Uczciwy zlodziej

Transkrypt

Uczciwy zlodziej
Uczciwy z∏odziej
(Z notatek nieznajomego)
Pewnego razu, rankiem, gdy ju˝ mia∏em zamiar wyjÊç do urz´du,
zjawi∏a si´ u mnie w pokoju Agrypina, moja kucharka, praczka
oraz gospodyni w jednej osobie, i ku mojemu najwi´kszemu zdziwieniu wda∏a si´ ze mnà w rozmow´.
Nie uzna∏bym tego za coÊ nadzwyczajnego, gdyby nie to, ˝e dotychczas owa prosta kobiecina by∏a tak powÊciàgliwa w mowie, ˝e
poza kilkoma zdaniami informujàcymi, co przygotuje mi na obiad,
w ciàgu szeÊciu lat, jakie sp´dzi∏em wraz z nià pod jednym dachem,
chyba nigdy wi´cej nic do mnie nie powiedzia∏a. W ka˝dym razie
nie przypominam sobie.
– Mam do pana pewnà spraw´ – odezwa∏a si´ znienacka – chodzi o wynaj´cie komórki.
– Jakiej komórki?
– Przecie˝ to oczywiste, jakiej! Tej przy kuchni.
– A po có˝ jà wynajmowaç?
– Nie wie pan, po co! Wszyscy ludzie tak robià, wsz´dzie sà lokatorzy. Wiadomo te˝, po co si´ wynajmuje.
– Kto jednak zechce wynajàç komórk´?
– Kto zechce? To jasne, kto! Ten, kto potrzebuje!
– Ale˝ tam, moja dobra kobieto, ∏ó˝ko z trudem si´ zmieÊci! Obróciç si´ nawet nie mo˝na, tak jest tam ciasno! Przecie˝ w czymÊ takim nie da si´ mieszkaç!
– Nikt nie mówi, ˝e on tam b´dzie mieszka∏. Byle tylko mia∏
gdzie si´ przespaç. A swój kàcik b´dzie mia∏ przy oknie.
– Przy jakim oknie?
– Mówi pan tak, jakby nie wiedzia∏. No, przy tym w przedpokoju, przecie˝. Przycupnie sobie na parapecie i b´dzie tam sobie szyç,
czy te˝ jeszcze coÊ innego Êciboliç. A jak zajdzie potrzeba, to mu si´
krzes∏o postawi. Ma zresztà w∏asne. Ma te˝ stó∏. Wszystko ma
swoje.
84
– Któ˝ to wi´c taki?
– Bardzo porzàdny cz∏owiek, który z nie jednego pieca chleb
jad∏. Mam mu obiady gotowaç. Za mieszkanie, wikt i opierunek
tylko trzy ruble srebrem b´d´ z niego bra∏a…
Wreszcie, po wielu usilnych staraniach z mojej strony, zorientowa∏em si´, ˝e pewien starszawy jegomoÊç uprosi∏, czy te˝ w jakiÊ inny sposób sk∏oni∏ Agrypin´, by przyj´∏a go do kuchni jako lokatora i sto∏ownika. Wiedzia∏em równie˝ bardzo dobrze, ˝e jeÊli Agrypinie jakiÊ pomys∏ przyszed∏ raz do g∏owy, to od niego za ˝adne
skarby nie odstàpi i b´dzie mi wierciç dziur´ w brzuchu dopóty, dopóki swego nie dopnie. Gdy niekiedy zdarza∏o si´, ˝e coÊ by∏o nie
po jej myÊli, natychmiast wpada∏a w zadum´, pogrà˝a∏a si´ w jakiejÊ g∏´bokiej melancholii i stan taki trwa∏ dwa, a niekiedy nawet
trzy tygodnie. W tym czasie jedzenie by∏o wyraênie gorsze, bielizna
niedoprana, a przy tym nie mo˝na by∏o si´ jej doliczyç, pod∏ogi zaÊ
niedomyte. Krótko mówiàc, nast´powa∏o ca∏kowite rozprz´˝enie
˝ycia domowego, co trudno zaliczyç do przyjemnoÊci. Dawno te˝
ju˝ zauwa˝y∏em, ˝e ta ma∏omówna jejmoÊç ca∏kowicie niezdolna
by∏a do podj´cia jakiejkolwiek decyzji, jak równie˝ do samodzielnego myÊlenia. Gdy jednak w jej niet´giej przecie˝ g∏owinie zaÊwita∏o ju˝ coÊ, co przypomina∏o chocia˝ cieƒ pomys∏u, powiedzmy jakiÊ nik∏y zalà˝ek konceptu, to odmowa urzeczywistnienia owej idei
równoznaczna by∏a z duchowym unicestwieniem mojej gospodyni,
przynajmniej na pewien czas. Poniewa˝ jednak nic tak sobie nie ceni´, jak spokój, niezw∏ocznie wi´c wyrazi∏em zgod´.
– Czy chocia˝ ma paszport albo jakieÊ zaÊwiadczenie stwierdzajàce jego to˝samoÊç?
– Jak˝eby nie mia∏? Rzecz jasna, ˝e ma! To przecie˝ zacny, bywa∏y w Êwiecie cz∏owiek. Trzy ruble obieca∏ p∏aciç.
Nast´pnego dnia w moim skromnym, kawalerskim mieszkanku
pojawi∏ si´ ów jegomoÊç, który mia∏ byç moim wspó∏lokatorem.
Nie zmartwi∏o mnie to zbytnio, a w g∏´bi duszy by∏em nawet z tego
zadowolony. Prowadzi∏em bowiem ustronny, niemal pustelniczy
tryb ˝ycia. Znajomych prawie ˝adnych nie mia∏em, z domu zaÊ wychodzi∏em rzadko. Prze˝ywszy z górà dziesi´ç lat niczym jakiÊ odludek, rzecz jasna przyzwyczai∏em si´ do samotnoÊci. Jednak˝e perspektywa sp´dzenia w takim odosobnieniu dalszych dziesi´ciu czy
85
te˝ pi´tnastu, a mo˝e nawet i wi´cej lat, a wi´c wy∏àcznie w czterech
Êcianach swego kawalerskiego pokoiku i towarzystwie Agrypiny,
nie wydawa∏a mi si´ zach´cajàca. Nic wi´c dziwnego, ˝e wobec takich widoków na przysz∏oÊç towarzystwo statecznego cz∏owieka
zda∏o mi si´ istnym darem niebios!
Agrypina nie sk∏ama∏a: lokator mój rzeczywiÊcie nale˝a∏ do ludzi,
którzy bywali w Êwiecie. Z paszportu wynika∏o, ˝e jest wys∏u˝onym
˝o∏nierzem, chocia˝ wystarczy∏o tylko spojrzeç na niego, by nie mieç
co do tego ˝adnych wàtpliwoÊci. Po prostu rzuca∏o si´ to w oczy. Eustachy Iwanowicz, bo takie imiona, w∏asne i odojcowskie, nosi∏ mój
lokator, nale˝a∏ do ludzi, którzy ∏atwo nawiàzujà znajomoÊci i z ka˝dym sà za pan brat. PrzypadliÊmy wi´c sobie od razu do gustu. Nade
wszystko jednak ceni∏em sobie to, ˝e Eustachy Iwanowicz by∏ niezrównanym wprost gaw´dziarzem. Potrafi∏ opowiadaç niezwykle
zajmujàco rozmaite historie, g∏ównie ze swojego arcybogatego w wydarzenia ˝ycia. Ze wzgl´du na monotoni´ mojej codziennoÊci tego
rodzaju bajarz by∏ wr´cz prawdziwym skarbem. KiedyÊ uraczy∏ mnie
jednà z ciekawszych tego rodzaju opowieÊci. Przyznaj´, ˝e wywar∏a
ona na mnie niejakie wra˝enie. Przekaza∏ zaÊ mi jà ze wzgl´du na
okolicznoÊci, jakie mia∏y miejsce w naszym domu.
KtóregoÊ dnia zosta∏em sam w mieszkaniu. Eustachy i Agrypina
wyszli gdzieÊ w jakichÊ sprawach. Nagle, siedzàc w swoim pokoju,
us∏ysza∏em, ˝e ktoÊ wszed∏ do korytarza. Sàdzàc po krokach, nie
by∏ to nikt z domowników. Wyjrza∏em wi´c i zobaczy∏em w przedpokoju jakiegoÊ obcego jegomoÊcia. Osobnik ten, niezbyt pokaênej
postury, mia∏ na sobie tylko surdut, choç na dworze by∏o ch∏odno,
gdy˝ od kilku dni mieliÊmy ju˝ jesieƒ.
– Czego tu szukasz?
– Ja do urz´dnika Aleksandrowa. Czy taki tu mieszka?
– Nie. Taki tu nie mieszka. WynoÊ si´ stàd jak najpr´dzej.
– To dlaczego stró˝ mi powiedzia∏, ˝e tu mieszka? – powiedzia∏
przybysz, przezornie wycofujàc si´ ku drzwiom.
– WynoÊ si´ stàd, a ju˝ ci´ tu nie ma! Szybciej gagatku, zje˝d˝aj
stàd!
Nazajutrz po obiedzie, gdy Eustachy Iwanowicz kaza∏ mi przymierzyç surdut, który da∏em mu do przeróbki, znowu ktoÊ wszed∏
do przedpokoju. Uchyli∏em wi´c drzwi.
86
Osobnik, którego wczoraj stàd przep´dzi∏em, najspokojniej
w Êwiecie, absolutnie nie kr´pujàc si´ niczym, a przede wszystkim
tym, ˝e przyglàdam si´ temu, co robi, zdjà∏ z wieszaka mojà bekiesz´,
wsunà∏ jà sobie pod pach´ i wybieg∏ z mieszkania. Agrypina, która
sta∏a w korytarzu, rozdziawi∏a jedynie usta ze zdumienia i tylko przypatrywa∏a si´ temu, co si´ dzieje, gdy˝ jego bezczelnoÊç tak jà sparali˝owa∏a, ˝e kroku nawet nie mog∏a zrobiç, by zapobiec nieszcz´Êciu.
Eustachy Iwanowicz rzuci∏ si´ bezzw∏ocznie w pogoƒ za z∏odziejaszkiem. Po jakichÊ dziesi´ciu minutach wróci∏ jednak z niczym, jedynie
potwornie zdyszany. Przest´pca przepad∏ jak kamieƒ w wod´.
– Nie uda∏o si´ go panu z∏apaç, Eustachy Iwanowiczu. Mówi si´,
trudno. Dobrze, ˝e chocia˝ p∏aszcz mi zostawi∏. Gdyby bowiem
hultaj wzià∏ go równie˝, to naprawd´ nie mia∏bym w czym wyjÊç na
ulic´!
Jednak˝e Eustachy Iwanowicz tak by∏ ca∏ym tym wydarzeniem
przej´ty, ˝e patrzàc na niego, niemal zapomnia∏em o samej kradzie˝y. Po prostu nie móg∏ przyjÊç do siebie. Robota lecia∏a mu z ràk,
co chwil´ wi´c odrywa∏ si´ od pracy i opowiada∏, jak si´ to wszystko sta∏o i dlaczego nie móg∏ ruszyç si´ z miejsca, gdy dos∏ownie
w dwóch krokach od niego jakiÊ ∏obuz zdjà∏ z wieszaka bekiesz´
i ucieka∏ z nià tak szybko, i˝ nie sposób by∏o go dogoniç. Skoƒczywszy swà opowieÊç, pospiesznie zaczyna∏ coÊ robiç, ale po momencie znowu rzuca∏ swe zaj´cie i po raz kolejny relacjonowa∏ ca∏e
zajÊcie. Wreszcie nie mogàc usiedzieç na miejscu, pobieg∏ do stró˝a,
by zakomunikowaç mu o wszystkim i odpowiednio zbesztaç, ˝e
przez jego niedopatrzenie coÊ tak bulwersujàcego wydarzy∏o si´
w domu, nad którym powierzono mu piecz´. Po powrocie znowu
zabra∏ si´ do pracy, ale nie na d∏ugo, gdy˝ zaczà∏ czyniç wymówki
Agrypinie, ˝e to jej wina, bo sta∏a przecie˝ w przedpokoju i obowiàzkiem jej by∏o do czegoÊ takiego w ogóle nie dopuÊciç. Nast´pnie zaczà∏ coÊ tam d∏ubaç przy jakimÊ ubraniu, ca∏y czas jednak
mamroczàc, ˝e przecie˝ sta∏ tu˝ obok, ˝e wszystko doskonale widzia∏, ˝e nie mo˝e od˝a∏owaç bekieszy… Streszczajàc si´, przyznaç
trzeba, ˝e Eustachy Iwanowicz, choç jak nikt zna∏ si´ na swojej robocie, to przy tym by∏ nie lada zrz´dà i niezgu∏à.
– Zrobiono nas obu w konia, Eustachy Iwanowiczu! – powiedzia∏em do niego wieczorem, cz´stujàc fili˝ankà herbaty, pragnàc
87
z nudów sprowokowaç go do tego, by jeszcze raz opowiedzia∏ o pochwyconej przez z∏odzieja z mojego domu bekieszy. W jego ustach
bowiem historyjka ta, dzi´ki ustawicznemu powtarzaniu, nabiera∏a
cech wr´cz komicznych.
– RzeczywiÊcie, wyszliÊmy na durniów, szanowny panie! Choç
nie mojà rzecz Êciàgni´to, to z∏oÊç mnie taka bierze, jakby mnie samemu coÊ skradziono. Wedle mojego przekonania, to nie ma na
Êwiecie gorszego huncwota od z∏odzieja. Mo˝e sà nawet ludzie,
którzy za darmo pieniàdze biorà, niech im tam b´dzie, ale taki porywa si´ przecie˝ na czyjàÊ w∏asnoÊç, na którà ktoÊ kiedyÊ w ci´˝kim pocie zapracowa∏… Cudzy czas po prostu kradnie… Istna
ohyda! Nie ma s∏ów na coÊ takiego! Tylko z∏oÊç bierze! A panu nie
˝al w∏asnego mienia?
– Rzecz jasna, ˝e mi szkoda bekieszy, Eustachy Iwanowiczu. Ju˝
lepiej ogieƒ by jà strawi∏, ni˝ mia∏a wpaÊç w ∏apy z∏odzieja. Przykre
to, ale nic na to nie poradz´.
– Zaiste, nic si´ ju˝ nie da zrobiç! Musz´ panu jednak powiedzieç, ˝e z∏odziej z∏odziejowi nie równy… Zdarzy∏o mi si´ bowiem
kiedyÊ trafiç na uczciwego z∏odzieja.
– Jak to uczciwego? Czy˝ z∏odziej mo˝e byç uczciwy? Co mi pan
tutaj za bajki opowiada, Eustachy Iwanowiczu?
– Ale˝ to szczera prawda, szanowny panie! OczywiÊcie, ma pan
racj´, ˝aden z∏odziej nie jest uczciwym cz∏owiekiem, tacy z∏odzieje
nie bywajà. Chcia∏em tylko powiedzieç, ˝e zna∏em uczciwoÊci cz∏owieka, który jednak krad∏. Po prostu ˝al by∏o patrzeç na niego.
– Eustachy Iwanowiczu, niech˝e˝ pan wi´c powie, jak to by∏o?
– Ano szanowny panie, spotka∏em go jakieÊ dwa lata temu. Tak
si´ jakoÊ z∏o˝y∏o, ˝e prawie rok w∏óczy∏em si´ wtedy bez ˝adnego
zaj´cia. Jeszcze jednak wczeÊniej, gdy koƒczy∏em s∏u˝yç w armii,
los zetknà∏ mnie z pewnym cz∏owiekiem. Cz∏owiekiem zupe∏nie wykolejonym. Spotka∏em go oczywiÊcie w knajpie, bo gdzie˝ indziej
móg∏bym si´ na takiego natknàç. Pijaczyna potworny, w∏óczykij
i nierób, gdzieÊ tam kiedyÊ piastowa∏ jakieÊ podrz´dne stanowisko,
ale ju˝ nawet nie pami´ta∏ w jakim urz´dzie, w zamierzch∏ych bowiem czasach wyrzucili go z pracy za zaglàdanie do kieliszka. A jaki niechluj! Zupe∏nie nie dba∏ o swój wyglàd, chodzi∏ zaniedbany,
Bóg jeden tylko wie w czym! Niekiedy to si´ nawet zastanawia∏em,
88
czy aby ma chocia˝ koszulin´ pod tym swoim p∏aszczem. Wszystko
bowiem, co od kogo dosta∏, to natychmiast przepija∏. Ale czupurny
nie by∏. Wr´cz przeciwnie, z natury by∏ spokojny, taki jakiÊ przymilny, pokorniutki, nigdy o nic nie poprosi∏, zawsze jakby czymÊ
skr´powany. Gdy si´ widzi, ˝e taki nieborak, wyglàdajàcy jak siedem nieszcz´Êç, ma ochot´ si´ napiç, to od razu ka˝dy si´ rozczula
i natychmiast stawia mu wódk´. I tak jakoÊ natknà∏em si´ na niego, a w∏aÊciwie prawd´ mówiàc, przyplàta∏ si´ on do mnie. Ja tam
nie gardz´ nikim. Jaki˝ to by∏ cz∏owiek! Nie odst´powa∏ mnie ani
na krok, chodzi∏ jak psisko przy nodze. Gdzie si´ tylko ruszy∏em,
tam on jak cieƒ za mnà, a przecie˝ ledwie co poznaliÊmy si´, prosz´, jaki spryciarz! Od razu te˝ zapyta∏, czy móg∏by u mnie przenocowaç – wzià∏em go wi´c do siebie. Widz´, ˝e paszport ma w porzàdku, a cz∏owiek w potrzebie, nale˝y wi´c mu pomóc. Nazajutrz
równie˝ zatrzyma∏ si´ u mnie na nocleg. Trzeciego dnia przyszed∏
rano, siad∏ na parapecie okna i przesiedzia∏ tak do wieczora. I znowu zosta∏ na noc. Masz ci los, pomyÊla∏em sobie, ten to si´ do mnie
przyklei∏. Poiç go oraz karmiç i jeszcze nocowaç za darmo, to na
takiego biedaka jak ja, który sam z trudem wià˝e koniec z koƒcem,
chyba za du˝o! Ale˝ rezydent siad∏ mi na karku! Przedtem, zanim
przyczepi∏ si´ do mnie jak rzep do psiego ogona, w podobny sposób narzuci∏ swojà osob´ jakiemuÊ urz´dniczynie, z którym wspólnie zapijali si´ ca∏ymi dniami i nocami. Wreszcie jego kompan od
butelki wyciàgnà∏ nogi, przypuszczalnie zapi∏ si´ na Êmierç, choç
mo˝liwe jest równie˝, ˝e zgon nastàpi∏ wskutek jakiejÊ innej nieszcz´Êliwej przyczyny. Wo∏ano na niego Jemio∏ka, bo Jemielian mu
by∏o… Jemielian Iljicz. Poszed∏em po rozum do g∏owy: coÊ z nim
trzeba zrobiç! Tylko co? Wyrzuciç z domu nie∏adnie, a przy tym sumienie nie pozwala: taki jest politowania godny i bezradny, ˝e a˝
˝al serce Êciska! I taki cichutki, o nic nie poprosi, siedzi tylko sobie
skulony na parapecie i jak wierna psina patrzy cz∏owiekowi w oczy.
Oto do czego doprowadza ludzi pijaƒstwo! Rozwa˝am wi´c w duchu dalej: mo˝e po prostu powiem mu, wynoÊ si´ stàd Jemio∏uszka.
Nie masz czego u mnie szukaç! Trafi∏eÊ nie tam, gdzie trzeba. Sam
nied∏ugo nie b´d´ mia∏ co do g´by w∏o˝yç, a co dopiero mówiç
o przekarmieniu ciebie? Siedz´ tak sobie i rozmyÊlam, co te˝ on pocznie, gdy mu coÊ takiego zakomunikuj´? I oczyma wyobraêni, ju˝
89
jakbym widzia∏ go, popatrzy na mnie tym swoim przeciàg∏ym spojrzeniem, jak gdyby nie rozumiejàc tego, co do niego powiedzia∏em,
posiedzi jeszcze chwil kilka na parapecie, a nast´pnie, gdy wreszcie
zmiarkuje, o co mi sz∏o, podniesie si´ z podoknia, weêmie swój kraciasty, czerwony, po∏atany w´ze∏ek, w którym wszystko, co tylko
znalaz∏, upycha∏ i który wsz´dzie ze sobà nosi∏, w∏o˝y swój podszyty wiatrem paltocik, zawinie si´ weƒ szczelnie, by by∏o mu cieplej
i by zakryç w ten sposób swoje po∏atane ubranko, dotkliwie bowiem odczuwa∏ swà bied´ i wstydzi∏ si´ swego ubóstwa, po czym
otworzy drzwi wejÊciowe i p∏aczàc wyjdzie na schody. I pójdzie
gdzieÊ na pewnà zgub´… Nic dziwnego, ˝e litoÊç mnie zdj´∏a. PomyÊla∏em wi´c sobie, co si´ b´d´ z góry martwiç. Pomieszkaj sobie
jeszcze troch´ u mnie Jemio∏uszka, i tak d∏ugo tu przecie˝ nie zabawisz. Niebawem wymówià mi ten kàt, a wtedy schowam si´ gdzieÊ,
˝e mnie ju˝ nie znajdziesz. No i musia∏em si´ stamtàd wyprowadziç, prosz´ szanownego pana, niestety, bioràc go ze sobà. S∏u˝y∏em wtedy u pewnego ziemianina, jaÊnie wielmo˝nego Aleksandra
Filimowicza (ju˝ zszed∏ z tego Êwiata, Êwieç wi´c Panie nad jego duszà), który zawo∏a∏ mnie do siebie i powiada: „Jak wrócimy ze wsi,
Eustachy, to znowu b´dziesz mi potrzebny i ponownie tu zamieszkasz… Na pewno nie zapomn´ o tobie, masz u mnie zapewnione
miejsce”. Starszym lokajem u niego by∏em, dobre by∏o z niego panisko, ale w zesz∏ym roku mu si´ zmar∏o. Zaraz wi´c po pogrzebie
zebra∏em swoje manatki, pienià˝ki jakieÊ tam mia∏em, i przeprowadzi∏em si´ do pewnej staruszki, u której wynajà∏em sobie kàt. W∏aÊnie jeden si´ u niej zwolni∏. Staruszeczka wcale nieêle sobie ˝y∏a,
gdzieÊ tam dorabia∏a, niaƒczàc dzieci, nie mówiàc o tym, ˝e mia∏a
jeszcze jakàÊ skromnà emeryturk´. PomyÊla∏em wi´c sobie, teraz
Jemio∏uszka ju˝ mnie nie znajdziesz, ˝egnaj wi´c mój braciszku!
I jak szanowny pan myÊli? Wracam sobie wieczorem (by∏em w odwiedzinach u jednego z moich znajomków) i pierwszego, kogo zobaczy∏em, to by∏ Jemio∏ka. Siedzia∏ sobie nieborak w moim kàciku
na moim kufrze w tym swoim wytartym p∏aszczyku, kraciasty zaÊ
w´ze∏ek le˝a∏ przy nim na pod∏odze. Siedzia∏ sobie spokojniutko
i na mnie czeka∏… Nie majàc co robiç, po˝yczy∏ od staruszki ksià˝eczk´ do modlitwy i udawa∏, ˝e coÊ tam czyta, trzyma∏ jà jednak
do góry nogami. A wi´c mnie znalaz∏! R´ce mi opad∏y. Dlaczego
90
nie przep´dzi∏em go na cztery wiatry na samym poczàtku? – pomyÊla∏em sobie. Jego zaÊ zapyta∏em tylko: „A paszport ze sobà wzià∏eÊ, Jemio∏ka?”.
Niezw∏ocznie te˝, prosz´ szanownego pana, zaczà∏em si´ zastanawiaç: czy rzeczywiÊcie w∏ócz´ga ten jest dla mnie tak straszliwym
utrapieniem? I jak sobie wszystko dobrze rozwa˝y∏em, to wysz∏o,
˝e nie b´dzie znów sprawiaç mi zbyt wielkiego k∏opotu. Rzecz jasna, jeÊç trzeba mu daç, myÊl´ sobie. Co taki jednak zje, kromeczk´
chleba na Êniadanie, by smaczniej by∏o, posypi´ mu go cebulà,
przecie˝ to ˝adne pieniàdze. Na obiad te˝ chlebek ze szczypiorem
dostanie, na kolacj´ ju˝ tylko zielonà cebulk´ i szklaneczk´ kwasu,
no mo˝e te˝ pajd´ chleba, jeÊli b´dzie bardzo g∏odny. A trafi si´
nam gdzieÊ jakaÊ zupa, to jeden talerz dla nas dwóch wystarczy,
obaj b´dziemy syci a˝ mi∏o. OsobiÊcie jem bardzo ma∏o, a cz∏ek
trunkowy, jak wiadomo, w ogóle jad∏a nie bierze do ust. Dla niego
wa˝ne jest tylko to, by gdzieÊ czegoÊ si´ napiç. Zniszczy on mnie tà
swojà s∏aboÊcià do gorza∏ki, pomyÊla∏em sobie, i wtedy w∏aÊnie,
niech szanowny pan sobie wyobrazi, przyszed∏ mi do g∏owy pewien
pomys∏, który od tej chwili poch∏onà∏ mnie ca∏kowicie. Dotar∏o nagle do mojej ÊwiadomoÊci, ˝e dzi´ki temu, i˝ Jemio∏ka pojawi∏ si´
przy mnie, mam teraz cel w ˝yciu… B´d´ si´ nim opiekowaç, stan´
si´ jego Anio∏em Stró˝em. Uchroni´ go, pomyÊla∏em sobie, od niechybnej zguby, oducz´ zaglàdaç do kieliszka! Poczekaj no bratku,
teraz si´ wezm´ za ciebie! Dobrze, Jemio∏ka mo˝esz u mnie mieszkaç, ale musisz byç mi pos∏uszny.
RozmyÊlam wi´c sobie dalej: przede wszystkim musz´ go przyuczyç do jakiejÊ pracy, jednak˝e nie w gwa∏towny sposób, lecz
stopniowo, powolutku. Na razie sobie jeszcze troszeczk´ pohulaj
i popró˝nuj bratku, a ja w tym czasie nieco si´ rozejrz´ i wybadam,
jakie i do czego, ty Jemio∏ka, masz uzdolnienia. Sam szanowny pan
najlepiej przecie˝ wie, ˝e ka˝da praca wymaga odpowiednich zdolnoÊci. Postanowi∏em wi´c ukradkiem si´ mu przyglàdaç. I co widz´: cz∏owieka pogrà˝onego ca∏kowicie w rozpaczy! Rozpoczà∏em
wi´c po dobroci. „Jemielianie Iljiczu – mówi´ do niego – popatrz
tylko na siebie, jak ty wyglàdasz, musisz si´ wziàç w karby i zaczàç
dbaç o siebie! DoÊç ju˝ tego w∏óczenia si´ po knajpach! Przyjrzyj
si´ sobie, w jakich ∏achmanach chodzisz, przecie˝ ten twój p∏asz-
91
czyk ca∏y jest w dziurach, istne sito! Nie wstyd ci tak pokazywaç si´
ludziom? Najwy˝sza pora, byÊ si´ opami´ta∏, jeÊli pozosta∏y ci jeszcze jakieÊ resztki honoru”.
Siedzi wi´c mój Jemio∏uszka ze spuszczonà g∏owà i ani s∏owa nie
mo˝e z siebie wykrztusiç. Widzi szanowny pan, co to wódka robi
z ludêmi, ca∏kiem im mózg rozmi´kcza, i taki jeden z drugim nawet
zdania z sensem nie jest w stanie skleciç, by odpowiedzieç. Ty mu
o jednym, a on tobie o drugim! S∏ucha∏ wi´c mnie Jemio∏ka uwa˝nie i tylko wzdycha∏.
– Czemu˝ ci tak ci´˝ko na duszy, Jemielianie Iljiczu? – pytam.
– Sam nie wiem, dlaczego, Eustachy Iwanowiczu, niech si´ pan
mnà nie przejmuje. Prosz´ sobie wyobraziç, Eustachy Iwanowiczu,
˝e dzisiaj dwie baby wzi´∏y si´ za ∏by na ulicy. JakaÊ przekupka
przypadkiem potràci∏a drugà i tamtej wysypa∏y si´ ˝urawiny z koszyka.
– No i có˝ to takiego szczególnego?
– Nic, ale ta druga z kolei ze z∏oÊci z∏apa∏a kobia∏k´ tej pierwszej
i jej borówki rozsypa∏a po trotuarze, po czym je rozdepta∏a.
– I widzicie w tym Jemielianie Iljiczu coÊ niezwyk∏ego?
– Nie, Eustachy Iwanowiczu. Tak mi si´ tylko powiedzia∏o.
Ach! Jemio∏ka, nieszcz´sny ty Jemio∏uszka! – myÊl´ sobie – przepi∏eÊ ty zupe∏nie swój rozum!
– A znowu na chodniku ulicy Grochowej, czy mo˝e Sadowej, nie
pami´tam, le˝a∏ sobie banknot, który dopiero co wypad∏ z kieszeni
jakiegoÊ zamo˝nego jegomoÊcia. Papierek dojrza∏ jakiÊ nygus, podbieg∏ wi´c i ju˝ go chcia∏ podnieÊç, mówiàc, ˝e to na szcz´Êcie, gdy
tu˝ przy nim jak spod ziemi wyrós∏ inny w∏óczykij i te˝ wyciàgnà∏
po pieniàdz r´k´. To moja zdobycz, powiedzia∏ ten pierwszy, a ten
drugi upiera∏ si´, ˝e jego…
– Nie masz innych zmartwieƒ, Jemio∏ka!
– I zacz´li si´ k∏óciç, Eustachy Iwanowiczu. Pojawi∏ si´ stójkowy,
podniós∏ banknot i odda∏ jegomoÊciowi, który go zgubi∏. Obu zaÊ
nicponiom ∏asym na cudzà w∏asnoÊç zagrozi∏, ˝e ich w pace zamknie.
– Czy z tego incydentu, mo˝esz wyciàgnàç jakiÊ mora∏ dla siebie,
Jemio∏uszka?
– Chyba nie. Âmiesznie by∏o i tyle, ludzie si´ Êmiali, Eustachy
Iwanowiczu, i nic wi´cej.
92
– Nieszcz´sny ty mój Jemio∏ka! Co tam ludzie, co oni mnie obchodzà! Twój los le˝y mi na sercu. Ca∏kowicie ju˝ zaprzeda∏eÊ swojà duszyczk´ tej truciênie, Jemielianie Iljiczu! Czy wiesz, co chc´ ci
teraz powiedzieç?
– Co, Eustachy Iwanowiczu?
– Weê ty si´ wreszcie do jakiejÊ pracy. Naprawd´ musisz zaczàç
pracowaç. Po raz setny ci to powtarzam! Zlituj si´, chocia˝by nad
samym sobà!
– A kto mi da jakieÊ zaj´cie, Eustachy Iwanowiczu? Przecie˝ doprawdy nie wiem, gdzie mam szukaç pracy? Mnie ju˝ nikt nie zatrudni. Kto by tam takiego jak ja chcia∏.
– To prawda. Za pijaƒstwo ci´ przecie˝ wyrzucili, Jemio∏ka!
Ach, ty niepoprawna wódczana duszo!
– A wie pan, W∏asowi, temu bufetowemu, to na policj´ kazali
przyjÊç. U rewirowego ma si´ zg∏osiç, Eustachy Iwanowiczu.
– A nie wiesz przypadkiem, po co go wezwali, Jemio∏uszka?
– zapyta∏em.
– Dok∏adnie to panu nie powiem, Eustachy Iwanowiczu. Ale zapewne wiedzieli po co, skoro kazali mu przyjÊç.
Ach, Jemio∏uszka, pomyÊla∏em sobie, przepadliÊmy obaj z kretesem! Za jakie grzechy Bóg nas tak karze! I niech pan powie, co z takim cz∏owiekiem zrobiç, ∏askawco!
Chytry by∏ jednak szelma, jak ma∏o kto! Niby to pokornie mnie
s∏ucha∏, ale jak mu si´ to sprzykrzy∏o, czy te˝ gdy spostrzeg∏, ˝e
zbyt unosz´ si´ gniewem, to ∏aps swoje paletko i zmiata, gdzie
pieprz roÊnie! I szukaj wiatru w polu! Dzieƒ ca∏y po knajpach si´
b´dzie wtedy szlajaç, by pod wieczór przyjÊç kompletnie zalanym.
Kto go tak spoi∏, skàd mia∏ pieniàdze na wódk´, Bóg jeden tylko
wiedzia∏. W ka˝dym razie mnie o to winiç nie mo˝na!…
– Nie, Jemielianie Iljiczu, g∏owy ci nie urw´ – powiadam do niego – jeÊli jednak jeszcze raz przyjdziesz pijany, to b´dziesz nocowaç
na schodach, do domu ci´ nie wpuszcz´! Koniec z piciem, s∏yszysz?
Koniec! Do domu nie wpuszcz´!…
Wys∏uchawszy tej reprymendy, podwinà∏ mój Jemio∏uszka jakby
ogon pod siebie i siedzi w domu dzieƒ jeden i drugi. Trzeciego dnia
jednak znowu si´ gdzieÊ wymknà∏. Czekam na niego i nie mog´ si´
doczekaç. Ju˝ nawet zaczyna∏em si´ baç, czy przypadkiem coÊ mu
93

Podobne dokumenty