła na mnie
pustymi oczami i wolno odwróciła się do ściany.
Uszanowałem wolę chorej. Zamykając drzwi natknąłem się na lekarza.
- Co jej jest?
- Poroniła. Pan był ojcem?
- Nie, mój brat.
20
- Czemu nie przyjechał?
- Nie mógł. Leży w grobie.
Dopiero teraz podniósł na mnie oczy.
- Przepraszam.
I odsunął się robiąc mi przejście.
*
To nie był koniec pogrzebów. Na wiosnę następnego roku odeszła
nasza matka. Zgasłe cichutko. Tego dnia wieczorem modliła się
nieco dłużej niż zwykle, a następnego dnia już jej nie było.
Umarła ze zgryzoty – dało się słyszeć we wsi.
W niewiele ponad pół roku, zmarł nasz ojciec. Od śmierci naszej matki - przestał jeść. Z wielkiego, ponad stukilowego
chłopa, została tylko skóra i kości.
- Woła go do siebie – mówiły wiejskie babki.
Na pogrzeb mojego ojca, przyjechałem już jako politechniczny
absolwent. Z dyplomem w kieszeni. Nad grobem mojego ojca przyrzekłem sobie, że nie wyjadę stąd, póki nie wyjaśnię śmierci
mojego brata. Bo moi rodzice – powędrowali za nim.
*
Siostra moja i jej mąż Andrzej mieli dwoje dzieci. Kiedy wróciłem, mały Piotr (dostał imię po dziadku), miał pięć lat, Justynka trzy.
Młyn i kuźnia były zarządzane żelazną ręką Katarzyny. Hodowla
i uprawa ziemi również. W naszym dużym domu nie było już dla
mnie miejsca, pomimo, że pokój mój stał pusty.
- Czy mógłbyś zamieszkać w domu ciotki Rozalii? Od lat nikt
tam nie mieszka.
I nie czekając na moją odpowiedź, wręczyła mi klucze.
Dom ciotki Rozalii stał pod lasem, już poza wsią. Nie zabrałem
niczego ze starego domu, bo niczego już tam nie miałem.
Zatrudniłem się w szkole jako nauczyciel matematyki i fizyki.
Nie zamierzałem być parobkiem w gospodarstwie mojej siostry.
Udałem się na wygnanie. Dobrowolnie.
Wieś powiedziała – wypędziła go z domu.
*
Dwa lata kręciłem się w kółko. Dwa lata codziennie o tym myślałem. Dwa lata szukałem luki w moim myśleniu i zastanawiałem
się czy nie przeoczyłem czegoś bardzo istotnego.
*
Z naszego domu pod młynem było ze dwieście metrów do głównej
drogi. Potem skręcało się w lewo w stronę kościoła, spory kawałek za kościołem stała szkoła, dalej był pusty plac, gdzie
czasami chłopaki kopały piłkę, potem mijało się karczmę, a da-
21
lej, na skrzyżowaniu dróg, stała kuźnia. Sporo cofnięta od
drogi, tak by na podwórzu mogły swobodnie stanąć trzy zaprzęgi. W prawo droga prowadziła pod las, gdzie ostatnią chałupą
był dom ciotki Rozalii, w lewo skręcało się do przysiółka Zastawie, a prosto jechało się do Miasta.
*
Drzwi do kuźni otwierały się do środka, z prawa na lewo, ale
elektryczny kontakt, nie znajdował się za drzwiami po prawej
stronie, lecz po lewej. Trzeba było w ciemności do niego sięgać, uprzednio zamykając drzwi. Ktoś tam stał w ciemności i
gdy rozpięty na drzwiach mój brat, zapalił światło, ktoś z
wielką siłą cisnął weń prętem. Prosto w serce.
*
Tamtego fatalnego dnia, w ostatnią sobotę października byłem w
domu. Przyjechałem późnym popołudniem. Nasza matka uśmiechnęła
się do mnie:
- Jak to dobrze że jesteś Jasiu, twój ojciec i te dwa osiłki
(miała na myśli szwagra i brata) rozmontowali młyn. Coś naprawiają. Mówią, że nie skończą przed północą.
Wdziałem robocze ubranie i poszedłem do młyna. Tylko wrzasnęli
„aaaaaa” i zalśnili w uśmiechach. Wiedziałem gdzie moje miejsce. Kiedyś mogłaby im pomagać Katarzyna, ale nie teraz, nie z
dwójką maluchów.
O ósmej było wiadomo, że kończymy. O wpół do dziewiątej Paweł
poszedł się umyć. O dziewiątej kiedy wychodziliśmy z młyna,
Paweł w nowiutkich dżinsach, w białej koszuli i cienkiej granatowej kurtce, idzie do nas. Gdy jest już blisko - pyta ojca:
- Mogę wziąć auto?
I zaraz dodaje:
- Urszula jest w operze, może zdążę na ostatni akt, a jak nie
to, przynajmniej odwiozę ją do domu.
- Wie o tym? – pyta ojciec.
- Niespodzianka – śmieje się mój brat i idzie tymi swoimi długimi krokami w stronę auta.
Przy półciężarówce stoi Katarzyna. Coś do niego cicho mówi.
Paweł uśmiecha się do niej i tylko kiwa głową. A potem wsiada
do samochodu i już go niema.
Ciekawe co do niego powiedziała?
Dobrze być w domu.
Kolację jedliśmy niespiesznie. Andrzej z ojcem rozmawiali o
próbnym rozruchu. Mama mówiła z Katarzyna o niedzielnym obiedzie. A ja milcząco wdychałem zapach domu.
Najwcześniej poszła mama. Potem tato. Katarzyna zmywała po kolacji, bo dzieci już spały.
Andrzej zaproponował piwo na werandzie, bo noc nie była zimna.
- Nie siedźcie długo – rozkazała Katarzyna.
Andrzej poszedł przed dwunastą.
22
Siedziałem na werandzie i przysłuchiwałem się spokojnemu odpoczynkowi wsi. Nasz dom, też spał swoim harmonijnym rytmem.
Chciałem doczekać Pawła, ale o wpół do pierwszej i mnie zmogło.
*
Urszula ciężko przeżyła śmierć Pawła i nienarodzonego. Kiedy
wróciły jej siły, dokończyła studia i wyjechała zrobić specjalizację. Od tamtego momentu w szpitalu nie widziałem jej. Może
jak gorycz zelżeje – wróci.
*
Dwa lata chodziłem po wsi. Dwa lata słuchałem głosów tutejszych. Dowiedziałem się tylko, że Katarzyna jest wredna.
*
Wkrótce miał się zacząć trzeci rok mojej pracy w szkole. Zwykle chodziłem tam drogą między polami. Było dużo bliżej.
Pewnego wrześniowego dnia z lasu wyjechał traktor nadleśnictwa
z przyczepą drewna, zatrzymał się przy mnie i młody dźwięczny
głos zapytał:
- Podwieźć pana profesora?
Z traktora wychylał się umundurowany na zielono mężczyzna. Poznałem go od razu.
- Wojtek – ucieszyłem się i wpakowałem do traktora.
Z Wojtkiem byliśmy w jednej klasie w szkole powszechnej. Często chodziliśmy razem do szkoły, bo mieszkał kilka domów powyżej młyna. I graliśmy w piłkę w jednej drużynie.
Po drodze dowiedziałem się, że skończył technikum leśne, pracuje w nadleśnictwie i od października idzie na studia w Akademii Rolniczej.
Kiedy wysiadałem przy kuźni, poczułem, że odnowiłem przyjaźń.
Nie wiem po co poszedłem do kuźni. Może wlazłem tam, bo traktorem jechałem szybciej i miałem trochę czasu, a może po prostu poszedłem tam odruchowo.
W głębi kuźni Andrzej z pomocnikiem segregowali żelazo.
Cześć – powiedziałem.
Cześć – odpowiedzieli, nie przerywając pracy.
W palenisku rozgrzewały się dwa bliźniacze lekko wygięte kawałki metalu. Czarna sprężysta stal wolframowo krzemowa. Ręcznie odkute końcówki wskazywały, że mogły to być kawałki resorów o bardzo oryginalnej konstrukcji. Zaintrygowały mnie.
Spojrzałem na Andrzeja. Szedł do mnie niosąc w rękach dwa inne, nieco dłuższe, bliźniacze kawałki.
- Co to jest? – pytam.
- Złom. Kasia przywiozła to - będzie z pół roku. Dobrze się
nada na obręcze do beczek. Trzeba tylko rozhartować.
23
Idę w kąt kuźni i widzę rozmontowaną konstrukcję. Coś mi przypomina. Już to gdzieś widziałem. Elementy urządzenia technicznego.
Uświadamiam sobie, że mam iść do szkoły.
- Wpadłem, bo mnie Wojtek podrzucił traktorem nadleśnictwa –
mówię bezsensownie.
Andrzej kiwa głową.
- Za chwilę mam lekcje – to na razie.
- Z Bogiem – mówi Andrzej.
Przez całą drogę do szkoły dopasowywałem elementy, wymyślając
coraz niezwyklejsze konstrukcje. Wreszcie na progu szkoły pomyślałem:
- Może to jest coś bardzo prostego, może nie jak konstrukcja
cepa, ale…
*
Pod koniec ostatniej lekcji matematyki - uczyłem ułamków. Narysowałem na tablicy poziomą kreskę, a tuż pod nią, jakby
chcąc podkreślić drugą. I zobaczyłem prowadnicę.
Odwróciłem się do klasy. Musiało coś we mnie być, bo klasa zamarła. Dwie minuty - wytrwaliśmy w ciszy.
Dzwonek wyrwał mnie z tego dziwnego odrętwienia. Zabrałem
dziennik i wyszedłem z klasy.
*
Zrozumiałem, że gdzieś już widziałem tę konstrukcję. Maszynę
do zabijania. Zdumienie moje wywołał fakt, że wiedziałem
gdzie.
*
W ogrodzie, pięcioletnia już Justynka bawiła się lalką.
Poszedłem prosto do stodoły. Za obluzowaną deską, w nienaruszonym stanie, leżały wszystkie moje skarby. Musiało minąć tyle czasu, bym mógł się dowiedzieć co przedstawia ten schemat,
ten pierwszy szkic, ten zamysł. Teraz, kiedy posiadam wiedzę o
konstrukcjach, podziwiam geniusz mojej siostry. To był ostatni
ukradziony rysunek. Leżał po stronie Katarzyny.
*
Zabieram szkic. Poluzowaną deskę wstawiam na miejsce. Niech
nadal strzeże moich dziecinnych skarbów. Siadam na porzuconej
skrzynce i w mroku stodoły odtwarzam zbrodnię. Zbrodnię niemal
doskonałą.
„Od rana wszyscy mężczyźni byli w młynie. Nie musiała montować
urządzenia po moim przyjeździe. Mogła to zrobić dużo wcześniej, przewidując, że przyjadę. A potem wystarczyło tylko powiedzieć Pawłowi, że zostawiła coś dla niego w kuźni. Żeby to
24
coś zobaczyć i zabrać, musiał sięgnąć do kontaktu, a ten jednocześnie zapalał światło i zwalniał cięciwę. Pręt z szybkością kuli karabinowej przeszył serce mojego brata i przygwoździł go do drzwi kuźni. Zapewne wracający uchwyt prowadnicy
gasił światło. Rano - w kilkanaście sekund rozmontowała urządzenie i ukryła je. Dopiero potem przybiegła z wieścią.”
Tamtego dnia bardzo chciałem się dowiedzieć co Katarzyna powiedziała mojemu bratu. Teraz - niema to żadnego znaczenia.
- Czemu go zabiłaś? – mrok stodoły nie dał odpowiedzi.
*
Z kartką w ręce przemierzam podwórze i wchodzę do naszego rodzinnego domu. Kiedyś naszego. W kuchni, przy buzującym ogniem
piecu, stoi Katarzyna. Bez słowa podaję jej papier. Od razu
poznaje.
- Mały złodziej. Po to poszedłeś na studia? – pyta zjadliwie.
Odsuwa pogrzebaczem fajerki i wrzuca papier w ogień.
Moja siostra patrzy na mnie zimno.
Ogień w piecu huczy tak, jakby chciał zagłuszyć moje myśli.
Jeszcze stoję przez chwilę, jakbym miał coś do powiedzenia,
ale przecież nie mam.
Odwracam się i wychodzę. Dopiero na podwórzu dopada mnie myśl,
że nie mam już siostry.
*
Następnego dnia o w pół do siódmej rano przestałem mieć również rodzinę.
Policjanci nie pozwolili mi się ogolić. Zakuli mnie w kajdanki
i przewieźli do aresztu.
Zostałem oskarżony o pedofilię, na podstawie zeznań pięcioletniej Justynki.
Dowody były mocne. Świadczyła Katarzyna, jej mąż Andrzej i
siedmioletni Piotr.
Dostałem szesnaście lat. Nie było apelacji.
*
Miałem prawie piętnaście lat, kiedy poszedłem do szkoły w mieście. Nauka pochłaniała mnie tak, że nie zauważyłem zmian w
naszej rodzinie. Potem kiedy byłem już studentem, coraz rzadziej zjawiałem się w domu. Nie mogłem zauważyć jak Katarzyna
systematycznie, zawłaszcza dom.
W tym domu mieszkała również nasza mama. Ona widziała to codziennie. Nie wiedziała tylko, że jej jedyna córka, jest zdolna do zbrodni, by zamknąć drogę do tego domu - innej kobiecie.
Nasza mama umarła z żalu. Domyśliła się wszystkiego.
*
25
Najgorsze były pierwsze trzy lata, bo więźniowie nie znoszą
gwałcicieli dzieci. Potem byłem już starym garownikiem i nikt
nie pytał za co siedzę. Po czterech latach dostałem pracę w
stolarni przywięziennej, a po sześciu w kuźni. Kiedy kończył
mi się dziesiąty rok, wezwano mnie do pokoju widzeń, gdzie
siedziała Katarzyna.
- Wyciągnę cię stąd – powiedziała – jeżeli podpiszesz te papiery.
Miałem zrzec się mojej części spadku, na jej korzyść. Miałem
dość więzienia. Podpisałem.
Ale nie wyszedłem. Przeniesiono mnie tylko do więzienia o zaostrzonym rygorze, gdzie było wilgotno i zimno. Na środku więziennego podwórza stał szyb. Więźniowie pracowali przy wydobyciu rud manganu. Tam dostałem gruźlicy i szkorbutu. I stamtąd
po trzech latach pracy ponad siły, zwolniono mnie za dobre
sprawowanie.
To dobre sprawowanie wyglądało tak:
Mnie, ledwo stojącego na nogach, rozgorączkowanego więźnia,
przyprowadzono do więziennego szpitalika. Lekarz zbadał mnie
pobieżnie, a potem nie zadając sobie trudu zamknięcia drzwi, z
drugiego pokoju zatelefonował do komendanta.
- Gruźlica i zapalenie płuc, no i oczywiście szkorbut. Zwolnij go jak tylko mu się polepszy, bo nie przetrzyma trzech
miesięcy.
Bo w tym więzieniu nikt nie umierał, nawet ten, co dostał dożywocie.
Kilkanaście dni później byłem wolny. Pozwolono mi zabrać ze
sobą dwa grube, drobnym pismem zapisane zeszyty.
*
Nie umarłem. Za pracę w więzieniu dostawałem marne grosze, ale
przez dziewięć lat, uzbierało się tyle, że mogłem opłacić trzy
tygodnie szpitala, i dwa miesiące sanatorium. Jeszcze ciągle
słaby, ale z zaleczoną gruźlicą wróciłem tutaj. Na wieś. Bo
okazało się, że dom ciotki Rozalii ciągle był mój. I ten kawałek ziemi przy nim też.
*
Wieś wypluła mnie z siebie za sprawą Katarzyny. Teraz była
sołtyską. Zresztą komu by się chciało leźć taki szmat drogi,
aż pod las na sam skraj wsi, w dodatku narażając się sołtysce.
Ja też do wsi nie chadzałem. W szopie znalazłem stary rower
ciotki. Jeździłem nim przez las, do małego sklepiku w przysiółku Zastawie. Tam kupowałem wszystkie potrzebne rzeczy, bo
przez trzynaście lat, dom popadł niemal w ruinę. Pół roku zajęło mi samotne odnawianie domu. Pół roku, bo każdy większy
wysiłek był okupiony niemocą, drżeniem kończyn i paskudnym
kaszlem.
26
Kiedy zaczęły mi się kończyć pieniądze, z leśnej drogi wyjechała bryczka nadleśnictwa i wysiadł z niej sam nadleśniczy.
Nadleśniczy ubrany był po cywilnemu. I był nim Wojtek.
- Kiepsko wyglądasz - powiedział idąc przez podwórze.
- No cóż – mówię stojąc przed drzwiami – nie wróciłem z wakacji.
Bez pytania wchodzi do domu i siada za stołem.
- Zrobisz herbaty?
Biorę imbryk z gotującą się na piecu wodą, sypię do czajniczka
listki herbaty i zalewam wodą.
- Ja w interesach – mówi Wojtek.
Odwracam się od pieca.
- Nadleśnictwo chce kupić ten kawał lasu, który masz po mamie.
Biorę filiżanki, talerzyki i cukier. Ustawiam wszystko na stole i siadam naprzeciwko Wojtka.
Powoli zaczyna napływać żal i gniew, ostatkiem spokoju mówię:
- Nie mam lasu.
- Jak to? Jeszcze nie tak dawno sprawdzałem. Był twój.
- Musiałeś sprawdzać ponad trzy lata temu.
Zaczynają drżeć mi ręce i dostaję ataku kaszlu. Kosztuje mnie
to tyle wysiłku, że pot zaczyna zalewać mi oczy. Wstaję ciągle
kaszląc. znajduję suchą ścierkę do naczyń. Zakrywam nią twarz.
Powoli uspakajam się.
- Czyje to teraz jest?
- Katarzyny.
Wojtek nic nie mówi. Czeka. Już spokojny zabieram się do nalewania herbaty.
- Trzy lata temu, miałem serdecznie dość siedzenia w pierdlu.
Wtedy przyjechała Katarzyna i powiedziała, że mnie stamtąd wyciągnie, ale muszę podpisać papiery. Stało w nich, że zrzekam
się wszystkiego na jej korzyść. Podpisałem wszystko jak leci,
ale okazało się że podpisałem też wyrok na siebie. Przenieśli
mnie do więzienia o zaostrzonym rygorze, do pracy w kopalni
manganu. Mało brakowało, a zdechł bym tam.
- Dlaczego?
- Bo wiem kto zabił mojego brata.
- Kto.
- Nie powiem ci, bo nie mam żadnych dowodów. Jeden bardzo wątpliwy, dostał się do kuchennego pieca. Nie powiem ci również z
innych względów, których nie wyjawię, i nie powiem ci również
dlatego, że nie powiem tego nikomu.
- Urszuli też.
- Urszuli też.
Zapada cisza, bo obaj znaleźliśmy się w głupiej sytuacji. Wojtek upija dwa łyki herbaty.
- Stałeś się przykry. Nie byłeś taki.
- Siedziałem w pierdlu trzynaście lat.
Wojtek patrzy na mnie łagodnie.
- Musiała cię najpierw rozmiękczyć, żeby zabrać ci wszystko?
- Nie wszystko. Dom w którym siedzisz i ten kawałek pola, aż
do lasu jest mój.
27
- Zapomniała o nim?
- To pozór. Ma się nazywać, że nie wszystko.
- Wiedziałeś trzynaście lat temu, kto zabił Pawła?
- Tak.
Wojtek wstaje.
- Nie chcę lasu od Katarzyny.
- Jak znam życie, to i tak by ci go nie sprzedała.
Wojtek wychodzi. Odprowadzam go do bryczki. Ociąga się z wsiadaniem.
- Potrzebuję gajowego.
Zapada niezręczna cisza. Wiem że daje mi szansę. Jedyną.
- Przyjdę jutro – mówię cicho.
Jakoś weselej wsiada na kozioł.
- To do jutra.
*
Zostałem gajowym. Cierpliwie uczyłem się lasu, aż pewnego dnia
poznałem jego oddech i wtedy pokochałem go całym sercem. Las
był nieufny i nieprzystępny tylko przez kilka miesięcy, a potem przyjął mnie z całą swoja przychylnością, otwartością i
gościnnością. Las pokazał mi swoje permanentne narodziny i
swoją nieustającą śmierć. Swoją krzepkość i choroby. Wreszcie
odsłonił przede mną swoich mieszkańców i ich zwyczaje. Las zaleczył moje rany tak, że mogłem normalnie funkcjonować. Wieś,
która odtrąciła zboczeńca, stała się niepotrzebna. Las zastąpił mi rodzinę, znajomych i przyjaciół. Stał się moim drugim
domem.
Te kilkadziesiąt hektarów, które mi powierzono znałem na pamięć. Każdy wykrot i każdą jamę, porośnięty mchem głaz, czy
paproć w zapadlisku.
W dwa lata, wytępiłem kłusowników, zakładając na nich ich własne wnyki, sidła i potrzaski.
Wyglądało to tak: Znalezioną pułapkę zakładałem na tej samej
ścieżce, tylko kilka, najwyżej kilkanaście metrów bliżej. Udoskonalałem ją o tzw. obrączki. Były to niewielkie pętle, ustawione w różnych miejscach, ale blisko siebie, tak by pozbawiony równowagi kłusownik, MUSIAŁ wsadzić w nie przynajmniej jedną rękę. Obrączka zaciskając się jednocześnie napinała.
Tak unieruchomiony osobnik, nie mógł się oswobodzić. Nie trudno było zrobić takie urządzenie, dużo trudniej było czekać, bo
bywało, że przy pułapce, przesiedziałem dwie doby. Złapanemu
nie pokazywałem się od razu. Siedziałem spokojnie w krzakach,
aż zaniepokojony swoją beznadziejną sytuacją, zaczynał wydzierać się w niebogłosy. Wtedy spokojnie wyłaziłem z krzaków i
stawałem dwa metry od nieszczęśnika.
- Panie gajowy – mówi taki z ulgą – panie gajowy.
- Czy to nie swój własny potrzask masz na nodze?
- Nie, nie, to nie mój.
- W takim razie gdzie twój – mówię groźnie.
28
Różnie się wtedy zachowują. Czasem nawet płaczą. Ale zawsze
mówią „że nigdy więcej”. Wtedy uwalniam delikwentowi prawą rękę, wyciągam zza pazuchy biblię i pytam:
- Przysięgniesz.
Przysięgali wszyscy. Potem uwalniałem ich z pułapki i mówiłem:
- Przysięgałeś Bogu, nie mnie. Jeśli złamiesz przysięgę, to
Bóg nie musi cię ukarać, może ci nawet przebaczyć. Ale ja nigdy. Ja będę pamiętał zawsze, a mojej karze jeszcze nikt nie
uszedł.
*
Piętnaście lat byłem gajowym. Piętnaście lat opiekowałem się
tym samym kawałkiem pięknego lasu. Kiedy po pięciu latach
przyjechał Wojtek i zaproponował awans powiedziałem „nie” i
zauważyłem, że odetchnął z ulgą.
Piliśmy potem długo herbatę, zakropioną odrobiną wiśniówki, a
na odjezdnym Wojtek powiedział:
- Jesteś wrażliwym i wykształconym facetem. Wiesz o życiu więcej niż ja, i zawsze jesteś krok przede mną. Szkoda, że przesiedziałeś, trzynaście lat, bez słowa skargi, bez próby
oczyszczenia się.
- Nie szkoda – mówię – bez tych trzynastu lat, nie poznałbym
lasu i tego co niesie on ze sobą, a niesie niesłychanie wiele.
Wojtek przyjeżdżał do mnie rzadko, czasem dwa, czasem trzy razy w roku. Wiedział, że lubię swoją samotność.
Przez piętnaście lat, pomimo różnego stanu zdrowia, spełniałem
należycie funkcję gajowego, ale po piętnastu latach, wszystkie
moje choroby odezwały się na raz.
Zmogło mnie. Musiało być ze mną bardzo kiepsko, skoro Wojtek
zaproponował, że wynajmie kogoś we wsi do opieki. Zabroniłem.
Wtedy pojechał do Urszuli.
*
W jaki sposób Urszula w ciągu dwóch dni rozwiązała swoje zawodowe problemy w mieście, pozostanie jej tajemnicą. Wynajęła
połowę domu w centrum wsi. Na dole otworzyła praktykę, gdzie
przyjmowała pacjentów od ósmej do dziesiątej rano i od siódmej
do dziewiątej wieczorem. Na górze zamieszkała sama. Resztę
czasu, poświęcała mnie.
Tego pierwszego dnia, kiedy leżałem w łóżku z gorączką i zobaczyłem ją w drzwiach, powoli odwróciłem się do ściany, chciałem przypomnieć jej nasze ostatnie spotkanie i fakt uszanowania przeze mnie jej woli. Ale Urszula nie wyszła. Siedziała
cichutko przy stole. Czekała. Cierpliwie czekała ponad trzy
godziny. A kiedy wreszcie odwróciłem się, podeszła do łóżka i
lekko wilgotnym ręcznikiem wytarła mi twarz.
- Już dobrze – powiedziała.
*
29
Była tą samą Urszulą. Ta sama dziewczęco-popielata, tylko trochę poważniejsza, łagodnie smutniejsza, z włosami poprzetykanymi srebrnymi nitkami, z odrobiną goryczy w kącikach ust. Moja piękna, niedoszła bratowa, przyjechała opiekować się dogorywającym bratem swojego niedoszłego męża. Będzie musiała się
nabiedzić, bo jej pacjent, ma bardzo trudny charakter.
*
Bywały dni kiedy czułem się nieco lepiej. Kuśtykałem wtedy o
lasce przed dom, siadałem po południowej stronie żeby nacieszyć się słońcem. Zwykle jednak leżałem, niezdolny nawet
usiąść, od czasu do czasu wstrząsany bolesnym kaszlem.
Miałem czułą, cichą i fachową opiekę. I leki, które ciągle pozwalały mi żyć.
Urszula nie zapytała mnie, kto zabił jej narzeczonego. Nie musiała. Pewnie Wojtek wypaplał jej wszystko.
*
Cztery lata później, udając że czuję się dużo lepiej, odesłałem Urszulę do domu. Była spokojna letnia noc kiedy umarłem.
Miałem pięćdziesiąt sześć lat.
To w tę właśnie noc urodziłem się jeszcze raz, JA pięćdziesięciosześcioletni osesek.
*
*
*
- Skoro nie chcesz, będę musiał tę herbatę wypić sam.
Nie pytam dlaczego sam. To osobista i bardzo prywatna sprawa
rektora.
Rektor wstaje z ławki, przeciąga się rozprostowując kości, odwraca się do mnie, ale zaskoczony patrzy ponad moją głową.
- Idzie od ciebie delegacja.
- Kto to?
- Dzieci twojej siostry. Justyna i Piotr.
- Daleko są?
- Ledwo co weszli w bramę. Masz ze trzy minuty.
Rektor niespiesznie udaje się na podwieczorek. Wstaję i ja.
Pójdę do mojego małego domku. Tam ich przyjmę. Ale Justyna i
Piotr zauważyli mnie. Walą prosto na mnie. Nie pozostaje mi
nic innego jak spotkać się z nimi na środku alei.
Jacy oni ładni w tych odświętnych ubraniach, Justyna mimo
trójki dzieci zachowała sylwetkę, po Piotrze znać geny Grzybów
– wysoki i silny – ciekawe czego chcą.
Kiedy staję przed nimi oboje patrzą w ziemię.
30
- Nasza matka umiera – mówi Justyna.
- Przysłała nas po ciebie – dodaje Piotr.
Mam na sobie robocze ubranie i gumowce, więc mówię:
- Przebiorę się i przyjdę.
Nie odchodzą.
- Mamy nie wracać bez ciebie.
- W takim razie chodźcie.
Zostają przed domkiem. Biorę szybki prysznic, potem wkładam
białą koszulę i ciemne spodnie. Gotowy do wyjścia zastanawiam
się czy jako Jan Grzyb, nie powinienem być inny. Ale przecież
wiem, że gdy umierał – nie było w nim nienawiści. Nie będzie
więc jej i we mnie.
Wychodzę. Justyna jest bliska płaczu, a Piotr blady.
- Wuju – mówi Justyna trzęsącym się głosem.
- Nic nie mów – mówię ciepło – ja wszystko rozumiem.
Już nie patrzą w ziemię.
- Myśmy tego nie chcieli.
- Wiem, chodźmy.
Ze szkoły do młyna jest co najmniej pół godziny drogi.
- Leży w dużej izbie, czy na piętrze – pytam.
- Na piętrze – odpowiada Piotr.
Katarzyna – myślę - potrafiła wyrządzić tyle zła, dwóch braci
– jednego zamordowała, przez co matka zadręczyła się domysłami, wiedziała pewnie, że to zabije ojca - bo ten nie umiał bez
niej żyć, wreszcie drugiego brata wsadziła do więzienia i wpędziła w choroby, które w końcu go zabiły, unieszczęśliwiła
własne dzieci, zmuszając je do kłamstw, jej własny mąż – Andrzej, no i jeszcze Urszula…
Nagle oświeca mnie - może nosi w sobie autowca?
Przy najbliższych krzakach skręcam.
- Muszę siku.
Błyskawicznie sporządzam pułapkę i chowam ją do rękawa koszuli. Przez chwilę udaję że sikam.
Resztę drogi idziemy w milczeniu, tylko Justyna pochlipuje.
*
Do izby na piętrze wchodzę sam.
- Tak nam mama nakazała – powiedział Piotr.
Moja posiwiała siostra leży z zamkniętymi oczami. Może śpi.
Tuż przy łóżku stoi krzesło. Siadam i od razu spostrzegam autowca. Jest w splocie słonecznym. Na moich oczach kurczy się
coraz szybciej. Może chce uciec. Zanim się rozpadnie, może
uciec tylko na mnie. Nie powiedziano co autowce robią w obliczu śmierci żywiciela. Już jest kreseczką – jeden centymetr i
dwa milimetry – przedostaje się do płuc. Ucieknie przez usta.
Wkładam pułapkę do ust i nachylam się nad siostrą. Wpada w
nią, jakby był wessany.
Jest mój pierwszy. Chowam go do rękawa.
31
Katarzyna wzdycha i otwiera oczy. Przez chwilę na mnie patrzy,
i zamyka je na powrót. Z pod jej powiek wypływają dwie ciężkie
łzy.
- Myślałam, że nie umiem płakać – mówi ledwo słyszalnym szeptem.
Otwiera oczy i patrząc mi w twarz mówi tym samym słabiutkim
głosem:
- Przebacz braciszku.
Biorę ją za rękę.
- Już dobrze – mówię najdelikatniej jak potrafię.
*
Moja siostra płakała jeszcze trzy godziny. Poprosiła bym najpierw wezwał do niej Justynę, po Justynie poszedł Piotr, a na
końcu Andrzej. Siedział tam najdłużej. Kiedy w końcu zszedł na
dół powiedział tylko jedno słowo:
- Odeszła.
Przesiedzieliśmy w milczeniu kilka minut, a potem Piotr powiedział do mnie:
- Matka nakazała nam zwrócić wszystko czego się zrzekłeś i dać
w zadośćuczynieniu wszystko czego zażądasz.
Trzy pary oczu wpatrzone we mnie oczekują werdyktu, więc mówię niezwłocznie:
- Ja przecież nie potrzebuję niczego, być może kiedyś, ale teraz, kiedy jestem u kresu swojej drogi? Nie jest mi już nic
potrzebne. Ponadto po mojej śmierci i tak WAM to przypadnie,
bo innej rodziny nie mam, więc po co mielibyśmy zatrudniać notariuszy i prawników. Niech zostanie jak jest. Jeśli będę czegoś potrzebował – dam znać.
Nie kryją zaskoczenia. W kompletnej ciszy wstaję szykując się
do wyjścia.
- Trzeba pójść po Urszulę. Niech wypisze akt zgonu – mówię i
wychodzę.
*
W szafie za ubraniami przykręcona do tylnej ściany wisi mała
skrzyneczka. Trzeba do niej zapukać w odpowiedni sposób – wtedy się otworzy. W środku na metalowym drążku wisi kilka haczyków. Wyciągam pułapkę z rękawa i wieszam z prawej. Mój pierwszy, mój debiutancki, mój AS wyciągnięty z rękawa.
Opis ucieczki autowca umieszczę w raporcie dziennym.
*
Już lecą. Na siedem dni przed przybyciem zaczynam je wyczuwać.
Bo leci dwóch. Jeden spadnie na pewno na teren szkoły, drugi
półtora kilometra dalej. Uderzy w samo centrum wsi. Nie zdążę.
Nie umiem być jednocześnie w dwóch miejscach. Pojutrze zaczną
zjeżdżać studenci. Za siedem dni campus będzie pełny. Ci są
32
bezpieczni – tutaj jestem JA. Ten co spadnie we wsi zbierze
swoje perfidne żniwo.
*
Jest wczesny wieczór. Będą tu za najpóźniej dwie godziny. Na
zewnątrz spokojny, wewnętrznie cały trzęsę się z emocji. Studenci kręcą się po kampusie. Wszędzie ich pełno. Wracam do
domku. Wybieram regulaminowy, metalowy, rozwidlony na końcu
pręt. Sporządzam pułapkę i mocuję ją na końcu pręta. Kiedy
kończę, bez pukania wchodzi do domku rektor. W jego prawej ręce na regulaminowym pręcie tkwi pułapka.
- Podejrzewałem, że to ty, dlatego wlazłem bez pukania. Złap
tego co leci tutaj. Ja pójdę do wsi - złapać tego drugiego.
Czekaj na mnie. Nigdzie nie odchodź. Jesteś mi potrzebny.
Wychodzi.
Ani razu nie zagwizdał, nie zabulgotał.
Idę do okna. Widzę jak szybkim krokiem idzie w stronę wsi.
*
Stanąłem w miejscu do którego leciał. W alejce przed pokojami
gościnnymi. Wpadł prosto do pułapki. Powiesiłem go obok pierwszego w metalowej skrzyneczce.
Siadam na ławce przed domkiem. Czekam na rektora.
*
Adam Stojan – rektor – lekko łysiejący mężczyzna po pięćdziesiątce – ekonomista z tytułami – prof. dr habilitowanego. Kilkanaście prac z zakresu ekonomii w tym jedna bardzo głośna o
powiązaniach pieniądza z gospodarką i polityką. Mój rodak.
Deszczak z planety Deszczu. Mądry i dobry człowiek. Mąż Aldony
de Corral-Stockman, obecnie Stojan. Deszczak, który złamał co
najmniej dwa punkty regulaminu i kompletnie się tym nie przejmuje. Właśnie wraca ze wsi. W prawej kieszeni kurtki widzę poświatę pułapki. Złapał go. Staje przede mną i mówi:
- Nie będę gwizdał, ani bulgotał, bo jestem kompletnie suchy,
ale jeśli bardzo chcesz, to przynieś szklankę wody.
- Niech pan siada rektorze – mówię uprzejmie i razem wybuchamy
śmiechem.
Rektor patrzy na mnie z iskierkami wesołości w oczach.
- Dowcipniś – mówi ze śmiechem w głosie. Siada i dodaje:
- Zauważyłeś, że my Deszczanie, mamy ogromnie poczucie humoru,
a tam na naszej planecie, w ogóle go nie znamy.
- Świetny obserwator – myślę i odkrywam, że on wie co myślę.
Rektor poważnieje.
- Aldona jest zainfekowana.
- Gdzie on jest?
- W sercu.
- Kiepska sprawa.
33
- Nie taka kiepska. Jest nas dwóch.
- Musiałbyś jej wyrwać serce, żeby go złapać, a to śmierć.
- Tylko w przypadku gdybym to robił sam, a nawet wtedy miałbym
koło osiemdziesięciu procent szans.
- Ze mną masz sto?
- Nie. Zawsze jest jakiś ułamek procenta.
- Tobie jest zapewne wszystko jedno. Złamałeś przynajmniej dwa
punkty regulaminu. Jeśli umrze, złamiesz trzeci, a ja będę
współwinny.
- Nie jest mi wszystko jedno. Ale bardzo chcę, by wróciła do
mnie moja Aldona. Symbiont bardzo ją zmienia.
- Zainfekowani nie poddają się narkozie.
- Trzeba będzie to zrobić przy jej pełnej świadomości, ale jak
go złapiemy straci przytomność.
- Nie obejdzie się bez przemocy.
- Jesteś silnym mężczyzną.
- I złamię jeszcze jeden punkt.
Rektor spuszcza głowę i mówi cicho.
- Niestety to konieczne.
Siedzimy w ciszy na ławce. Wreszcie Adam mówi:
- Muszę cię czegoś nauczyć.
Wyjmuje z kieszeni nóż i głęboko nacina nim lewe ramię. Tryska
krew.
- Można ją zatrzymać – mówi Adam
- Jak?
- Rozkaż jej.
- Zatrzymaj się – rozkazuję.
Krew zatrzymuje się. Adam wskazującym palcem prawej ręki przeciąga wzdłuż brzegów rany. Rana zasklepia się, przez moment
jeszcze widać bliznę, a po chwili i blizna znika.
- Ty możesz tak samo.
- Nie będzie miała blizn?
- Nie.
- To można ją potem uśpić.
- Będzie przekonana, że to zły sen.
- Na to liczę.
- Mam nadzieją, że nie popełnimy błędu.
- Przy naszej znajomości anatomii – to mało prawdopodobne.
*
Nie było łatwo. Aldona wyrywała się i wrzeszczała, klęła i wyzywała nas od najgorszych, potem płakała i zaklinała kiedy
przywiązywaliśmy ja do stołu w kuchni, wyła z wściekłości kiedy rozpinaliśmy jej bluzkę, wreszcie kiedy wyjęliśmy jej serce
straciła przytomność.
Cała operacja, od wyjęcia serca, złapania tego skurwiela i ponownego włożenia, nie trwała nawet dwóch sekund, ale dla mnie
wieczność. Wyglądało na to, że czas wydłużył się, bym mógł
szybciej poruszać palcami. Zobaczyliśmy, jak prędko kurczy się
odłączony od żywiciela aut i jak zgrabnie SAM włazi do pułap-
34
ki. Potem patrzyliśmy przez chwilę czy wszystko jest w należytym porządku. A kiedy zobaczyliśmy, że serce jest na właściwym
miejscu, że bije miarowo, że zrosło się i zabliźniło, odetchnęliśmy.
W końcu, kiedy po operacji nie było już śladu – rektor Adam
Stojan, wciąż jeszcze nieprzytomnej Aldonie, nakazał spać.
Odwiązaliśmy ją, roztarliśmy ślady po rzemieniach, zapięliśmy
bluzeczkę, ułożyliśmy na sofie, a rektor troskliwie przykrył
ją kocem.
Rektor Adam Stojan długą chwile patrzył na śpiąca, wreszcie
ruszył do kuchni.
- Trzeba uporządkować pobojowisko.
- Silna ta twoja Aldona.
Rektor uśmiecha się leciutko:
- O, tak.
W kilka minut uporaliśmy się z bałaganem.
- Ludzie – mówi Adam – wyznają rytuał picia herbaty, jest on
różny w różnych częściach tego globu, ale prowadzi do tego samego. Do zrozumienia.
Patrzę na niego podejrzliwie.
- Napijmy się herbaty jak ludzie. To może zrozumiesz mnie jak
człowiek.
W kuchni pod staromodnym piecem pali się ogień, przesuwa emaliowany czajnik z wodą na środek blachy, a na skraju pieca
ustawia porcelanowy czajniczek. Na stole stawia filiżanki i
cukiernicę.
- Aldona będzie spała jeszcze co najmniej półtorej godziny.
Moja opowieść nie będzie długa, mam nadzieję, że nie tylko
zrozumiesz mnie jak Deszczak Deszczaka, ale że zrozumiesz mnie
jak Człowiek Człowieka.
Rektor siada przy stole, więc siadam i ja.
Jestem tutaj od trzydziestu kilku lat. Adama Stojana zamożnego
dwudziestodwuletniego playboya znalazłem na skraju drogi,
oczywiście nieżywego w rozbitym samochodzie. Zakopałem go w
głębokim dole, w szczerym polu, może ze dwadzieścia metrów od
wraka. Odtworzyłem wszystkie jego złamania i obrażenia, z wyjątkiem tego jednego – śmiertelnego. W szpitalu udawałem, że
nie wiem kim jestem, po to by dowiedzieć się kim są ludzie
którzy mnie odwiedzają. Jak dowiedziałem się wszystkiego – pamięć mi wróciła. Byłem studentem pierwszego roku Uniwersytetu
Ekonomicznego i jedynym dzieckiem przemysłowca Edwarda Stojana
i jego pięknej arystokratycznej żony, zmarłej zaraz po moim
urodzeniu. Po wypadku, życie lekkoducha Adama Stojana zmieniło
się. Nauka przestała być dla niego problemem. Tuż przed letnią
sesją zdał zaległe egzaminy i dostał zaliczenia z ćwiczeń. Sesję letnią zdał w pierwszych podejściach, ze średnią oceną
4,8.
I stało się. Opuścili mnie balangowicze.
W wakacje zacząłem pracować w firmie ojca. Zacząłem od samego
dołu. Byłem gońcem. Od tego momentu mój ojciec zaczął traktować mnie poważnie.
35
A potem była już seria nieustających sukcesów. Na drugim roku
średnia ocen 5,0. Na trzecim praca „Podstawy finansowania małych przedsiębiorstw”, na czwartym zgoda na zbieranie materiałów do pracy magisterskiej. Na piątym obrona pracy z najwyższą
możliwą oceną i propozycja pozostania na uczelni. Po dwóch latach praca doktorska, po następnych dwóch habilitacja.
Nie zapomniałem o swojej powinności łapania kosmicznych drani.
Bywało że łapałem dwa w roku.
Zostałem profesorem nadzwyczajnym mając trzydzieści trzy lata.
Jak wiesz, nasz metabolizm jest inny niż ludzki. Pomimo gigantycznej pracy, czasu na zastanawianie się miałem co niemiara.
Zacząłem zastanawiać się, co będę robił tam, na naszej Planecie Deszczu. TAM byłem nawet kiepskim matematykiem. TU jestem
kimś. TAM mógłbym jedynie napisać książkę i wyschnąć z tęsknoty za tym TU, bo TAM nie mogę już mieć potomka. Zacząłem się
bać, że pewnego dnia, gdy zaniosę następnego złapanego intruza
do stacji przekaźnikowej, anonimowy głos powie, a może zagwizda i zabulgocze, że moja misja tutaj skończyła się. Oczywiście
łapałem ich dalej, ale nie poszedłem więcej do stacji. Piętnaście lat temu poznałem Aldonę. Złamałem następny punkt regulaminu. Po pewnej nocy stałem się, a może po prostu zostałem
człowiekiem. Dowiedziałem się, za sprawą Aldony - co to seks.
Nie dziwię się, że regulamin tego zabrania. Każdy Deszczak,
który doświadczy seksu, zostanie tu na zawsze. Musi tylko
spełnić jeden warunek. Zakochać się w kobiecie naprawdę. Kochać jej zapach i humory, jej słodki uśmiech i połajanki, namiętne pocałunki i tupanie nóżką. Spokojnie znieść fakt, całodziennego tłuczenia garami, bo może wieczorem przytuli się do
ciebie jak kotka i słodko zamruczy.
Pobraliśmy się z Aldoną dwanaście lat temu. Mieszkaliśmy w
mieście. Ja byłem szanowanym profesorem, ona moją studentką.
Ale los zetknął nas, kiedy skończyła studia. Firma w której
zaczęła pracować po studiach, potrzebowała konsultanta. Wysłali ją, bo przecież studiowała u mnie.
Dziewięć lat temu w zimie, trafiła się jej okazja tygodniowego
wyjazdu nad ciepłe morze, na swoje nieszczęście, nie mogłem z
nią pojechać. Wróciła z autowcem w sercu. Walczyła z nim, a
jakże, walczyła, ale w końcu poległa. Zmusiła mnie do zaakceptowania tego projektu. Za pieniądze mojego ojca, wyremontowała
dwór i zabudowania folwarczne, dobudowała w tym samym stylu
bursy i akademiki, nazwała się DYREKTOREM NACZELNYM. Puściła
się w wir zarabiania wielkiej forsy, na dodatek zmuszając do
tego - mnie. I żeby było nienormalnie i niemoralnie, po pewnym
czasie wzrósł jej apetyt na seks. Robiła to gdzie popadnie,
używając mnie instrumentalnie. Wiesz o tym dobrze, boś przyłapywał nas wielokrotnie. Ale nie przestałem jej kochać i bardzo
pragnąłem znaleźć drugiego Deszczaka, bo tylko wtedy miałbym
pewność, że wyrwę gnoja z jej serca i nie zabiję jej przy tym.
Bo chcę z tą kobietą pozostać jak najdłużej. Teraz gdy wyrwaliśmy z jej serca symbionta, może zechcieć mieć dzieci. Nie
masz pojęcia jak JA TEGO PRAGNĘ.
36
- Regulamin – mówię.
- Mnie regulamin już nie dotyczy. Ja stałem się człowiekiem.
Wiem co to seks. Teraz kolej na dzieci.
Adam wstaje. Woda w emaliowanym czajniku prawie się wygotowała. Porcelanowy czajniczek lekko przybrązowiał od spodu. Metalowe pudełko z listkami herbaty nietknięte.
- Przyniosę z gabinetu walizeczkę z autowcami. Przez te lata
nazbierało się ich dwudziestu dwóch. Ten ze wsi jest dwudziesty trzeci, a z serca Aldony dwudziesty czwarty. A ty ilu złapałeś.
- Z tym dzisiejszym dwóch.
- Skąd ten drugi?
- Uciekał przed śmiercią mojej siostry.
- Wygląda na to, że boją się śmierci.
- Musze to umieścić w raporcie.
Adam wychodzi i zaraz wraca z walizeczką. Otwiera i dodaje
dwóch nowych.
- Weź skuter, dodaj do walizki swoich i zaraz wracaj.
*
Żaden głos się do mnie nie odezwał. Podajnik zabrał ode mnie
walizkę i wyrzucił inną. Dużo ciemniejszą. Natychmiast ją
otworzyłem. W środku była kartka ze współrzędnymi geograficznymi i datą.
*
Wracam.
Adam ciągle siedzi w kuchni. Rozłożył szachownicę. Pokazuję mu
walizeczkę i kartkę. Przynosi Wielki Atlas.
- To samo serce Syberii. Masz tam być za pół roku. Jak jutro
wyjdziesz, to zdążysz piechotą.
- Chyba tak zrobię. Przyniosłem ze sobą trzy zeszyty. Notatki
Jana. Mogę je spalić? Nie powinny się dostać w niepowołane ręce.
- Pewnie chodzi ci o ręce Urszuli.
- Głównie. Czeka mnie jeszcze pożegnanie z nią, co ja jej powiem?
- Zrobię to za ciebie, jeszcze nie umiesz kłamać.
Odsuwam fajerki i wrzucam zeszyty w ogień. Czekam aż zostanie
z nich popiół, potem przesuwam fajerki na miejsce.
W drzwiach staje Aldona, patrzy na nas podejrzliwie i idzie
prosto do łazienki.
- Musi coś sprawdzić przed lustrem – mówi rektor.
Ustawiamy piony i figury na szachownicy.
Wraca Aldona. Siada przy stole.
- Miałam paskudny sen. Byliście w nim obaj. Ty też stróżu, palaczu, złota rączko, podpatrywaczu.
Yyy – pokazuje mi język, jakby była na mnie zła, ale zaraz
uśmiecha się łobuzersko, jakby ją to bawiło.
37
Ma śmieszne dołeczki w policzkach, pełne usta w których nie ma
zaciętości, chmarę wpadających w granat włosów i błyszczące
inteligencją oczy.
- Jakaż ona piękna – myślę, choć nie tak dawno miałem zupełnie
inne zdanie, czyżby symbiont zmieniał człowieka fizycznie?
- Zapatrzyłeś się w Tintoretta? – mówi do mnie.
Spoglądam na rektora.
- Jej chodzi o ten obraz.
- Aaa, „Zuzanna i starcy”?
- Może poprowadzisz podglądaczu wykłady z propedeutyki filozofii na pierwszym roku.
- Janek opuszcza nas – mówi rektor.
- Dokąd to?
- Daleko – mówię – nie widać stąd.
Koniec cz. I.

Podobne dokumenty