Bezcenny Issuu text
Transkrypt
Bezcenny Issuu text
LAUREN ST JOHN Bezcenny Przełożył z angielskiego Łukasz Małecki Tytuł oryginału The One Dollar Horse Projekt okładki www.beckyglibbery.co.uk Fotografia na okładce © Maria Itina/Moment Open/Getty Images lustracje wewnątrz książki © Gizele / Fotolia.com Redakcja EWA CZAPSKA-KOWALIK Korekta MARTA DOBROWOLSKA Redakcja techniczna LOREM IPSUM Text copyright © 2012 by Lauren St John. The right of Lauren St John to be identified as the author of this work has been asserted. All Rights Reserved First published in Great Britain in 2012 by Orion Children’s Books an imprint of Hachette Children’s Group published by Hodder & Stoughton Limited An Hachette UK company Polish edition © Publicat S.A. MMXVI All rights reserved ISBN 978-83-271-5554-2 jest znakiem towarowym Publicat S.A. 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected] Redaktorce, Fionie Kennedy – jej wiara i wsparcie odmieniły moje życie 1 Jak snajper, który bierze cel na muszkę, Casey wykorzystała szpiczaste czubki uszu konia, żeby ustawić się do skoku. Nawet z oddali przeszkoda wydawała się ogromna niczym Mount Everest w miniaturze. Ozdobiona artystycznymi klombami, nie wyglądała aż tak złowrogo, ale kwiaty i krzewy nie były w stanie ukryć prawdy o największym postrachu zawodów Badminton Horse Trials. Jeźdźcy, którzy tam polegli, nadali mu przydomek Ściany Trwogi. Jeśli tylko Casey uniknie ich losu, zwycięstwo w najważniejszym trzydniowym konkursie stanie się realne. Jeśli nie… – Rytm i równowaga, rytm i równowaga! – powtarzała pod nosem. – Zaufaj koniowi i swoim umiejętnościom. Z każdą chwilą przeszkoda zdawała się rosnąć jak górujący nad padokiem potwór. – No dalej, mały, dasz radę! – zagrzewała konia, popędzając go dosiadem i łydkami. Patchwork miał jednak serdecznie dość. Tego dnia nosił na swoim grzbiecie rozwydrzonego smarkacza, który nie przestawał go kopać, kobietę o rozmiarach piętrowego autobusu oraz chłopca, który nie chciał się podzielić miętówkami – i właśnie dlatego Patchwork nie zamierzał przeskakiwać zbliżającego się monstrum. Dostrzegłszy 1 prostą drogę prowadzącą z padoku do stajni, gdzie już czekał na niego posiłek, koń postanowił ominąć przeszkodę. Pech chciał, że zahaczył o nią, przebiegając obok, a sterta śmieci rozpadła się z hukiem – raban dało się słyszeć w odległości trzech ulic. W tym samym momencie od strony biura doleciał głos pani Ridgeley, który z krzyku przeszedł w jej znany, świdrujący skowyt: – Kto przesunął kwiaty? I gdzie się podziało krzesło? Casey! CASEY BLUE! JEŻELI TO ZNOWU TY GRZEBAŁAŚ W MOIM BIURZE, ŻEBY UDAWAĆ, ŻE JEŹDZISZ W BADMINTON, ZADUSZĘ CIĘ GOŁYMI RĘKAMI! Szkoła jeździecka Hope Lane często była przezywana Hopeless Lane* przez tych, którzy przejeżdżali przez jej zardzewiałą bramę – choć tylko wtedy, gdy w pobliżu nie kręciła się pani Ridgeley. Wyboista droga biegnąca wzdłuż ośrodka rzeczywiście nosiła nazwę Hope Lane, lecz trudno wyobrazić sobie miejsce bardziej ponure. Między wysypiskiem toksycznych odpadów i rzędem podupadających lokali – sklepem z używaną elektroniką, chińską restauracją z jedzeniem na wynos, fryzjerem i myjnią, która – Casey nie miała żadnych wątpliwości – stanowiła przykrywkę dla gangu złodziei samochodów, mieszkało dwanaście koni oraz trzy osły. To tam, w cieniu apatycznych drzew strzegących stajennego podwórza, trwał ostatni bastion obrony przed betonową ofensywą miasta. Zaledwie kilometr dalej rozciągały się zielone i błogie połacie Victoria Park, gdzie młodzi profesjonaliści – nowi i modni mieszkańcy dzielnicy Hackney – popijali w popularnych kawiarenkach białą kawę, kupowali odlotowe ciuchy, odwiedzali galerie sztuki bez choćby jednego obrazu i zaopatrywali się w egzotyczne warzywa * Hope to w języku angielskim „nadzieja”, a hopeless – „beznadziejny” (przyp. tłum.). 2 i owoce przy zatłoczonych straganach z żywnością etniczną. Niestety, pieniądze i popularność nie zawędrowały jeszcze do szkoły jeździeckiej Hopeless Lane ani do innych zakątków Hackney, takich jak niesławna Mila Morderców, pełna wszelkiej maści kryminalistów, handlarzy narkotyków i emigrantów, zarówno legalnych, jak i nielegalnych. Te dwa światy zdawała się oddzielać niewidzialna ściana, czy może raczej drzwi przesuwne. Czasami te drzwi otwierały się z brzękiem, a Casey podglądała przez nie, jak żyje druga część ludzkości, i wyobrażała sobie, że kiedyś też do niej dołączy. Tyle że chwilę później drzwi zatrzaskiwały się z hukiem, twarde i szczelne niczym bankowa krypta. Przypominała sobie wtedy, że jej miejsce jest tutaj – pod numerem 414 w Redwing Tower, gdzie mieszkała z ojcem, nie dalej niż dwa kroki od Mili Morderców; a także w szkole i wśród koni z Hopeless Lane. Mimo to Casey nie widziała świata wyłącznie w czarnych barwach. Za zniszczonymi ścianami i pod zapadniętymi dachami ośrodka jeździeckiego kryło się wnętrze pełne nadziei, dla wielu stanowiące sanktuarium. Choć wybuchowa, pani Ridgeley (nikt nie miał odwagi zwracać się do niej po imieniu, które brzmiało Penelope) była osobą dobrą, a niekiedy wprost inspirującą dla bezdomnych, zbłąkanych i pokrzywdzonych, przysyłanych przez pełne dobrej woli organizacje charytatywne. Inni natykali się na jej stajnie przypadkiem i zachodzili do środka speszeni albo zaciekawieni. Często opuszczali je jednak podniesieni na duchu, gotowi podjąć walkę o kolejny dzień. Jedna z takich osób – kobieta, która zakochała się w jeździectwie i odnalazła w sobie siłę, by porzucić kryminalne życie – powiedziała kiedyś Casey, że właścicielka Hopeless Lane powinna zostać obwołana patronką przegranych spraw. Dla swoich instruktorów – przysadzistej, ale serdecznej Gillian, ciapowatego Andrew, który kochał się w Hermionie, oraz Hermiony o czarnych puklach, która całe życie zdawała się czekać, aż ktoś 3 postuka ją w ramię i oznajmi, że zaszła pomyłka, a ona jest księżniczką – pani Ridgeley była niemalże jak matka. Dla Casey i innych wolontariuszy była zaś po części mentorką, a po części tyranem. – CASEY BLUE! – krzyczała. – Gdzie się przede mną schowałaś?! – W czym mogę pomóc, pani Ridgeley? – zapytała Casey z miną niewiniątka, materializując się przed nią z zestawem do czyszczenia koni. Przed chwilą przekonała inną wolontariuszkę, żeby zaprowadziła srokatego coba do stajni, a sama, korzystając z osłony zimowego zmierzchu, odniosła niepostrzeżenie skrzynki z kwiatami, krzesło i łóżko polowe do biura właścicielki ośrodka. Pani Ridgeley spiorunowała ją wzrokiem. Była żylastą kobietą o postrzępionych włosach i pomarszczonej cerze starej brzoskwini. Ledwie sięgała Casey do piersi, ale braki w sylwetce skutecznie nadrabiała siłą swojej osobowości. – Nie zgrywaj mi tu świętoszki, dziewczyno, świetnie znam twoje numery! Ile razy powtarzałam, że nie mam nic przeciwko, żebyś jeździła sobie na Patchworku pod koniec dnia, kiedy nie ma klientów? Skoro lubisz tracić czas, zachęcając go do skakania nad deskami – proszę bardzo. Ale nie pozwolę, żebyś niszczyła wyposażenie stajni z powodu swoich niedorzecznych fantazji. Właścicielka szkoły ruszyła za Casey do boksu Patchworka, a później obserwowała krytycznym wzrokiem, jak dziewczyna delikatnie i dokładnie czyści koniowi zęby. W wieku piętnastu lat i sześciu miesięcy jej najmłodsza wolontariuszka była wysoka i niemalże chłopięco silna pomimo szczupłej sylwetki. Jednakże trudy poprzedniego roku odcisnęły się na jej bladej twarzy, okolonej splątanymi brązowymi włosami. Na pierwszy rzut oka Casey była zwyczajna – tysiąc osób minęłoby ją na ulicy, nie zwracając na nią uwagi. Dopiero z bliska dało się dostrzec, że jej inteligentne szare oczy płonęły niepokojącą intensywnością i że miała wokół źrenic 4 cieniutkie niebieskie pierścienie, jakby natura chciała nadać tęczówkom barwę bezchmurnego nieba, lecz wtedy nadciągnęła burza. Pod tymi oczami widniały fioletowe sińce, zdradzające wiele bezsennych nocy. Nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę, co przeszła ta dziewczyna. Bóg jeden wie, jak wyglądało jej życie rodzinne bez matki i na dodatek z t a k i m ojcem. – Casey – odezwała się pani Ridgeley nieco łagodniej – jesteś jedną z najbardziej utalentowanych wolontariuszek, jakie kiedykolwiek zawitały w Hope Lane. Jeśli będziesz ciężko pracować i unikać kłopotów, postaram się załatwić ci jakąś dotację, żebyś mogła podejść do egzaminu British Horse Society, kiedy latem ukończysz szkołę. Masz potencjał, żeby pewnego dnia zostać instruktorką. Przydałabyś nam się tutaj. Ale te wygłupy z przeskakiwaniem coraz bardziej wymyślnych przeszkód? To się musi skończyć, bo inaczej… – Bo co? – zapytała nerwowo Casey, prostując się. Pani Ridgeley ściągnęła usta. – Och, nieważne. Patchworka trzeba jeszcze wyczesać, a ja chciałabym już zamknąć. Przed wyjściem pogaś światła. Przeciągając szczotką po sierści coba w kolorach grafitu i przykurzonej bieli, Casey myślała o propozycji pani Ridgeley. Na więcej nie mogła liczyć. Sęk w tym, że wcale nie tego pragnęła. Bo choć przepadała za Patchworkiem, wiedziała, że nie znajdzie szczęścia wśród koni takich jak on – upartych, apatycznych i nieposłusznych. Poza tym, po co poświęcać długie godziny na opowiadanie o tajnikach anglezowania czy uległości konia ludziom, którzy przyjeżdżali miło spędzić czas z dala od problemów dnia codziennego? Nie miała też zdolności przywódczych pani Ridgeley, pasji Gillian do nauczania ani zamiłowania Hermiony do wyrazów uwielbienia ze strony dzieci szalejących na punkcie kucyków. Casey marzyła o czymś innym. O pokonywaniu jeżących włosy przeszkód, o wierzchowcach, w których płonął ogień, o niesamowitych wyczynach i o zwycięstwach w najważniejszych wszechstron5 nych konkursach konia wierzchowego w Badminton, Burghley czy Kentucky, które razem składały się na najbardziej nieosiągalny cel: Wielki Szlem. Rzecz jasna, żeby to osiągnąć, potrzebowałaby ciężarówek pełnych pieniędzy, specjalnie hodowanych koni o lśniącej sierści, najlepszego sprzętu, strojów i butów, znakomitych trenerów… Lista była długa, a każdy jej punkt nadawał wagi argumentowi pani Ridgeley, że powinna porzucić te „niedorzeczne fantazje”. Niedługo skończy szesnaście lat, a zatem była już prawie dorosła. Jeśli wierzyć nauczycielom, nadeszła pora, by skupić się na realistycznych, osiągalnych celach. Niestety, podporządkowywanie się czyimś oczekiwaniom nigdy nie było najmocniejszą stroną Casey Blue. – Pięć minut do zamknięcia! – zawołała Gillian, przechodząc obok. – Dobranoc. – Do zobaczenia, Casey! Casey podała Patchworkowi wieczorną marchewkę i poklepała go z czułością po grafitowym zadzie. – Nie żebyś zasłużył – mruknęła. – Przy odrobinie wysiłku mógłbyś przestąpić tamtą przeszkodę – może i wyglądała strasznie, ale miała najwyżej pół metra. Koń z konkursu czterogwiazdkowego – koń z B a d m i n t o n – nawet nie zauważyłby takiego maluszka. Z drugiej strony, tamte wierzchowce mają skrzydła… Patchwork żuł marchew, nawet nie zauważywszy, że Casey odeszła. Zbyt dawno temu, żeby wciąż mógł o tym pamiętać, początkujący jeźdźcy z Hopeless Lane zabili w nim cały entuzjazm, a on poświęcił ostatnie lata swojego życia, aby odpłacić im się z nawiązką. Gdyby w jego stajni eksplodował granat, on pewnie nawet nie zastrzygłby uchem. W piątkowy wieczór londyński East End za Hope Lane kipiał energią, złowieszczą i odurzającą zarazem. Dźwięki muzyki – arabskiej, bollywoodzkiej i afrykańskiej, a czasami po prostu tandetnego 6 popu – dolatywały z okolicznych domów, a spod ich drzwi sączyły się języki dymów o nielegalnym pochodzeniu. Zmysły Casey drażniły zapachy jedzenia: libańskiego, koreańskiego, chińskiego, karaibskiego, tajskiego, greckiego albo burgerów prosto z McDonalda, czy w końcu wszelkich możliwych wariacji smażonego kurczaka. Czując, jak ślinka cieknie jej z głodu, przyspieszyła, by skrócić piętnastominutowy marsz dzielący ją od Redwing Tower. Mroźny styczniowy wiatr chłostał niewielką część jej twarzy, nieosłoniętą przez kaptur bluzy. Na schodach prowadzących do ponurej, szarej wieży, którą nazywała swoim domem, przepychała się grupka chłopaków pociągających piwo z puszek. Zaczekała, aż odejdą, nim weszła do budynku. Ten wieżowiec był, jak uważał jej ojciec, gorszy od niektórych mieszkań komunalnych, choć na pewno nie od wszystkich. Doświadczenie mówiło jednak Casey, że w taki imprezowy wieczór jak ten lepiej unikać przypadkowych spotkań. Po dotarciu na czwarte piętro ruszyła korytarzem pod numer 414 – aż raptem poczuła, że jest obserwowana. Po plecach przeszły ją ciarki. Nie odwrócę się, nie zrobię tego, powtarzała w myślach. Odwracanie się świadczyło o słabości. O tchórzostwie. Gdy jednak włożyła klucz do zamka, wrażenie stało się wręcz nieznośne. Okręciła się na pięcie. Zasłona drgnęła, lecz korytarz był pusty. Nikogo ani niczego nie zauważyła. Odetchnęła głęboko. Minęły już niemal cztery miesiące, odkąd jej ojca wypuszczono z więzienia. Mimo to nieokreślony strach, który pochwycił ją w swoje szpony wtedy, kiedy go zabrakło, wciąż nie chciał puścić. Casey czekała w ciemnościach, aż jej serce się uspokoi. Dopiero wtedy przekręciła klucz i weszła do mieszkania. 2 – Cześć, cukiereczku. Kolacja za dziesięć minut! Casey uśmiechnęła się mimowolnie. Tato zawsze pamiętał, kiedy spodziewać się córki w domu. We wtorki, piątki i niedziele wychodziła ze szkoły jeździeckiej przed osiemnastą, a w poniedziałki, środy i czwartki koło siedemnastej. Jedynie soboty były stosunkowo nieprzewidywalne, ponieważ od ósmej do piętnastej pracowała w Tea Garden, a następnie szła do pani Smith na kawę i domowe ciasto czekoladowe – zwykle jeszcze ciepłe, prosto z piekarnika. Kiedy się rozgadały, godziny mijały niepostrzeżenie, a Casey wracała do Redwing Tower z żołądkiem tak wypchanym grzankami z serem, że nie była w stanie przełknąć ani kęsa więcej. Zgodnie z wieloletnim układem, w sobotnie wieczory Roland Blue wychodził z „chłopakami” (jak eufemistycznie określał swoich kolegów po pięćdziesiątce). Oznaczało to, że Casey miała mieszkanie tylko dla siebie. Spędzała wówczas długie godziny na kanapie, oglądając popularne filmy o koniach, takie jak Niezwyciężony Secretariat i Czarny rumak, a także płyty DVD pełne nagrań z trzech dyscyplin wszechstronnych konkursów konia wierzchowego: ujeżdżenia, crossu i skoków przez przeszkody. 8 Pomimo tego powtarzalnego harmonogramu zajęć, Roland Blue lubił udawać, że pojawienie się córki w domu dziesięć minut przed kolacją było czystym zbiegiem okoliczności, tym bardziej szczęśliwym, że miał niby tak dużo zajęć, że w ostatniej chwili przyszło mu do głowy, by wrzucić coś na patelnię. Rzeczywistość wyglądała zgoła odmiennie. Ojciec spędzał większość dni, przeglądając ogłoszenia w gazetach albo błąkając się po mieście w poszukiwaniu pracy. W więzieniu namówili go na kurs księgowości, pomimo jego argumentów, że przecież nikt nie zatrudni byłego złodzieja do dbania o swoje finanse. Niestety, życie pokazało, że miał rację. Po jakimś czasie Roland Blue porzucił marzenia o posadzie księgowego, gotów podjąć się każdej pracy, od zamiatania ulic po sterczenie nad rozgrzaną frytownicą. Mimo to kilka miesięcy po odzyskaniu wolności wciąż był bezrobotny. Jeśli nawet jakiś pracodawca wydawał się zainteresowany, po pytaniu o przeszłość kryminalną okazywało się, że ma zbyt wysokie kwalifikacje, zbyt duże lub zbyt małe doświadczenie, jest za stary, za ślamazarny, za swobodny albo za bardzo spięty. Dwukrotnie wytknięto mu też, że jest chciwy, gdyż odmówił wykonywania katorżniczej pracy za połowę stawki minimalnej. Nic dziwnego, że jego pewność siebie legła w gruzach. Z każdym dniem stawał się coraz bardziej zdesperowany, a najjaśniejszym punktem dnia były powroty Casey do domu. Próbował tego nie okazywać, ale radość wprost malowała się na jego twarzy. I chociaż niezdolność do ukrywania emocji nie przysłużyła się Rolandowi Blue w sądzie, Casey kochała w nim tę cechę – a także wiele innych rzeczy. – Zaraz siadam, tato. Tylko umyję ręce – powiedziała. Przy kuchennym stole Roland Blue – wysoki, przygarbiony mężczyzna, który lubił nosić dżinsowe koszule i spodnie niczym podupadający piosenkarz country – już nakładał na talerze parujący makaron w kremowym sosie. Nie był najlepszym kucharzem pod słońcem, ale lubił gotować – spędzał sporo czasu nad używany9 mi książkami kucharskimi za kilka pensów. Jamie Oliver, Madhur Jaffrey, Gordon Ramsey… cenił ich wszystkich. Ponieważ jednak pod numerem 414 pieniądze nie spadały z nieba, w przyrządzanych potrawach często brakowało części składników. Stało się to zresztą tematem żartów między ojcem i córką. – Co dzisiaj jemy, tato? – pytała Casey. – Wegetariańską zapiekankę babuni. – Czegoś brakuje? – Och, tylko rozmarynu, purée z pomidorów, galaretki z czerwonej porzeczki i jeszcze babuni. Nie wiedziałem, w którym dziale szukać. Curry Madhura Jaffreya nie było odpowiednio przyprawione, ciasta Delii Smith nawet nie stały obok lukru, a dania Gordona Ramseya musiały się obejść bez połowy składników. Tego wieczoru Casey zapytała: – Co dzisiaj przygotowałeś, tato? Wygląda smakowicie. – Makaron z serem według przepisu Jamiego Olivera. – Czegoś brakuje? – Oregano, mozarelli, parmezanu, mascarpone i fontiny. Musiałem się zadowolić najzwyklejszym cheddarem z odrobiną gałki muszkatołowej. Casey wzięła do ust spory kęs i udawała, że się delektuje, choć danie było nijakie. – Pychota, tato. Serio. – Naprawdę tak uważasz? – odparł skromnie Roland Blue. – Upichciłem to dosłownie w pięć minut. – Sięgnął po młynek do pieprzu. – Jak ci minął dzień? Casey wzruszyła ramionami. – Szkoła jak szkoła, a Patchwork to wciąż stary Patchwork. Pani Ridgeley powiedziała, że powinnam zapomnieć o marzeniach – no wiesz, o karierze w jeździectwie – i skupić się na praktycznych celach. Na przykład zdobyć certyfikat instruktora jazdy. 10 Jej ojciec odłożył widelec. – A czy byłabyś wtedy szczęśliwa? – Praca jest super, a instruktorzy z Hopeless Lane chyba ją kochają – wszyscy oprócz Andrew, który kocha wyłącznie Hermionę. Spędzałabym czas wśród koni, tylko że… – Tylko że co? – Och, nic. Pani Ridgeley chyba ma rację – najwyższa pora dać sobie spokój z głupimi fantazjami. Problem w tym, że… sam wiesz najlepiej, jak bardzo chciałabym skakać nad niemożliwymi przeszkodami na uskrzydlonych koniach i mierzyć się z najlepszymi jeźdźcami świata. Szkoda tylko, że to się nigdy nie przytrafi dziewczynie takiej jak ja. Wyraz twarzy Rolanda Blue w jednej chwili uległ zmianie. Ojciec Casey nachylił się nad stołem i chwycił dłonie córki w swoje – duże, śniade i zniszczone. Jego oczy, błękitne jak wody oceanu, przewiercały Casey na wylot. – Nigdy więcej tak nie mów! Mama przewróciłaby się w grobie, gdyby to usłyszała. Dziewczyna taka jak ty może osiągnąć wszystko, jeśli wystarczająco mocno w to wierzy. Może nie jutro i nie w przyszłym miesiącu, może nawet nie za rok czy dwa, ale jeśli będziesz pielęgnować marzenie w sercu i ciężko pracować, osiągniesz wszystko, czego zapragniesz. Jestem tego pewien. Za każdym razem, kiedy jej ojciec tak mówił – a robił to dość często – Casey myślała z poczuciem winy: „A ty, tato? Co się stało z t w o i m i marzeniami? Tyle ich było, tyle dobrych chęci i wiary, i proszę, co z tego wszystkiego zostało”. Szybko jednak odpędzała od siebie te myśli, bo bardziej pasowały do siostry Rolanda Blue, Ermy Delaney, która zresztą wypowiadała je z monotonną regularnością, kiedy jej brat urlopował się na koszt królowej w więzieniu Wandsworth w południowo-zachodnim Londynie, a ona sama sprawowała pieczę nad bratanicą. Osiem miesięcy życia, których Casey nigdy nie odzyska. Gdyby nie pani 11 Smith i konie z Hopeless Lane, zwariowałaby, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Erma, tyran o gołębim sercu, terroryzowała dobrocią męża imieniem Ed i dwie śmiertelnie nudne córki, Chloe i Davinię. Cała czwórka mieszkała w Iverness w Szkocji. Kiedy jednak Roland trafił do więzienia, Casey miała dopiero czternaście lat. Erma przeprowadziła się więc do Londynu, by ocalić bratanicę przed opieką społeczną, która wyciągała po dziewczynę swe macki. – Jesteś marzycielką jak twój ojciec – powiedziała jej Erma. – No no, tylko się nie uśmiechaj, to nie był komplement. Wręcz przeciwnie, przez marzenia ludzie mają wygórowane oczekiwania. Oczekują więcej, niż im się należy, i wpadają w kłopoty. Twoja mama też była marzycielką – nic dziwnego, w końcu pochodziła z Ameryki. Tam mają to zakodowane, pewnie przez ten cały Hollywood. Od kołyski wmawia się im, że człowiek może osiągnąć wszystko. Twoja mama na własnej skórze przekonała się, że to bzdury. W jednej chwili żyła wolna jak ptak w Nowym Jorku, marząc o karierze pisarki, a w następnej zadurzyła się po uszy w facecie bez pieniędzy, żyjącym w mieszkaniu komunalnym w Hackney, po sąsiedzku z gangsterami. Oto, co spotyka ludzi, którzy za dużo marzą. Casey wysłuchiwała tych tyrad tak często, że nawet nie miała siły się złościć – ani bronić ojca argumentem, że przecież przed śmiercią jej matki pracował jako ogrodnik na uniwersytecie. Zamiast tego powiedziała tylko: „Mama i tato tak się kochali, że nie dbali o to, gdzie ani jak żyją – ważne, że byli razem. Tato opowiadał, że kiedy ich wzrok spotkał się na zaśnieżonym placu w Covent Garden, odwrócił się do kolegi i stwierdził: «Ta kobieta zostanie moją żoną». To była miłość od pierwszego wejrzenia. To bardzo romantyczna historia”. – Miłość, śmiłość! – odburkiwała Erma. – Jak ja wyszłam za twojego wujka, nawet za nim szczególnie nie przepadałam. I proszę, czterdzieści lat później wciąż jesteśmy razem. 12 Szkoda tylko, że nie potraficie ze sobą wytrzymać, myślała Casey, ale nie mówiła tego głośno. Bo czy cokolwiek by to dało? – Znów to robisz, myślisz o niebieskich migdałach – rugała ją Erma. – Otrząśnij się, dziewczyno. Powąchaj kawę, może się w końcu obudzisz. Poczekaj, aż skończysz szkołę i staniesz w kolejce po zasiłek – zobaczysz, co to znaczy zderzenie z rzeczywistością! Na tym świecie liczą się dobre oceny. KWA-LI-FI-KA-CJIE. Jeśli nie porzucisz tych głupich fantazji, skończysz tam, gdzie twój ojciec – za kratami. Właśnie tam zaprowadziły go marzenia. Pomijając naiwne koleżanki z klasy, które święcie wierzyły, że trafią do reality show i zrobią kariery gwiazdek muzyki pop – mimo że słoń nadepnął im na ucho – Roland Blue i Angelica Smith byli jedynymi znanymi Casey ludźmi, którzy nie tylko wierzyli w sens ambitnych dążeń, ale wręcz aktywnie do nich zachęcali. – Ziemia do Casey. Ziemia do Casey. Casey zachichotała, zdawszy sobie sprawę, że odpłynęła w trakcie rozmowy z ojcem. – Przepraszam, tato. To był długi dzień. Okej, nie będę rezygnowała z marzeń, przynajmniej dopóki nie muszę pracować. Uwaga, Badminton. Casey Blue nadchodzi! – Pozbierała naczynia ze stołu i zalała je w zlewie wodą z płynem. – A co u ciebie? Nic nie mówisz… Roland Blue rozpromienił się. – Mam wiadomości. Tym razem dobre, tak dla odmiany. Dopiero po tych słowach Casey zdała sobie sprawę, że ojciec chciał jej coś powiedzieć od chwili, gdy przekroczyła próg domu. – Dostałeś pracę! – Jeszcze nie, ale wygląda to obiecująco. Umówiłem się na rozmowę w sprawie praktyk krawieckich. Płacą kiepsko, ale perspektywy są niezłe. Podobno ze świecą szukać dobrych krawców. Kto wie, może twój staruszek wyląduje na Savile Row. Tylko pomyśl, mógł bym szyć dla ciebie kurtki jeździeckie, kiedy zdobędziesz sławę. 13 Casey sięgnęła po ścierkę i zabrała się za wycieranie naczyń, żeby ukryć sprzeczne emocje, które targały nią w takich sytuacjach. Łatwo byłoby ulec zaraźliwemu entuzjazmowi ojca, ale głosik w jej głowie – ten o niemalże matczynym brzmieniu – chciał go ostrzec, przypomnieć o dawnych porażkach, doradzić, żeby teraz na chwilę zwolnił i nie dzielił skóry na niedźwiedziu. Tylko że tato zawsze w nią wierzył, a ona rozpaczliwie chciała wierzyć w niego. Odwróciła się z uśmiechem na ustach: – To cudownie, tato. Myślę, że byłbyś świetnym krawcem, tylko skończony dureń by cię nie zatrudnił. A czy wspominałeś im, że… Mina natychmiast mu zrzedła. – …że miałem wyrok za włamanie? Jeszcze nie, ale zrobię to. Tylko tak się zastanawiam… Casey, pójdziesz tam ze mną? Nie musisz siedzieć obok podczas samej rozmowy, ale może potowarzyszysz mi do tego zakładu? Przy tobie będę spokojniejszy. Umówiłem się na jutro, kwadrans po piętnastej. Wiem, że twoje popołudnia z panią Smith to świętość, ale gdybyś dała radę… Spóźniłabyś się tylko kilka minut. Powiedział to tak szczerze, że Casey zapragnęła go przytulić. – Jasne. Za żadne skarby nie chciałabym tego przegapić. 15