Pobierz plik

Transkrypt

Pobierz plik
Te k a X X V K l u b u J a g i e l l o ń s k i e g o
Zejdźmy na ziemię!
Błędy naszej
antykolonialnej elity
2011
Łukasz Maślanka
P
olska zbyt długo żyła wyłącznie jako
idea. Stanowiła przedmiot teoretycznych
dyskusji wielu pokoleń, które nie mogły
się cieszyć istnieniem realnego państwa. Ten
stan rzeczy sprzyjał przedstawianiu polskości
jako faktu mistycznego, abstrakcyjnego, pozbawionego zakorzenienia w konkrecie. Maria
Janion powiedziała, że nasz romantyzm skończył się w roku 1989, gdyż przemiany wolnościowe dały społeczeństwu możliwość bogacenia się i obcowania z konkretem. Czy jednak
tak stało się naprawdę? Czy przerost idealizmu
w polskiej polityce, którego jednym z symptomów jest niezwykłe nasilenie wojen kulturowych, nie zdaje się przeczyć tej tezie? Celem
niniejszego artykułu będzie analiza wpływu
pierwiastka idealistycznego i życzeniowego
na kształt myślenia współczesnych Polaków
o swoim państwie i sensie jego trwania. Nie
roszczę sobie żadnych ambicji badawczych
w dziedzinie nauk społecznych, toteż tekst mój
ma charakter wyłącznie publicystyczny.
Krótka bajka o spadkobiercy i robotnikach
Wyobraźmy sobie spadkobiercę, który
w wyniku przedziwnych kolei losu zmuszo-
110
ny został do wieloletniej pracy na przynależnej sobie ziemi w charakterze parobka.
W pewnym momencie ten stan rzeczy dobiega końca i własność zostaje mu przyznana. Znajduje się na swojej posiadłości,
w otoczeniu dotychczasowych robotników
rolnych, ze świadomością, iż będzie musiał płacić dożywotnią rentę bezprawnemu
posiadaczowi tylko za to, że zgodził się on
łaskawie ustąpić z tego, co nigdy do niego
nie należało. Spadkobierca jest człowiekiem
szlachetnym, naiwnym i dobrodusznym.
Cieszy się z wyniku postępowania sądowego i ani myśli buntować przeciwko temu
finansowemu ciężarowi. Zbiera robotników,
wygłasza krzepiące przemówienie i nawołuje do wytężonej pracy.
Pracownicy byli źle opłacani w dawnych
czasach i pozostali takimi ze względu na
bardzo kiepską sytuację ekonomiczną gospodarstwa oraz ogrom długów, które na
nim ciążą. Jakość ich pracy, choć wykonywanej najczęściej z dobrą wolą, wielka nie jest.
Bezprawny posiadacz rozwinął na farmie
bardzo dużą ilość rozmaitych działalności
rolnych, które jednak były źle prowadzone
i nie przynosiły zysku. W nowych czasach robotnicy również nie potrafią sobie poradzić
Pressje 2011, teka 25
111
z tym problemem i gospodarstwo wkracza
na równię pochyłą. Na szczęście znajdują
się sąsiedzi, którzy za niską cenę dzierżawią poszczególne partie ziemi i dzięki odpowiedniemu dokapitalizowaniu zaczynają
czerpać z niej zysk. Zatrudniają przy pracy
robotników macierzystego gospodarstwa,
wykorzystując ich przy tym okrutnie. Mimo
wszystko racjonalizacja produkcji jest tak
znacząca, że nawet i oni zaczynają w końcu
odczuwać lekką poprawę.
Spadkobierca natomiast czuje się dziwnie. Dochód z dzierżaw pozwala utrzymać się
przy życiu, jest jednak zbyt niski, aby można
było zacząć spłacać długi i nie zaciągać nowych. W dodatku fakt oddania w obce ręce
koordynacji pracy w gospodarstwie sprawia,
że dysponuje on ogromną ilością czasu. Jako
że wciąż pozostaje formalnym pracodawcą
robotników, uznaje, że konieczne jest podjęcie działań w celu utrzymania jakichś resztek
autorytetu. Zwołuje coraz to nowe zebrania,
w trakcie których chwali się starożytnością
swojego rodu i dawnością przysługujących
mu praw. Rozwodzi się chętnie na temat
niegodziwości bezprawnych posiadaczy
i pomstuje przeciwko świadczeniom, które
musi im uiszczać każdego miesiąca. Zdarza
się czasem, że spadkobierca ma mniej nostalgiczny nastrój i snuje przed robotnikami
wizję świetlanej przyszłości, gdy dzierżawcy
już wystarczająco wzbogacą się na otrzymanych kawałkach ziemi i zgodzą się na wypłacanie większego czynszu. Wtedy to dopiero
będziemy rozbudowywać, meliorować, łatać
i ubijać! Innym razem spadkobierca wpada
w trans moralizatorski i gorzko wyrzuca
swoim robotnikom, że prowadzą się nienależycie, że swawolą na sianie z dziewuchami,
zamiast spędzać ten czas na naprawianiu
ogrodzenia księdza proboszcza.
Robotnicy reagują różnie. Większość jest
znudzona, część zirytowana, kilkoro słucha.
Ci znudzeni najczęściej rezygnują z pracy
112
Łukasz Maślanka
w gospodarstwie i postanawiają zatrudnić
się bezpośrednio u sąsiadów. Ci zirytowani
chcieliby zbuntować się – pokazać spadkobiercy, co o nim myślą – ale nie pozwala im
na to wrodzona łagodność, poczciwość i brak
zdolności organizacyjnych, toteż ograniczają
się do tworzenia kontrnarracji, którymi starają się zagłuszać wywody właściciela. Zapewniają, że mają pomysł, że mają chęci, że mają
siłę. Zapewniają. Ci słuchający zazwyczaj coś
spadkobiercy zawdzięczają. Jakąś drobną
pożyczkę, przesunięcie terminu jej zwrotu,
trzynastą pensję, zasiłek itd. Żyją sobie spokojnie, ani źle, ani dobrze, lubią spędzać swój
wolny czas na konsumpcji serwowanych
przez spadkobiercę bajeczek.
Dlaczego nasze państwo nie jest
nasze?
Łatwo chyba zgadnąć, że tym gospodarstwem jest nasze państwo. Całkiem ono
duże, mieszka w nim sporo ludzi i położone
jest w obszarze ciekawym, choć niespokojnym. Ale takie ono jakby mało nasze. Widać
to zwłaszcza wtedy, gdy się przez nie przejeżdża. Dużo przypadkowości – chaos zagospodarowania przestrzennego, rozproszenie inwestycji, tymczasowość infrastruktury.
To kraj, w którym tylko przekonania są silne
i uzasadnione w sposób ostateczny, metafizyczny i wsparty autorytetem niekwestionowanym. Jego zaś obudowa materialna
wydaje się tymczasowa, „na słowo honoru”,
wariacka, lichej jakości.
Te niedoskonałości przyziemnej strony
naszego życia nie wynikają z jakichś wielkich przywar naszego narodu. Myślę, że
znalazłoby się w Europie (zwłaszcza w jej
południowej części) kilka społeczeństw dotkniętych znacznie poważniejszymi wadami,
a które mimo wszystko radzą sobie lepiej
z tym, co nazwałbym konstrukcją materialnej bazy życia wspólnotowego. Dorobiły się
autostrad, nowoczesnej sieci energetycznej,
inwestują z powodzeniem w rozwój technologii ekologicznych, strategiczne gałęzie ich
przemysłu otrzymują państwową pomoc,
często na granicy unijnego prawa.
Cały problem polega na tym, że zewnętrzne okoliczności polityczno-gospodarcze, które w przeszłości skazały nas na los
satelity i kolonii, nie zniknęły, a przekształciły się w uwarunkowania znacznie mniej
To kraj, w którym tylko przekonania są silne i uzasadnione
w sposób ostateczny
odczuwalne i dotkliwe. Nie mamy do czynienia z jawnym rabunkiem ani bezpośrednim
podporządkowaniem politycznym, ale raczej
z koniecznością zapewniania byłej elicie kolonialnej dalszych profitów wynikających
z jej dawnej pozycji (skutki uwłaszczenia
nomenklatury, obecności postkomunistów
w życiu publicznym, oligarchicznej i często
oderwanej od interesów państwa struktury wielkiego biznesu) oraz z nadmierną
obecnością obcego kapitału w wielu newralgicznych punktach gospodarki. Czynniki
te w dalszym ciągu utrudniają możliwość
wytworzenia nad Wisłą ośrodka sprawnej
(nie piszę „silnej”, gdyż nie chcę być źle zrozumiany) władzy centralnej, potrafiącej skutecznie i sprawiedliwie regulować funkcjonowanie powierzonego jej pieczy terytorium
i działających na nim podmiotów. Przyjrzyjmy się nieco uważniej tym okolicznościom,
które przed chwilą przywołałem.
Dawna nomenklatura i obcy kapitał
Pierwszy z nich, tak zwana renta potransformacyjna, odgrywa w dzisiejszych
czasach mniejszą rolę niż jeszcze na początku pierwszej dekady XXI wieku. Jest to znaczenie natury symboliczno-fundacyjnej, to
znaczy w pewnym momencie ukierunkowało ono w sposób bardzo silny drogę rozwoju
III Rzeczypospolitej. Przyzwyczajenia i sposób myślenia elity władzy państwa komunistycznego oraz rozwijający się na granicy
prawa kapitalizm klerków starego reżimu
odegrały istotną rolę w kształtowaniu kultury polityczno-społecznej naszego państwa.
Stąd właśnie często zbyt mało asertywna
polityka zagraniczna, wielkie afery prywatyzacyjne, korupcja, nepotyzm itd. Oczywiście
postkolonialni beneficjenci transformacji nie
są jedynymi dotkniętymi tymi przywarami,
ale ich uprzywilejowana pozycja wytworzyła
klimat sprzyjający rozwojowi epidemii nękającej całe życie publiczne.
Kwestia nadmiernej obecności kapitału obcego w gospodarce jest delikatna. Nie
dlatego, że naraża autora podobnej tezy na
szyderstwa i anatemę (a w najlepszym wypadku na mur milczenia) mediów głównego
nurtu, gdyż tego typu reakcje są wpisane
w logikę ustroju postkolonialnego. Chodzi
raczej o to, że bardzo łatwo tu o przesadę,
wyolbrzymianie pewnych zjawisk i popadnięcie w autentyczne oszołomstwo. Przenikanie się kapitałów jest w zglobalizowanej
gospodarce zjawiskiem normalnym, zaś
w warunkach wspólnego rynku europejskiego – pożądanym. Problem zaczyna się wtedy, gdy przenikanie w stosunku do Polski ma
charakter jednostronny. Obserwujemy od
dwudziestu lat masowy przyrost obecności
zewnętrznej w wielu dziedzinach naszej gospodarki (handel, energetyka, telekomunikacja, transport, motoryzacja, bankowość),
któremu nie towarzyszą rozwój i ekspansja wielkiego kapitału polskiego. Polityka
państwa nie powinna zatem dążyć do dyskryminowania obcej obecności kapitałowej
w Polsce, ale do wzmacniania szans polskiego czynnika na rynkach wewnętrznym
i europejskim. Tego typu działania nie były
przez ostatnie dwadzieścia lat prowadzone.
Zejdźmy na ziemię!
113
Błędy antykolonialnej elity
Nie były prowadzone z winy wszystkich
aktorów życia publicznego III RP. Wpływ
obywateli i stronnictw politycznych domagających się w Polsce ustanowienia silnego
państwa na te zjawiska był zawsze słabszy
niż sił konstytuujących lub wspierających
porządek postkolonialny. Wbrew temu co
wielu sądzi, dominacja ta ulegała z biegiem lat znacznemu osłabieniu i nie ma dziś
w żadnym wypadku charakteru przygniatającego, o czym można się przekonać, obserwując wyborcze sondaże i korzystając z mediów elektronicznych, których spora część
ma już charakter „antykolonialny”.
Przyznam się uczciwie, że moje sympatie
polityczne sytuują się dość mocno po stronie tych środowisk, które intuicyjnie odczuwają słabość polskiego życia publicznego
i postulują jego radykalną reformę. Nie będę
się jednak zajmował dalej lamentowaniem
nad niedoskonałością postkolonialnych elit
i geopolitycznych uwarunkowań. Traktuję je
z dużą dawką fatalizmu i uznaję ich istnienie za fakt działania siły wyższej. Z rosnącym rozdrażnieniem obserwuję bezradność
intelektualną i praktyczną czynników o poglądach mi bliskich. Wymagania polityki nie
znoszą demonstracji bezradności, toteż jest
ona przez owych graczy i komentatorów
usilnie maskowana. W historii III RP mieliśmy do czynienia z dwoma typami takiej
zasłony dymnej, z których obydwie odniosły,
moim zdaniem, skutki niezwykle negatywne
dla myślenia politycznego antykolonialnie
nastawionych Polaków.
To magiczne myślenie, o którym wspomniałem w zagajeniu i które usiłowałem
przedstawić za pomocą porównania do
pięknych bajeczek opowiadanych przez
bezradnego spadkobiercę folwarku, stanowi
największy problem bliskich mi środowisk
politycznych. Przejawia się ono w dwóch
114
Łukasz Maślanka
najważniejszych wersjach: podsycaniu wojen kulturowych i szukaniu wyimaginowanych wrogów społeczeństwa.
Wojny kulturowe
Wojny kulturowe wynikają z przekonania
sporej części polityków i publicystów antykolonialnych, że siłą sojuszniczą i pomocną
w walce z istniejącym stanem rzeczy może
być Kościół katolicki. Przekonanie to wynika z pięknej karty, jaką instytucja ta zapisała
w walce z komunistycznym zniewoleniem duchowym, i ze swoistego sojuszu opozycyjnej
agory (bo tron był przecież w rękach wroga)
z ołtarzem, który istniał do 1989 roku. Również
Czynienie katolicyzmu częścią
dyskursu walki z postkolonialnym mainstreamem jest chybione
po transformacji zdarzało się, że niektórzy
hierarchowie i media katolickie angażowały
się w walkę polityczną po stronie antykolonialnej. Nie ulega zatem wątpliwości, że rachunki
wspomnianych wyżej decydentów są uzasadnione. Mimo wszystko wydaje mi się, że czynienie katolicyzmu i katolickiej nauki moralnej
immanentną częścią dyskursu walki z postkolonialnym mainstreamem jest podwójnie chybione. Po pierwsze zniechęca to do politycznej
aktywności tę część społeczeństwa, która,
mając poglądy prolaicyzacyjne, równocześnie jest ofiarą transformacji, oraz, po drugie,
zniechęca do Kościoła osoby nieodczuwające
potrzeby głębokiej reformy państwa. Nawet
jeżeli to podwójne zniechęcenie nie szkodzi
w widoczny sposób sile obydwu instytucji
(antykolonialnej elity i Kościoła), to jednak wypacza w pewnym stopniu ich społeczną rolę.
Z jednej strony elita antykolonialna nie odczuwa potrzeby budowania swoich kompetencji
w doczesnych sprawach administrowania
państwem, gdyż może z powodzeniem mobilizować swój religijny elektorat za pomocą kampanii antyaborcyjnych, zakazywania
parad równości, epatowania zapowiedziami
tak zwanej polityki prorodzinnej, która w rzeczywistości ogranicza się do wprowadzania
kolejnych ulg podatkowych (czyli wspierania
zamożnych) itd. Z drugiej strony Kościół nadmiernie skupia się na budowaniu świeckiej siły
nacisku i podąża prostą drogą w tym kierunku,
który spowodował nagłe opustoszenie świątyń w krajach Europy Zachodniej w drugiej połowie XX wieku. O ile los Kościoła nie spędza
mi snu z powiek, to nadmierne operowanie
retoryką kościelną przez bliskich mi skądinąd
polityków wydaje się niebezpieczne dla świeckości państwa, gdyby w przyszłości udało się
je zreformować na modłę antykolonialną.
Nie jestem przy tym żadnym antyklerykalnym jastrzębiem. Uznaję i doceniam
wpływ chrześcijaństwa na politykę europejską, ale wolałbym, aby przejawiał się on
w budowaniu podstaw solidarności i życzliwości społecznej, a nie w faworyzowaniu
jednych i stygmatyzowaniu innych wyborów
obywateli w sferze ich życia osobistego. Wybór tej pierwszej drogi pomógłby w chociaż
częściowym zneutralizowaniu wielu negatywnych zjawisk, które dręczą sumienia
chrześcijan. Organizacja opieki nad matkami
w trudnej sytuacji, pomoc specjalistyczna dla
małżeństw zagrożonych rozwodem, organizowanie alternatywy dla emigracji zarobkowej, parafialne pośrednictwo pracy i wiele
innych przykładów współpracy państwa
z Kościołem, znanych z krajów Europy Zachodniej, odniosłoby moim zdaniem znacznie
lepszy efekt niż próby utwierdzenia panowania swojej ideologii w sferze legislacyjnej.
Jest rzeczą zupełnie jasną, że również
strona przeciwna używa do swoich celów
wojen kulturowych. Obłudna opieka nad
grupami dyskryminowanymi, walka o równość płci i inne cenne idee stają się często
domeną zawodowych działaczy w wielkich
miastach wspieranych przez mainstreamowe ośrodki medialno-polityczne. Jak jednak wyżej nadmieniłem, nie zamierzam się
w tym tekście zajmować czynnikami, na które antykolonialne elity nie miałyby wpływu.
Szukanie wroga
Częstą konsekwencją wojen kulturowych
i metodą działania chętnie stosowaną przez
polityków antykolonialnych w Polsce jest
stygmatyzowanie wrogich grup społecznych.
Sięganie po tego typu środki ma efekt niezwykle destrukcyjny dla celu, który powinien
przyświecać każdej grupie sprzeciwu wobec porządku kolonialnego, czyli budowaniu
względnej jedności zatomizowanej tkanki społecznej. Społeczeństwo demokratyczne opiera
się na pluralizmie, sporze i dyskusji, ale także
na poczuciu wspólnoty i życzliwości obywateli
względem siebie. Podziały, które są wywoływane w naszym życiu publicznym, mają jednak negatywny wpływ na te wartości.
Przykłady łatwo znaleźć: fakt, że grupa
zawodowych działaczy homoseksualnych
cieszy się poparciem postkolonialnego mainstreamu, negatywnie nastawia antykolonialne
elity, a także ich elektorat, do ogółu homoseksualistów. Zapomina się przy tym, że bogate
dzielnice Warszawy nie są jedynymi miejscami, w których można w Polsce spotkać gejów
i lesbijki. Zamieszkują oni także prowincję,
często znajdują się w kiepskiej sytuacji finansowej, zaś stygmatyzacja jeszcze pogarsza ich
sytuację. Innym przykładem grupy stygmatyzowanej są Ślązacy. Pomijając już zasadność
wielkiej awantury, jaką wokół słynnych słów
Jarosława Kaczyńskiego wywołały mainstreamowe media, przypadek RAŚ pokazuje jak
w soczewce nieporadność antykolonialnych
polityków i związanych z nimi warszawskich
publicystów konserwatywnych. Przecież cała
ideologia ruchu Jerzego Gorzelika opiera się
Zejdźmy na ziemię!
115
na (w dużej mierze słusznym) poczuciu kulturowo-gospodarczej izolacji bogatego skądinąd regionu od polskiej myśli państwowej.
III RP nie znalazła pomysłu na szeroko rozumianą integrację Górnego Śląska (a także,
nawet w większym stopniu, Ziem Zachodnich)
z krwiobiegiem reszty kraju. Gdy do tego dochodzi zwarta grupa ludności miejscowej
o mieszanym poczuciu przynależności kulturalnej, tendencje odśrodkowe pojawiają się
w sposób naturalny. Tylko od siły państwa
i mądrości jego przywódców będzie zależało,
czy zafundujemy sobie w Polsce scenariusz
szwajcarski, czy bałkański. Dotychczasowe
reakcje antykolonialnej części sceny polityczno-medialnej raczej przerażają. Na szczęście
Jarosław Kaczyński zrozumiał nieco swój
błąd i w trakcie ostatniej wizyty na Śląsku potrafił się pokazać jako polityk myślący o tym
regionie w sposób bardziej konstruktywny niż
większość jego sojuszników z pewnych portali
i gazet, którym wydaje się, że Śląsk utrzyma
się przy Polsce dzięki szantażowi pamięcią
powstańców i postsarmacko-postromantycznej gadaninie o misji dziejowej naszego kraju.
Budowanie nowoczesnej tożsamości
polskiej poprzez martyrologię i epatowanie
poczuciem krzywdy dziejowej jest powtarzaniem schematu izraelskiej polityki historycznej. O ile w warunkach bezpośredniego
zagrożenia biologicznej egzystencji narodu
przez wroga ma to sens, o tyle w warunkach
europejskiej walki gospodarczo-technologicznej budzić musi niesmak i politowanie. Prawdą jest, że warunki geopolityczne naszego
kraju pozostały w podobnej konfiguracji, choć
oczywiście nie są obecnie tak trudne. Jednak
mobilizowanie społeczeństwa starymi traumami, trumnami, resentymentami i niechęcią
do tradycyjnych konkurentów jest objawem
całkowitego braku zrozumienia obecnej sytuacji Polski. Polak wyjeżdżający do pracy
na Zachód nie staje się tam męczennikiem,
ale ofiarą wyzysku i marnotrawstwa energii,
116
Łukasz Maślanka
którą mógłby wykorzystać dla budowy siły
własnego państwa. Państwo to jednak nie jest
w stanie wykorzystać jego możliwości i na
tym polega jego współczesny dramat.
Ładujmy konkret!
Obydwa zjawiska, które przed chwilą
przedstawiłem, stanowią o tym nadmiarze
idealizmu w antykolonialnej części polskiego
życia publicznego. Wielu ludziom dobrej woli
wydaje się, że zbudujemy Polskę dobrym myśleniem o niej. Dobre myślenie zakłada natomiast kultywowanie schematów i stereotypów Polaka męczennika, Polaka katolika,
Polaka poświęcającego się dla innych, Polaka
misjonarza. Śmiem jednak twierdzić, że nie
zbudujemy w ten sposób siły naszego kraju.
Wręcz przeciwnie – ewentualne pogorszenie
koniunktury międzynarodowej może bardzo
łatwo rzucić nas z powrotem w przepaść,
z której mozolnie wychodzimy o tylu dekad.
Polska musi stać się konkretem, powinna
kojarzyć się z czymś namacalnym: technologicznym zaawansowaniem, wysoką jakością
usług publicznych, rosnącym eksportem,
stabilnym i rodzimym systemem bankowym,
poczuciem bezpieczeństwa, jakie daje życie
w solidarnym społeczeństwie. Kiedyś w żartach powiedziałem, że potrzebny nam nowy
socrealizm, rozumiany jako pochwała praktycznej codzienności. Szanujmy tych, którzy
oddali dla Polski życie, ale kultywujmy także
w naszym życiu publicznym wzory uczciwego podatnika, urzędnika, policjanta walczącego z korupcją, przedsiębiorcy wcielającego
w życie zasady społecznej odpowiedzialności
biznesu. Niech bohaterami naszej codzienności staną się raczej ks. Wawrzyniak zamiast
ks. Skorupki i Hipolit Cegielski zamiast warszawskiego powstańca.
Nieprzypadkowo wspomniałem w poprzednim zdaniu o dwóch postaciach ważnych dla organizacji polskiego życia gospo-
darczo-społecznego w Wielkopolsce okresu
zaborów. Obok myślenia symbolicznego, elity
antykolonialne, a dokładniej, ta bardziej praktyczna ich część, stosują bowiem często jeszcze inną zasłonę dymną swojej bezradności.
Jest nią przekonanie o dobroczynnym działaniu niewidzialnej ręki rynku i wiara w liberalne dogmaty. Osoby takie słusznie diagnozują
sytuację Polski jako kraju postkolonialnego.
Uważają jednak, że kolonizacja posttransformacyjna nie dokonała się poprzez grę rynko-
Ideologią antykolonialnych Polaków, powinno być liczenie pieniędzy, budowanie, inwestowanie
wą, lecz markowanie tej gry przez początkowo uprzywilejowaną grupę. O ile teza ta da się
wybronić w kontekście uwłaszczenia nomenklatury, o tyle nie wytrzymuje krytyki wobec
ekspansji zagranicznego kapitału w Polsce.
Dokonała się ona przecież przez typowo rynkowe zwycięstwo zaawansowanych technologii zachodnich z przestarzałymi bądź chałupniczymi wręcz technologiami polskimi.
Siły polskiej gospodarki nie uda się zbudować bez mądrej interwencji państwa, tak jak nie
udało się zbudować siły niegdyś strukturalnie
podobnej gospodarki francuskiej bez takiej interwencji. Ogromny wysiłek całego społeczeństwa opłacił się tam i sprawił, że Francja, choć
ekonomicznie i ludnościowo trochę mniejsza,
to jednak może stawać do konkurencji z kapitałem niemieckim, a w pewnych dziedzinach
nawet go przewyższać. Jeżeli Polska ma być
w przyszłości czymś więcej niż rynkiem zbytu
i czempionem bio-rolnictwa, to czeka ją właśnie przejście francuskiej drogi rozwoju. Będzie
to droga pełna wyrzeczeń, wielkich i ryzykownych inwestycji państwowych i nauki społecznej odpowiedzialności oraz solidarności.
Wspomniani wyżej bohaterowie wielkopolskiej
prosperity działali w warunkach wrogiego im
państwa pruskiego. Rozumieli, że przeszkodę
tę da się pokonać tylko przez budowę i finansowanie alternatywnych struktur społecznych,
finansowych i edukacyjnych. Rozumieli to, co
z takim trudem dociera do omamionych libertariańskimi chimerami antykolonialnych Polaków na początku XXI wieku.
Wracając do paraboli z początku tekstu,
stoi przed nami konieczność odzyskania władzy nad naszą własnością, nad naszym własnym państwem. Nie odbędzie się to przez
walkę z jakimś wewnętrznym lub zewnętrznym wrogiem. Prawdziwa walka i prawdziwy
rozrachunek będą musiały się odbyć w naszych umysłach. Nie da się budować nowoczesnej wspólnoty na mitach przeszłości i przywiązaniu do tej czy innej ideologii duchowego
posłannictwa. Naszą ideologią, ideologią antykolonialnych Polaków, powinno być liczenie
pieniędzy, budowanie, inwestowanie, tworzenie
instytucji i uczciwa konkurencja z tymi, którzy
bardzo sobie tego nie życzą i chcą, aby Polacy
pozostawali zakładnikami swoich wielkich narodowych trumien. Nie jesteśmy gorszym narodem od innych społeczeństw Europy, myślę,
że od wielu jesteśmy lepsi. Problem w tym, że
nasza specyficzna sytuacja wymaga absolutnej maksymalizacji wszystkich narodowych
zalet i redukcji przywar. Musimy wymagać od
siebie więcej niż inni. Obecna postawa tych
polityków i tych przedstawicieli elit, z którymi
łączę mimo wszystko swoje nadzieje na lepszą
Polskę, nie nastrajają optymistycznie.
Co dalej?
Skoro tak trudno działać, to może chociaż
poczytać? W kolejnym dziale proponujemy
24 mniej i bardziej lewicowe lektury.
117