Dom, który rodzice wynajmowali od ciotki Marietty Dzieduszyckiej

Transkrypt

Dom, który rodzice wynajmowali od ciotki Marietty Dzieduszyckiej
Dom, który rodzice wynajmowali od ciotki Marietty Dzieduszyckiej miał werandę, przedpokój, korytarz do
salonu. Cały dom miał drewniane podłogi z desek. W salonie przyjmowało się gości, pamiętam, że stało tam radio.
Był pokój stołowy z dużym stołem, kredensem, gdzie się jadało posiłki. Tam też była szafa z biblioteką (...). Nie było
elektryczności. Każdy pokój miał wiszącą pod sufitem lampę naftową, często z ozdobnym żyrandolem z koralików, i
służba zapalała je każdego wieczora. Także co wieczór czyścił te lampy specjalnie wyznaczony chłop, pamiętam,
nazywał się Klit (...). Każdy pokój miał kaflowy piec, przychodziła służąca by w nich palić. Trzeba było je czyścić,
wyrzucać popiół. To było w starym domu. Rodzice marzyli o nowym domu.
Nowy dom w majątku Dobropole obok Dźwiniacza budował się kilka lat. Architekt przyjeżdżał z planami,
omawiał z rodzicami szczegóły. Kiedy dom wreszcie powstał, był piękny i starannie urządzony. Jednocześnie
zagospodarowywany był sad, w czym bardzo pomagał i służył swoją wiedzą stryj Józef. Gdy się sprowadziliśmy do
nowego domu, w sadzie już owocowały drzewa. Pamiętam, gdy szło się „na słoneczko” na zewnątrz, jak pięknie
wyglądał i sad, i ten nowy dom. Mało wtedy robiono zdjęć, więc nawet fotografii nie mam.
Nikt nie wiedział, że za kilka tygodni wszystko stracimy...
Nowy dom miał dach z czerwonej dachówki, drzwi i okna były koloru zielonego. Zainstalowano
elektryczność, wszędzie były drewniane posadzki, podłogi wyłożone kilimami. Rodzice kupili wiele nowych mebli,
sprowadzali je z Zaleszczyk. Dom miał siedem pokoi, przy salonie była cieplarnia, oszklona weranda, dwie łazienki,
duża kuchnia, szafy, spiżarnie. Ładne schody prowadziły do piwniczki, a stamtąd do małego pokoiku. „W razie wojny
tam się ukryjemy”, mawiał ojciec. Była stajnia dla koni i obory dla krów, garaż. Pobudowano dwa budynki
czworaków.
Krystyna i Marian Wartanowiczowie sprowadzili się do nowego domu, mieszkali w nim ledwie tydzień czy
dwa, gdy wybuchła wojna. Dziesięcioletnia Anulka spytała:
– Czy ja będę musiała pojechać do szkoły?
– Niestety nie – odpowiedziała matka – musimy się trzymać razem.
Anulka się ucieszyła. Właściwie pamięta ten dzień i kolejny jako dobry. Była niemal szczęśliwa, że nie
pójdzie do szkoły niepokalanek i nie będzie musiała zmagać się z językiem francuskim. Gdy następnego dnia ojciec –
oficer rezerwy – dostał powołanie do wojska, przestraszyła się i patrzyła przerażona, co się działo...
– Ojciec pożegnał się z nami, wszyscy płakaliśmy. Mamę pocałował w rękę. Kierowca Paweł odwiózł go na
stację. Potem wrócił i według wskazówek ojca postawił samochód w stodole, przykrył sianem. Była to tatra, wtedy
najlepszy w Europie, luksusowy samochód.
Minęło kilkanaście dni. W niedzielę 15 września Krystyna Wartanowicz z dziećmi, Anulką i Jerzykiem, i z
guwernantką Marysią, pojechała do kościoła do Zaleszczyk. Pojechali bryczką z woźnicą. Mama i dzieci w białych
rękawiczkach, Anulka miała białe sandałki i białą sukienkę.
Pamięta dobrze ten dzień, był ciepły i ładny. Już nigdy więcej nie widziała ani domu, ani tych ziem.