Robert Murray McCheyne

Transkrypt

Robert Murray McCheyne
Robert Murray McCheyne
(1813-1843)
MŁODOCIANY ŚWIĘTY Z DUNDEE
„Znam Jezusa lepiej, niż jakiegokolwiek człowieka na
ziemi”, powiedział Robert Murray McCheyne. To
zdumiewające stwierdzenie wyszło z ust młodego
kaznodziei szkockiego, który umierając w wieku lat
trzydziestu, pozostawił świadectwo bogobojności, które
wywierało wpływ na następne pokolenia.
Pisząc biografię McCheyne’a w rok po jego śmierci, Dr.
Andrew Bonar, osobisty uczestnik modlitw i współpracownik
w służbie, przysłużył się bardziej chrześcijaństwu w wielu
krajach, niż mógłby to sobie wyobrazić. W ciągu dwudziestu
pięciu lat od pierwszego wydania „pamiętników”, które
zawierały wiele listów i kazań, książka ta doczekała się 116
wydań na wyspach brytyjskich i nieznanej liczby wydań w
Ameryce.
Łańcuch błogosławieństw, który za nią szedł, był
niepowtarzalny. Kiedy przeczytała ten pamiętnik pewna
kobieta z wyżyn Szkocji, to chociaż jej dusza była już
dawno umarła w upadkach i grzechach, została ożywiona na
nowo. Proboszcz kościoła anglikańskiego otrzymał jeden
egzemplarz i czytał te kazania przez kilka niedziel swoim parafianom. W wyniku tego członkowie
jego kościoła przyszli do niego z pytaniami o życiu duszy z Bogiem, a takich pytań nigdy przedtem
nie zadawali. Pewien pan z Ameryki, którego życie zostało w wyniku czytania tej książki
przemienione, udał się przez ocean, by spędzić swoją pierwszą niedzielę w Szkocji w kościele św.
Piotra w Dundee i oddać Bogu chwałę w świątyni, gdzie ten młody kaznodzieja usługiwał.
Robert Murray McCheyne (1813-1843) urodził się w mieście Edynburg. Jego zdolności były
nieprzeciętne. Kiedy miał cztery lata, znał na pamięć alfabet grecki; kiedy miał dziewięć lat,
rozpoczął naukę w szkole średniej, a w wieku lat czternastu był już studentem na uniwersytecie w
Edynburgu. Tu udowodnił, że jest zdolnym studentem, wyróżniając się talentem poetyckim i pisząc
poemat „On the Covenanters”, za który otrzymał specjalną nagrodę, z powodu jego wartości
literackiej.
Zamiłowanie McCheyne’a do gimnastyki prawdopodobnie przyczyniło się do jego przedwczesnej
śmierci. Pewnego poranka, po śniadaniu, wraz z odwiedzającym go innym kaznodzieją przechadzali
się po ogrodzie. Dwa pionowe słupki z poziomą poręczą zachęciły McCheyne’a do serii atletycznych
ćwiczeń, do czego namawiał również swojego przyjaciela. Tamten już się zgodził, kiedy drążek, na
których McCheyne robił akrobacje, pękł. Młodzieniec upadł na ziemię i przez kilka dni pozostał w
stanie szoku. Po tym niefortunnym wypadku już nigdy nie odzyskał siły fizycznej.
Podczas dwóch pierwszych lat swoich studiów na uniwersytecie, chociaż żył moralnie, Robert
zaangażował się w przyjemności tego świata, a szczególnie taniec. Jego brat Dawid, starszy od niego
o osiem czy dziewięć lat, wykazywał o młodszego brata iście ojcowską troskę, często prosząc go o
zaniechanie takich rozrywek, które zajęły jego serce. Do końca życia Robert nie zapomniał
zmartwienia na twarzy Dawida, kiedy on, głuchy na jego prośby, opuścił dom, by tańczyć do białego
rana.
Dawid McCheyne zmarł w wieku dwudziestu sześciu lat. Robert zawsze podkreślał wpływ tej utraty
brata na jego duszę, co opisał w swoim pamiętniku i w listach do przyjaciół.
„Pięć lat temu, rano, mój drogi brat Dawid umarł i wtedy moje serce po raz pierwszy doznało bólu
osamotnienia. Oniemiałem, bo Ty to uczyniłeś i dla mnie było pożyteczne, że zostałem zasmucony.
Nie wiem, czy jakakolwiek łaska została tak niewłaściwie wykorzystana, Jednak Ty Panie pokonałeś
wszelkie góry. Nic nie było dla mnie większym błogosławieństwem”.
Przed swoją śmiercią Dawid, który miał najwyższy szacunek do służby kaznodziejskiej, pomimo
świeckości Roberta postanowił skierować jego myśli na chwałę tego zawodu. Od czasu, kiedy
młodszy chłopiec zrozumiał i przyjął Boży plan zbawienia, za najważniejsze w życiu uważał
wskazywanie zgubionym drogi do Zbawiciela.
Tak więc rok śmierci Dawida był rokiem wstąpienia Roberta do szkoły biblijnej. Studiował cztery lata
pod kierunkiem Dr. Thomasa Chalmersa. W kilku zdaniach z jego biografii widzimy wzrastające
poczucie świętości jego powołania.
„Jesteśmy skłonni marnować godziny na puste gadanie, jak to czyni świat. Jak mogą to czynić ci,
którzy są wybrani do Jego służby? Współpracownicy Boży? Zwiastujący nadejście Jego Syna?
Ewangeliści? Mężowie wybrani do tej pracy, wybrani z pośród Jego trzody, którzy zawsze mają być
światłością? Panie Boże, jestem tylko małym dzieckiem! Poślij anioła z żywym węglem z ołtarza i
dotknij moich nieczystych warg i daj mi język, bym mógł powiedzieć wraz z Izajaszem, ‘Otom ja,
poślij mnie’.
W minionym roku Bóg wprowadził mnie w przygotowania do Jego służby. Błogosławię Go za to.
Pomógł mi wyzbyć się mojego wstydu w używaniu Jego imienia i stanąć po Jego stronie, szczególnie
wobec pewnych szczególnych przyjaciół. Zabrał mi pewnych przyjaciół, którzy mogliby być dla mnie
pułapką lub powodem potknięcia. Błogosławię Go za to. Zapoznał mnie z jednym wierzącym
przyjacielem i ułatwił zgodę z innym. Błogosławię Go za to”.
Nawrócenie tego młodego człowieka było poprzedzone głębokim przekonaniem o grzechu. Prócz
wpływu, jaki wywarła na nim śmierć brata, przyczyniło się do tego również poznanie drogi
zbawienia, zawartej w „Sumie wiedzy o zbawieniu”, która jest analizą drogi zbawienia, dołączoną do
„wyznania wiary”. Zawsze wierzył, że to „wywarło na nim zbawienny wpływ”. Dwanaście miesięcy po
tym, kiedy dożył zmiany moralnej, przeglądał swoje życie w duchowym świetle, które otrzymał.
„Jakież wielkie było moje zepsucie! Jak wielką część mojego życia spędziłem w świecie bez Boga,
oddany zmysłom i rzeczom przemijającym! Z powodu moich uczuć i sentymentalnego usposobienia,
wiele z mojej religii było i do dzisiaj jest zabarwione tymi kolorami z ziemi!
Chociaż nie popełniałem otwartych występków ze względu na wykształcenie i strach przed ludźmi,
jednak było we mnie wiele bezbożności. Często pokonywało to moje opory i wypływało w postaci
chciwości lub gniewu, głupich ambicji i niestosownych słów. Chociaż moje występki były zawsze
kontrolowane, jakże były subtelne i powszechne!
To Twoja ręka mogła jedynie mnie obudzić ze śmierci, w której byłem i z której byłem zadowolony.
Chętnie uciekłbym od Pasterza, który mnie szukał, kiedy błądziłem; ale On mnie brał w Swoje
ramiona i niósł z powrotem; nie dlatego, że było we mnie coś dobrego.... Przychodzę do Chrystusa;
nie CHOCIAŻ jestem grzesznikiem, ale PONIEWAŻ jestem grzesznikiem. Mnie nie należy się nawet
cień chwały ani zasługi, ale niech cała chwała będzie oddana Twojemu najświętszemu imieniu!
Podczas studiów przygotowujących do służby, Robert wraz z grupą młodych ludzi utworzył
stowarzyszenie, którego celem było poświęcać kilka godzin tygodniowo na program odwiedzin ludzi
biednych i potrzebujących w okolicy. By to czynić, często musieli wyrzec się odpoczynku. Robert
pisał o wpływie, jaki wywarły na nim jedne odwiedziny.
„Towarzyszyłem A.B. w jednej z jego wizyt w najbardziej pożałowania godnych mieszkaniach, jakie
kiedykolwiek widziałem. O takich widokach nigdy nie myślałem. Dlaczego jestem obcym dla
biednych w moim mieście? Przechodziłem koło ich drzwi tysiące razy; podziwiałem olbrzymie
budynki z wysokimi kominami, zasłaniającymi promienie słońca. Dlaczego nigdy nie wszedłem do
środka? Czy jest we mnie miłość Boża?
Jak serdeczne jest przyjęcie nawet w najbiedniejszych domach tego głosu chrześcijańskiego
współczucia? Jakież masy istnień ludzkich stłoczone są razem, nie odwiedzane przez przyjaciół, ani
duchownych! ‘Nikt nie troszczy się o nasze dusze’ jest napisane na każdym czole. Obudź się moja
duszo! Dlaczegóż miałbym poświęcać godziny i dni dla pustego świata, kiedy u moich drzwi jest taki
świat godny pożałowania? Panie, daj mi Twojej siły; potwierdź każdą dobrą decyzję; przebacz mi
moje przeszłe, długie życie bezużyteczności i szaleństwa”.
Zrozumienie cierpień tych, którzy byli koło niego, doprowadziło go do bardziej intensywnych
odwiedzin, dystrybucji literatury chrześcijańskiej i nauczania w szkole niedzielnej.
Kiedy zbliżał się koniec jego okresu studiów i otrzymał już licencję kaznodziejską, spędzał najwięcej
czasu na modlitwie i studiowaniu Słowa Bożego. Nie pozwolił sobie jednak na beztroskie traktowanie
studiów i w późniejszych latach żałował, że nie zachował w swojej pamięci więcej „skarbów
egipskich”, by je użyć w służbie dla Chrystusa.
Do młodych, znajomych studentów napisał słowa mądrości odnośnie wiedzy świeckiej.
„Studiujcie pilnie. Pamiętajcie, że teraz w dużym stopniu formujecie charakter waszej przyszłej
służby, jeżeli Bóg was zachowa. Jeżeli teraz będziecie niedbale lub śpiąco traktować naukę, nigdy
już nie będziecie mogli z niej skorzystać. Róbcie wszystko w swoim czasie. Róbcie wszystko solidnie,
jeżeli w ogóle warto to robić. Ponadto wszystko trwajcie jak najwięcej w społeczności z Bogiem. Nie
patrzcie w twarz człowieka, zanim nie popatrzycie na oblicze tego, który jest naszym życiem i
naszym wszystkim. Módlcie się za innymi; módlcie się za waszymi nauczycielami i współstudentami.
Strzeżcie się atmosfery klasyki. Jest to szkodliwe i potrzeba wam wiele powiewów wiatru z południa,
wiejącego na Pismo Święte, by temu przeciwdziałać. Oczywiście, musimy to znać, ale tylko tak, jak
chemik postępuje z trucizną - poznaje jej cechy, ale nie pozwala, by przedostała się do jego krwi.
Módlcie się, by Duch Święty uczynił was wierzącymi i świętymi młodzieńcami, ale też mądrymi w
studiowaniu. Czasami promień Bożego światła cudownie rozjaśnia również problemy matematyczne.
Uśmiech Boży uspokaja ducha i lewa ręka Jezusa podtrzymuje zmęczoną głowę, a Jego Duch Święty
ożywia uczucia do takiego stopnia, że nawet ziemskie studiowanie jest milion razy łatwiejsze”.
Robert Murray McCheyne otrzymał licencję kaznodziei w lipcu 1835. Z jego usług brały
błogosławieństwo różne zgromadzenia aż do następnego listopada, kiedy to wraz z pomocnikiem
został przydzielony do parafii z około 6.ooo dusz, zgromadzającymi się w dwóch kościołach, gdzie
usługiwał na przemian w niedziele.
Jak mówi jego biograf; „Rozpoczęcie jakiejkolwiek pracy niezmiennie składało się z przygotowania
jego własnej duszy. Wstępem do codziennych wizyt był czas prywatnej społeczności z Bogiem w
godzinach porannych. Ściany jego komory były świadkami jego rozmodlenia - myślę, że również
jego łez i płaczu. W godzinach porannych z jego pokoju wydobywał się przyjemny dźwięk psalmów.
Jeden z jego służących, którego zatrudniał, wyrażał swój sentyment odnośnie społeczności tego
dobrego człowieka z jego niebiańskim Ojcem tak: ‘Och, gdybyście słyszeli modlitwy pana McCheyene
rano’! Wyglądało to tak, jakby nigdy nie miał skończyć, miał tyle do powiedzenia. Wydawało by się
wam, że nawet ściany będą to powtarzać”.
Ten młody człowiek, pragnący lepiej poznać Boga, spędzał wiele czasu na karmieniu swojej duszy
Słowem Bożym. Mówiąc o ważności tego w swojej pracy kaznodziejskiej, powiedział do przyjaciela:
„Kiepskim studentem tego świata byłby ten, kto patrzyłby tylko na dobrze uprawione i zadbane
ogrody tej ziemi. Nie miałby prawdziwego pojęcia o tym, jaki jest ten świat, jeżeli by nie stanął na
skałach naszych gór i nie zobaczył smutnych wrzosowisk i mchów na naszej ogołoconej ziemi.
Tak samo kiepskim studentem Biblii byłby ten, kto nie poznał wszystkiego, co Bóg natchnął, kto by
nie zagłębił się w najbardziej zaniedbane rozdziały i nie wydobył dobra, które tam jest zawarte; kto
nie starałby się zrozumieć wszystkich krwawych walk, które tam są zapisane, aby otrzymać ‘chleb
od pożeracza i miód od lwa’.”
Do przyjaciela powiedział: „Kiedy do mnie piszesz, mów o tym, jakie znaczenie ma dla ciebie Słowo
Boże”. Do innego powiedział: „Jeden klejnot z tego oceanu jest wart wszystkich kamieni ze
wszystkich ziemskich rzek”.
Prawdopodobnie żaden kaznodzieja nie był nigdy bardziej pochłonięty pragnieniem zdobywania dusz
ludzkich, niż McCheyne. Pewnej niedzielnej nocy, w drodze do domu z kościoła, po męczącym dniu,
ktoś powiedział mu o dwóch rodzinach cygańskich, obozujących w pobliżu. Nie myśląc o własnych
wygodach, znalazł ich i przy ich ognisku przeczytał im przypowieść o zgubionej owcy, wyjaśniając to
w prosty sposób. Po modlitwie powiedział do nich dobranoc i odjechał, żegnany z wdzięcznością za
zainteresowanie się nimi.
Po niespełna roku pracy w dwóch kościołach Lambert i Dunipace, starsi kościoła św. Piotra w Dundee
poprosili go, by został ich pastorem. Kiedy przyjął to nowe zadanie, to wraz z kilkoma przyjaciółmi
kaznodziejami spotykali się każdej soboty w poście i modlitwie, aby Boże błogosławieństwo spoczęło
na ich niedzielnych poczynaniach. Nigdy nie zdarzyło się, by McCheyne był nieobecny i kiedy ktoś go
zapytał, czy rozliczne obowiązki czasami nie kłócą się z tym zwyczajem, odpowiadał, że on tak nie
uważa. Wtedy zadawał pytanie: „A co by moi biedni ludzie robili, gdybym ja się nie modlił”?
Od czasu jego ordynacji w listopadzie 1837 ci, którzy blisko znali tego młodego kaznodzieję,
zauważyli znaczący wzrost w łasce. Ustanowił w kościele św. Piotra cotygodniowe modlitwy,
rozpoczynając je wersetem z Pisma Świętego. Po modlitwie dwadzieścia minut studiowania Biblii
przykuło uwagę zgromadzonych, po czym czytał opisy różnych przebudzeń, dodając swoje
komentarze.
Jeden wieczór każdego tygodnia był poświęcony młodzieży w kościele i poprzez jego zachętę
zorganizowano szkoły niedzielne w jego parafii. Ponieważ zdawał sobie sprawę z ważności wpływów,
jakie nauczyciele wywierają na młodzież, stawiał im bardzo wysokie wymagania.
„Powinna potrafić utrzymać w uczniach zdolność do płynnego czytania i znajomość Biblii i
katechizmu, które może już posiadają. Powinna umieć uczyć ich śpiewać na chwałę Bogu z uczuciem
i melodią. Jednak dalece ważniejsze ponad to jest, by była to chrześcijanka, nie tylko z nazwy, ale w
czynie i w prawdzie - taka, której duch został dotknięty przez Ducha Bożego i która potrafi kochać
dusze małych dzieci. Każdą nauczycielkę, która nie posiada tej ostatniej cechy, uważałbym raczej za
przekleństwo, a nie błogosławieństwo - źródło zimna i śmierci, zamiast źródła, z którego emanuje
światłość i ciepło nieba.
Ten strażnik dusz pisał traktaty i pieśni dla dzieci, uważając, że ich dusze są cenniejsze, niż
wszystko inne. Przy pewnej okazji wykrzyknął: „One potrzebują serca”! Przesyłając podarunek
małemu chłopcu z jego kościoła, napisał następujący wiersz:
„Pokój z tobą, miły chłopcze!
Wiele lat zdrowia i radości!
Kochaj Biblię bardziej, niż zabawy,
Wzrastaj w łasce każdego dnia
Jak skowronek unoszący się na wietrze
Wstawaj rano i śpiewaj.
Jak gołąbek, który nie znalazł miejsca odpoczynku
Aż spoczął na piersi Noego,
Nie odpoczywaj w tym świecie grzechu,
Aż Zbawiciel przyjmie cię do Siebie.
Kiedy wchodził na kazalnicę, okrywał go duch świętości i grozy. Jeden ze słuchaczy wyznał: „Zanim
on otworzył swoje usta, kiedy wchodził na kazalnicę, było w nim coś, co mnie dotykało aż do bólu”.
Każde kazanie miało Chrystusa w centrum. Używając Obj. 1:15, jako tekstu do kazania, napisał: „To
dziwne, jak słodkie i cenne jest bezpośrednie kazanie o Chrystusie, w porównaniu ze wszystkimi
innymi tematami kazań”.
Na początku swojej służby wszystkie kazania miał na piśmie, chociaż wygłaszał je z pamięci.
Pewnego ranka, jadąc do kościoła, nieświadomie wypuścił tekst kazania z ręki i nie zauważył tego,
aż było już za późno. Będąc zmuszony do przekazania poselstwa bez notatek, ze zdumieniem doznał
wolności. Po tym, chociaż przygotowywał kazania starannie, przekazywał je bardziej spontanicznie.
Niezapomniane były jego czułe apele, wygłaszane w kazaniach. Nawet obnażając najgorsze grzechy,
stosował element współczucia wypływający z faktu, że sam czuł się najgorszym z grzeszników,
zbawionym jedynie przez miłosierdzie Boże. Kiedy pewien brat kaznodzieja powiedział mu, że
poprzedniej niedzieli głosił na temat „bezbożni będą wtrąceni do piekła”, McCheyne szybko zapytał,
„czy potrafiłeś to głosić z delikatnością”?
Jego miłosierne zainteresowanie i wierność w docieraniu do niezbawionych poza kazalnicą, zdziałały
niemniej, niż jego kazania, dla zdobycia ludzi dla Chrystusa. „Jadąc, czy idąc, szukał okazji, by dać
komuś potrzebny traktat... Jeżeli spędzał noc w nowym miejscu, starał się przynosić to miejsce w
modlitwie przed Tron Miłosierdzia; jeżeli natomiast był przymuszany do odpoczynku po swoich zbyt
napiętych zadaniach, jego rozrywki były zazwyczaj niczym innym, niż przechodzeniem z jednej
rzeczy na chwałę Boga do drugiej. Jego piękna pieśń ‘jestem dłużnikiem’, została napisana w maju
1837, w godzinie odpoczynku”.
Oferty z bogatszych kościołów, niż św. Piotra, McCheyne odrzucał. „Mój Mistrz postawił mnie tutaj
własnoręcznie i ja nigdy, bezpośrednio lub pośrednio nie będę szukał zmiany” - brzmiała jego
odpowiedź. „Ten, który zapłacił Swój podatek monetą z pyszczka ryby, zaspokoi wszelkie moje
potrzeby”. Odważył się mieć nadzieję, że w Dundee Bóg uczyni „pustynię kominów tak zieloną i
piękną, jak ogród Pański”.
Zaczęły pojawiać się symptomy choroby serca. zmuszając tego aktywnego pracownika do
chwilowego odpoczynku. Przyjął to jako miłosierdzie z ręki swojego niebiańskiego Ojca, jak
wspomina w liście do przyjaciela:
„Mam nadzieję, że to cierpienie będzie dla mnie błogosławieństwem. Zawsze odczuwałem potrzebę
ręki Bożej, która doświadcza. W wirze aktywności jest tak mało czasu na czuwanie i szukanie łaski
dla sprzeciwiania się grzechowi w naszej służbie, iż zawsze uważam to za błogosławieństwo od
mojego Zbawiciela, kiedy bierze mnie na bok od tłumu tak, jak tego ślepego człowieka wyprowadził
poza miasto i usunął zasłonę z jego oczu, i kiedy On przez swoje Słowo i Ducha prowadzi mnie w
głębszy pokój i świętość. Nie ma nic lepszego, niż zimne spojrzenie na ten świat, by zobaczyć pustkę
chwały ludzkiej i grzeszność poszukiwania własnej, próżnej czci, by poznać wartość Chrystusa, który
jest nazwany ‘kamieniem wypróbowanym’.”
W tym czasie poradzono mu, że byłoby niezmiernie pożyteczne dla sprawy Bożej, gdyby odwiedził
Ziemię Świętą, by nauczył się, jak przekonywać Żydów do zastanowienia się nad twierdzeniami
Chrystusa, że jest Mesjaszem. Przyjaciele lekarze doradzali mu, by zgodził się na tą propozycję,
gdyż ta podróż pomoże mu odzyskać normalne zdrowie. Wraz z trzema starszymi kaznodziejami
przyjął to wyzwanie. Miał nadzieję, że ta misja spowoduje w kościele w Szkocji rozwinięcie pracy
misyjnej wśród Żydów i pogan.
William Burns, kaznodzieja o dwa lata młodszy niż McCheyne zgodził się zastąpić go w kościele św.
Piotra. On również pracował i modlił się o przebudzenie i przez jego służbę ludzie przyjmowali
zbawienie. Pisząc do Burnsa przed opuszczeniem Szkocji, McCheyne radził:
„Utrzymuj bliską społeczność z Bogiem. Staraj się być podobnym do Niego we wszystkim. Czytaj
Biblię najpierw dla swojego własnego wzrostu duchowego, a potem dla twoich ludzi. Wyjaśniaj ją. To
przez prawdę dusze mogą zostać uświęcone, a nie przez opowiadania na temat prawdy. Bądź łatwo
dostępny, gotowy do nauczania, a Pan będzie uczył ciebie i błogosławił ci we wszystkim, co będziesz
mówił i czynił. Nie będziesz miał wielu towarzyszy, dlatego tym więcej przebywaj z Bogiem”.
W tej długiej podróży zdrowie McCheyne’a było w różnym stanie i będąc chory, zastanawiał się, czy
jeszcze kiedyś ujrzy Szkocję. Nie pozwolił jednak na to, by jego życie modlitwy na tym ucierpiało i
nawet w chwilach największej słabości jego duch był zaangażowany w modlitwie o przebudzenie
wśród jego kongregacji w Dundee.
„Wszystko, co mnie spotyka i każdy dzień, kiedy studiują Biblię, zachęca mnie do modlitwy, by Bóg
rozpoczął i kontynuował głębokie, czyste, szeroko zakrojone i trwałe dzieło w Szkocji. Jeżeli to nie
będzie głębokie i czyste, skończy się na zamieszaniu i zasmuceniu Ducha Świętego przez niestałość i
brak konsekwencji; Chrystus nie otrzyma należnej chwały, a kraj będzie ogólnie zatwardziały i usta
ludzi będą pełne wymówek. Jeżeli to nie będzie szeroko rozpowszechnione, to nasz Bóg nie otrzyma
od tego pokolenia korony chwały. Jeżeli to nie będzie trwałe, będzie nieczyste i wszelkie nasze
nadzieje zostaną okryte wstydem. Boję się szatana o wiele bardziej, niż kiedyś. Wiele się
nauczyłem, będąc z Cummingiem w Strathbogie.
Jestem również coraz bardziej przekonany, że jeżeli mamy być narzędziami Bożymi do takiego
dzieła, musimy być oczyszczeni od wszelakiej zmazy ciała i ducha. Wołajmy o osobistą świętość,
stałą bliskość Boga przez krew Baranka! Wygrzewajmy się w jego promieniach, rzućmy się w objęcia
Jego miłości, będąc napełnieni Jego Duchem; inaczej wszystkie nasze sukcesy w służbie będą tylko
służyć nam do stałego zamieszania”.
Podczas jego nieobecności McCheyne napisał dziesięć listów pasterskich do swojej trzody i w każdym
z nich przypominał, by byli świętymi, „błogosławiącymi i błogosławionymi”. W jednym z nich napisał:
„Ściany mojej komory mogą wydać świadectwo, jak często ciche godziny nocne były wypełniane
błaganiami, kierowanymi do Pana za was. Mogę śmiało powiedzieć z Janem, że ‘nie ma dla mnie
większej radości, niż kiedy widzę, że moje dzieci chodzą w prawdzie’; i chociaż wielu z was było w
Chrystusie przede mną i byli gałązkami wszczepionymi w prawdziwy krzew winny, zanim ja zostałem
wysłany do pracy w winnicy, jednak wierzcie mi, że dla mnie nie ma większej radości”.
Pewnego dnia, kiedy usilnie modlił się za nimi, Duch Boży zstąpił na serca członków kościoła św.
Piotra. To przebudzenie zostało określone, jako „przerwanie tamy ujarzmionej rzeki; łzy spływały po
ich policzkach, niektórzy upadali na ziemię z lamentem, płacząc i wołając o miłosierdzie. Od tego
wieczoru przez wiele tygodni, codziennie odbywały się spotkania, a nadzwyczajna natura tego
zjawiska usprawiedliwiała te nadzwyczajne nabożeństwa. Poruszyło się całe miasto. Wielu
wierzących miało wątpliwości; bezbożni wpadali w furię, ale Słowo Boże potężnie się rozszerzało”.
Kiedy McCheyne powrócił do swojego kościoła, dowiedział się, że podczas jego nieobecności, w
czasie usługi kogoś innego, setki ludzi zostały poruszone przez Ducha Świętego. Był on człowiekiem
naprawdę bezinteresownym, który poświęcił tak wiele czasu na modlitwę o przebudzenie, by potem
zobaczyć, że suwerenny Bóg dał komuś innemu przywilej oglądania odpowiedzi na jego modlitwy. Z
radością oglądał, że ani jedno miejsce w kościele św. Piotra nie było puste i że „troska o dusze była
bardziej powszechna w parafii, niż cokolwiek innego”.
W tym czasie miał miejsce interesujący przypadek, który obrazuje siłę wpływu, jaką miało życie
McCheyne’a. Kiedy odwiedzał przyjaciół, do jego grupy dołączyły trzy jego młodsze kuzynki. Siostry
postanowiły między sobą, że nie pozwolą, by „doskonałość”, jak go pogardliwie nazywały, miał
cokolwiek do powiedzenia, gdyż nie chciały mieć nic wspólnego z religią. Jednak ten młody
kaznodzieja, prawdziwy gentleman, przełamał ich uprzedzenia, gdyż jego twarz jaśniała obecnością
Chrystusa. Kiedy McCheyne prowadził w domu swego gospodarza nabożeństwo domowe, nagle ta
najbardziej obojętna niewiasta wybuchnęła niekontrolowanym płaczem, wyznając potrzebę
zbawienia. Dwie pozostałe również zostały dotknięte, a rezultatem tego było, że w krótkim czasie
wszystkie się nawróciły, by w latach następnych wywyższać moc Ewangelii.
W marcu 1843 McCheyne, nie będąc mocnego zdrowia, zaraził się tyfusem, który szalał w tym
czasie. To, co było wielką pasją jego serca, uzewnętrzniało się nawet w gorączce. „Musicie się
obudzić, kiedy macie jeszcze czas, albo obudzicie się w wiecznych mękach”!. To powiedział w
kazaniu do swojej kongregacji. Potem, podnosząc ręce jakby w modlitwie, zawołał, „chodzi o tą
parafię Panie, o tych ludzi, o to całe miejsce”! Za dziesięć dni zakończyła się chrześcijańska walka
Roberta McCheyne’a i otrzymał koronę zwycięż

Podobne dokumenty