Relacje-Interpretacje Nr 3 (35) wrzesień 2014

Transkrypt

Relacje-Interpretacje Nr 3 (35) wrzesień 2014
Kwartalnik Regionalnego Ośrodka Kultury w Bielsku-Białej
Nr 3 (35) wrzesień 2014
O muzyce – z Beatą Przybytek i Zbigniewem Bizoniem Ifigenia – urealnianie absurdu Chwila dla młodej prozy Festiwalowe otwieranie okien
Galeria: fotografia piktorialna
Wayang kulit
Powyżej:
Prezentacja tradycyjnego indonezyjskiego teatru cieni wayang kulit
pod­czas 26 Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Lalkarskiej
w Bielsku-Białej, 25 maja 2014, lakon Ramajana, dalang Ki Seno Nugroho,
gamelan Warga Laras
F Michał Wojtysiak, Dariusz Dudziak
Po lewej:
Lakon Banjaran Bima, dalang Ki Seno Nugroho,
Yogyakarta, Indonezja (2012) oraz lalki wayang kulit
F Marianna Lis
Okładka
Daria Polasik jako tytułowa Ifigenia
w spektaklu Teatru Polskiego w Bielsku­- Białej
F Monika Stolarska
Wkładka
Wayang kulit
Sylwetki
1
Szukam w muzyce przyjemności
Z Beatą Przybytek
rozmawiała Maria Trzeciak
O t wieranie okien
13
Co skrywamy
w sobie
Magdalena Legendź
17Wayang
w Bielsku-Białej
Marianna Lis
Edukacja ar t yst yczna
21
Dzielę się skarbem
Renata Morawska
Literatura
24
Debiut nastolatki
Mirosław Bochenek
25
Hałda
Katarzyna Prus
Moim zdaniem
29
Kultura dla młodych!
Agnieszka Kobiałka
32
36
Rozmaitości
Rekomendacje
Kwartalnik Regionalnego
Ośrodka Kultury
w Bielsku-Białej
Rok IX nr 3 (35) wrzesień 2014
Adres redakcji
ul. 1 Maja 8
43-300 Bielsko-Biała
telefony
33-822-05-93 (centrala)
33-822-16-96 (redakcja)
[email protected]
www.rok.bielsko.pl
Redakcja
Małgorzata Słonka
redaktor naczelna
Opracowanie graficzne, DTP
Janusz Legoń
Wydawca
Regionalny ­Ośrodek Kultury
w Bielsku-Białej
dyrektor Leszek Miłoszewski
Rada redakcyjna
Ewa Bątkiewicz
Lucyna Kozień
Magdalena Legendź
Janusz Legoń
Leszek Miłoszewski
Artur Pałyga
Jan Picheta
Maria Schejbal
Agata Smalcerz
Maria Trzeciak
Urszula Witkowska
Druk
Times, Czechowice-Dziedzice
Lalki z premierowego spektaklu Wąż w Banialuce
F Dariusz Dudziak
Galeria/ Wkładka
Skr zynka w y wiadowcza Bochenka
5
Wciąż jestem saxi!
Ze Zbigniewem Bizoniem
rozmawiał Mirosław Bochenek
Muzyczny felieton
8
Kto był pierwszy?
Marcin Jacobson
Recenzja
10
Prywatne kontra publiczne
Aneta Głowacka
Piotr Targosz – Fotografia
Nakład 1000 egz.
(dofinansowany przez
Urząd Miejski w Bielsku-Białej)
Czasopismo bezpłatne
ISSN 1895–8834
Szukam
w muzyce
M a r i a Tr z e c i a k
przyjemności
Rozmowa z Beatą Przybytek
– W muzyce nie chodzi o to, żeby się nie pomylić – mówi Beata Przybytek, jazzowa wokalistka i kompozytorka, bielszczanka. W Wikipedii piszą o niej: uznawana za jeden z najciekawszych głosów jazzu.
Jazz zauroczył ją w liceum (kończyła bielską szkołę muzyczną) – na tyle skutecznie, że podjęła studia
na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej katowickiej
Akademii Muzycznej. Teraz tam uczy. Śpiewać zaczynała w Piwnicy Zamkowej Stowarzyszenia Sztuka – Teatr, kilkakrotnie wystąpiła na flagowej imprezie stowarzyszenia – Bielskiej Zadymce Jazzowej. Była laureatką
Międzynarodowych Spotkań Wokalistów Jazzowych
w Zamościu; śpiewała na Jazz Forum Jazz Festiwal, Jazz
Jamboree, Międzynarodowych Głogowskich Spotkaniach Jazzowych, Zakopiańskiej Wiośnie Jazzowej, Jazz
En Nord Jazz Festival w Lille (Francja), Sibiu Jazz Festival, Ploiesti Hot Jazz Summit (Rumunia), International
Jazz Piestany (Słowacja).
W 2012 roku ukazała się jej pierwsza autorska płyta pt. I’m Gonna Rock You, nagrana m.in. z BogusłaR e l a c j e
wem Kaczmarem, Adamem Kowalewskim, Krzysztofem
Dziedzicem, Tomaszem Kupcem, Arkadiuszem Skolikiem, Sławomirem Bernym. W 2013 roku Beata Przybytek dostała za nią Mateusza Trójki w kategorii: muzyka jazzowa – wydarzenie, w 2014 roku Ikara, Nagrodę
Prezydenta Miasta Bielska-Białej w dziedzinie kultury
i sztuki. W uzasadnieniu Mateusza nazwano płytę pełną
uroku, pomysłów kompozytorskich i jazzowego nastroju. W recenzji Radia Kraków stwierdzono: „I’m ­Gonna
Rock You” to jak podróż przez jazz, r’n’b, blues, soul...
Gdzieniegdzie da się nawet usłyszeć brzmienia jakby wyjęte ze złotej ery swingu.
I’m Gonna... powstała trochę przypadkiem. Artystka miała już na koncie krążki You Don’t Know What
Love Is i The Island – ze standardami jazzowymi, a ­także
Wonder­land z piosenkami Steviego Wondera (Tam już
Koncert promujący płytę
Czemuż się dzisiaj weselić
nie mamy, sala koncertowa
bielskiej szkoły muzycznej,
styczeń 2014
F Paweł Sowa
Maria Trzeciak – dziennikarka, publicystka, redaktorka
„Pełnej Kultury!” i magazynu
samorządowego „W Bielsku-Białej”, specjalistka DTP.
I n t e r p r e t a c j e
1
był e­ lement autorski –
moje aranżacje – mówi).
Maria Trzeciak: To miała być
zupełnie inna płyta, tak?
Beata Przybytek: Tak. Ale
Laureatka Ikara
F Paweł Sowa
wtedy ktoś znajomy mnie
namówił, żebym wrzuciła
na płytę chociaż ze dwie
własne piosenki. Pomyślałam: w zasadzie – dlaczego nie? Poprosiłam o teks­
ty Alicję Maciejowską, bo
wiedziałam, jak i o czym
pisze. Jeszcze tego samego wieczora stworzyłam
do tych tekstów muzykę.
Pracowałyśmy w jakimś
szale twórczym. Budziłam się z dźwiękami w głowie i musiałam z nimi coś zrobić. I tak dzień po dniu.
W miesiąc czy dwa miałyśmy cały materiał na płytę.
Zaprosiłam muzyków, zrobiliśmy kilka prób – utwory
się spodobały. Potrzebowałam kogoś, kto ogarnie całość, bo te piosenki to nie jest standardowe granie jazzowe. ­Wybrałam na producenta Tomka Kałwaka, bardzo
utalentowanego muzyka. Pomógł aranżacyjnie, wybrał
najlepsze wersje poszczególnych ścieżek, odpowiadał za
każdy detal. To była tytaniczna praca, a on ją wykonał
świetnie. Kolej­ność utworów ustaliłam sama – one są
bardzo różne, więc postawiłam na kontrast.
Szybko pracujecie.
2
Alicja jest osobą spontaniczną, pisze tekst pod wpływem
impulsu. Ja czytam i zastanawiam się, jak tę historię oddać. Czasem słyszę muzykę w głowie prawie od razu.
Śmieję się, że ona sama komponuje te piosenki. Teraz
pracujemy nad kolejną płytą i już mamy kilkanaście nowych piosenek. Dobrałyśmy się jak w korcu maku, Alicja
pisze ekspresowo, ja też dosyć szybko komponuję. Kiedyś dostałam od niej siedem tekstów, muzykę napisałam
w ciągu tygodnia. Ten tryb pracy jest dla mnie najlepszy
– tekst ma nastrój, rytm, które pozwalają go usłyszeć.
Jedną piosenkę skomponowałam w autobusie, miałam ją
w głowie, i kiedy dopadłam do instrumentu, sprawdziłam, czy się zgadza. Raz było odwrotnie – miałam muzykę, ale bez tekstu. Napisałam go sama. Też szybko poszło. Najpiękniej, jak piosenka powstaje w kwadransik
– radość nie do porównania z niczym innym.
R e l a c j e
A skąd się wzięła płyta Czemuż się dzisiaj weselić nie
mamy?
Kolędy to nasze wyjątkowe dziedzictwo narodowe. Śpiewamy je przy wigilijnym stole i w kościołach, ale jakby
tak naprawdę zrobić jakąś sondę, to w zasadzie znamy
ich tylko kilka – no, kilkanaście, które śpiewamy w kółko. Jak ktoś zna więcej niż jedną zwrotkę – budzi szacunek. Znajoma ma w domu śpiewnik po prababci ze starymi kolędami. Zaciekawiły mnie. Odkryłam w nim
wiele perełek. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nikt
ich nie zna, nie śpiewa? Postanowiłam jakoś je przypomnieć, „ocalić od zapomnienia”. Napisałam projekt do
ministerstwa kultury i dostałam na to stypendium. Praca była częściowo badawcza i częściowo twórcza – szukałam starych śpiewników w bibliotekach, potem musiałam opracować i nagrać wybrane kolędy. W śpiewnikach
był bardzo prosty zapis, tylko tekst i melodia, brakowało harmonii, która nadaje kontekst. Wymyślanie jej od
nowa to bardzo fajna zabawa, z elementami twórczości.
Musiałam zdecydować, jaki kolęda ma mieć charakter,
na jakich instrumentach ma być zagrana, jak ma zabrzmieć. Swoją drogą ciekawe, jak te kolędy brzmiały
dawniej, kiedy jeszcze były śpiewane, bo może utwór,
który ja zrobiłam w moll, w oryginale był w dur?...
Płyta ukazała się w grudniu 2013 roku, pod patronatem radiowej Trójki. W tym samym czasie Beata Przybytek wystąpiła w Studiu im. Agnieszki Osieckiej.
Duże przeżycie?
Duże. Z jednej strony radość i duma, że występuję w takim magicznym miejscu, z drugiej strony – trema. Świadomość, że słucha cię kilka milionów ludzi, nie pomaga.
Zresztą chyba wszyscy artyści czują respekt przed tym
studiem. Cieszę się bardzo, że zostałam tam zaproszona.
Tym bardziej, że kolejka artystów, którzy właśnie wydali
płytę, są promowani, jest naprawdę długa...
Kiedy śpiewam koncert, staram się za każdym razem
przeżyć piosenkę, a nie tylko ją odtworzyć. Inaczej byłoby nudno. Muzyka opiera się na nastroju, a nastrojów
jest niezliczona ilość – można brzmieć niepokojąco, zalotnie, gorzko, z nadzieją, zmysłowo...
Beata Przybytek pracuje w Akademii Muzycznej
w Katowicach i w Krakowskiej Szkole Jazzu i Muzyki
Rozrywkowej. Prowadzi zajęcia indywidualne z interpretacji i z emisji głosu oraz zajęcia grupowe z podstaw
improwizacji.
I n t e r p r e t a c j e
Lubi Pani tę pracę?
kład uważa, że wena w ogóle nie istnieje – liczy się tylko codzienna regularna praca. W takiej pracy człowiek
odkrywa w sobie pokłady, o jakie by się nie podejrzewał, i odkrywa je właśnie dzięki niej. Oczywiście, to
wymaga ogromnej dyscypliny. Ale najważniejsze jest,
żeby usiąść i zacząć.
Pani też miała z tym trudności?
Moi rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej i jestem
im za to dozgonnie wdzięczna – zapewnili mi piękny zawód i szczęśliwe życie. Nie mam bladego pojęcia, co bym
robiła, gdyby nie ta szkoła, gdyby nie muzyka. Zaczęłam
od skrzypiec, ale rzępoliłam okrutnie, więc ­zamieniłam
Uczenie też jest bardzo przyjemne i twórcze, chociaż
wymaga dużej dawki energii. Zwłaszcza podstawy improwizacji wymagają przełamania oporu studentów, bo
oni, chociaż chcą improwizować, wstydzą się to robić publicznie, przed kolegami i na ocenę. Ale muszą, więc się
przełamują. I to przynosi efekty.
Za moich studenckich czasów na szczęście nie było takich zajęć . Przełamywałam się na scenie. A element
przymusu, co widzę po tych zajęciach i nie tylko, bywa
pomocny, wyzwala twórczość. Woody Allen na przy-
R e l a c j e
Jak Pani zaczynała?
Bielska Zadymka Jazzowa
F Barbara Adamek
I n t e r p r e t a c j e
3
je na fortepian. To był bardziej trafiony instrument, ale
przez kilka pierwszych lat i tak nie przepadałam za graniem. Utwory, które się w tym czasie gra, są proste i dosyć nudne, mają nauczyć warsztatu, a wtedy dziecku nie
chce się ćwiczyć. Dopiero w szóstej klasie poczułam po
raz pierwszy coś w rodzaju muzycznego uniesienia – dostałam wtedy repertuar przygotowujący do egzaminu
do liceum, przyłożyłam się do niego i okazało się, że to
przyjemne! W liceum już poszło, dzięki cudownej pani
profesor Marii Wałczyk, która miała bardzo otwarte podejście do gry, pozwalała szukać własnej interpretacji.
To bardzo ważne, bo niektórzy nauczyciele muzyki wymagają, żeby Bacha grać w określony sposób, a Beethovena w inny, zwracają uwagę tylko na aspekt techniczny, a to budzi opór.
Dlaczego warto posłać dziecko do szkoły muzycznej?
To jest specyficzne miejsce, niemal rodzinne – spędza
się 12 lat z tymi samymi kolegami, tymi samymi nauczycielami, trochę pod ochronnym parasolem, pławiąc się
w muzyce i dzięki niej nabywając wrażliwości na sztukę
i na świat. Ale są też stresy – takiego strachu przed pomyłką podczas występów publicznych nikomu nie życzę. Zresztą znacznie gorzej znosiłam występy jako pianistka niż potem jako wokalistka – na fortepianie nie
można było zmienić jednej nutki... Może ten strach jest
efektem jakiegoś błędu edukacyjnego – dziecko nie wie,
że ma w muzyce szukać przyjemności, że to nie chodzi
o to, żeby się nie pomylić.
Pani żywiołem i pierwszym muzycznym wyborem jest
jazz. Nasze miasto jest dobre dla jazzu?
Tak, Bielsko-Biała jest jazzowym miastem. Nasze festiwale – Zadymka Jazzowa i Jazzowa Jesień – są przecież
Bielska Zadymka Jazzowa
F Barbara Adamek
4
R e l a c j e
jednymi z najważniejszych w Polsce. Smutno mi tylko,
że nie ma w mieście stałego miejsca, w którym byłby
­grany jazz. Kiedyś takim miejscem była Piwnica Zamkowa, tam jazz brzmiał tydzień w tydzień, przez w
­ iele lat.
­Teraz czasem coś się dzieje w kawiarni Pod Sceną, w Jazz
­Clubie u Krzyśka Dziedzica. A w Krakowie w Piwnicy
u Muniaka koncerty są codziennie. No, ale tam jest większe środowisko jazzowe. W Bielsku jest kilkoro świetnych muzyków – Krzysztof Dziedzic, ­Dorota Zaziąbło,
Marcin Żupański, Robert Szewczuga, Ryszard Balcer.
Są też młode wilki – Piotr Matysik, członek kwartetu
Bartka Dworaka i laureat tegorocznej Zadymki, ­Kasia
­Pietrzko, Kamila Drabek. Czasem tu grywają. Ale generalnie każde z nas gra, gdzie się da, częściej poza miastem. Ja jestem zapraszana na festiwale jazzowe albo
koncerty w różne miejsca. Ostatnio śpiewałam w Muzycznej Owczarni w Jaworkach. To bardzo specyficzne
miejsce, fajnie by było, gdybyśmy w Bielsku-Białej takie
mieli. Najmniej uprawiam klubowego grania, t­ akiego jak
przed laty w Piwnicy... Trochę mi tego szkoda.
A co z twardą, wierną jazzową publicznością? Mamy taką?
Festiwale na pewno ją mobilizują, wiele osób chce na
nich być. Traktują je zresztą także jako wydarzenia towarzyskie, przychodzą, żeby się pokazać, pogadać, ­nawet
pobawić – tak jest z ostatnim zadymkowym koncertem na Szyndzielni. Jurek Batycki w taki sposób dobiera jego repertuar, żeby można było potańczyć. Trudno
powiedzieć, jakby było z systematycznymi koncertami,
ale pewnie też miałyby publiczność.
Który festiwal jest Pani bliższy – Jesień Jazzowa czy
Zadymka?
Każdy ma swój charakter i swoje zalety. Generalnie, im
bogatsza paleta, tym ciekawiej. Jesień Jazzowa jest specyficzna ze względu na zainteresowania jej dyrektora
arty­stycznego Tomasza Stańki, który preferuje muzyczny
kierunek wytwórni ECM. To jazz nurtu europejskiego,
trochę chłodny, nastawiony na eksperyment, moim zdaniem nieco trudniejszy. Choć w zeszłym roku podczas JJ
wystąpiła Eliane Elias – i to było bardzo gorące granie,
publiczność była zachwycona. Zadymka z ­kolei z założenia jest bardziej otwarta – zawsze jest jeden koncert poświęcony okolicom jazzu, są gwiazdy, jest mainstream,
i jest coś lekkiego do zabawy. Oczywiście odwiedzam oba
festiwale i z obu jestem dumna. Fakt, z Zadymką jestem
bardziej związana, byłam przy jej ­początkach i sama na
niej występowałam. Ale nie wykluczam, że może kiedyś
K<
będę nagrywać dla ECM . I n t e r p r e t a c j e
Mirosław Bochenek
Wci ą ż
jes tem
saxi!
Rozmowa ze Zbigniewem Bizoniem
Mirosław Bochenek: Zbyszku, przypomnij młodszym, jak
to się stało, że chłopak z Bielska-Białej trafił do Czerwono-Czarnych i zrobił tak ciekawą, bigbitową, karierę?
Zbigniew Bizoń: Za moich smarkatych lat Bielsko i Bia-
ła nie były jeszcze połączone. Moje dzieciństwo, moje
podwórko, to ulica Sienkiewicza, w Bielsku. Fajne dzieciństwo! Byłem ruchliwym i ciekawskim chłopaczkiem.
Do muzyki garnąłem się, od kiedy pamiętam. W mieszkaniu stało pianino, mój brat Zygmunt ćwiczył na nim
pod okiem nauczycielki, a ja słuchałem i podpatrywałem
brata. Nauczycielka zaproponowała mamie, że „może lepiej, jak będzie uczyć tego młodszego”. Ciekawiło mnie
to i fascynowało. Miałem wtedy kolegę Lolka. Wszędzie chodziliśmy razem. On chodził już „na fortepian”,
a jego nauczyciel, pan Sużałek (chyba dobrze pamiętam
nazwisko?), podjął się kształcenia mnie za darmo! Rzecz
niesłychana w dzisiejszych czasach. Skrzypce też się dla
R e l a c j e
mnie znalazły, rodzice nigdy nie żałowali pieniędzy na
instrumenty. Tak więc na początku uczyłem się gry na
pianinie i skrzypcach. Także w szkole muzycznej, w której profesorem był pan Koterbski (ojciec Marii), zdałem
do niej bez problemów. Nie pamiętam, aby nauka muzyki choć przez moment nudziła mnie czy irytowała. Natomiast dość szybko zainteresowały mnie inne instrumenty: obój i saksofon.
Archiwum
Zbigniewa Bizonia
F
Twój brat, którego wspomniałeś, był uzdolniony także
w innych dziedzinach.
No tak! Pisał również teksty do moich kompozycji. Mało
kto wie, że pomysł tekstu piosenki Wiatr od Klimczoka
powstał najpierw w jego głowie. Utwór już był skomponowany, a Zygmunt doskonale wstrzelił się z tym lirycznym klimatem. Dzikowski dopracował tekst, a Stan
Borys zrobił swoje. Ten wtedy znany przebój jest grany
w radiu do dzisiaj.
Mirosław Bochenek
– bielski poeta, felietonista,
autor tekstów piosenek.
Na łamach RI publikuje m.in.
cykl rozmów z ludźmi kultury.
I n t e r p r e t a c j e
5
Ale wróćmy do lat pięćdziesiątych: co robi Zbyszek już
jako młodzież?
Zbyszek pakuje swój ukochany saksofon tenorowy i zdaje egzamin do średniej szkoły muzycznej w Katowicach.
Ale na Śląsku nie bawi długo. Przenoszę się do szkoły
do Łodzi. Brat już tam mieszkał, nie musiałem się plątać po internatach.
Łódź? Eldorado muzyczne, jazzowe, to to chyba nie było?
I tu się bardzo mylisz, młodzieńcze! (śmiech) Właśnie
w Łodzi była wtedy wspaniała atmosfera, młodzi muzycy garnęli się do jazzu. Byłem uczniem, ale często koncertowałem w klubie Pod Siódemkami (Pod 77?). Nie
pamiętam już, jak zapisywało się tę nazwę*. Tam poz­
nałem przecież Michała Urbaniaka, Włodka ­Wandera,
­Andrzeja Nebeskiego... Grałem z nimi bardzo często.
To były cudowne czasy! Zarabiało się na życie – g­ raniem.
Szmalu ciągle brakowało...
Szkolne grono profesorskie nie miało nic przeciw?
Słuchaj, wtedy muzyków nie było znów tak wielu, zwłaszcza takich, którzy umieli dobrze grać, przecież to lata
tuż po wojnie! A zaraz potem nastąpił moment, że całą
­ferajną z tego młodzieżowego klubu pojechaliśmy do
­Sopotu, do Gdańska, do Jazz Clubu, w którym działy się wtedy najważniejsze sprawy. Muzyczne, jazzowe,
rock’n’roll wisiał w powietrzu nad Polską!
Jak to właściwie z tym bigbitem było? Ktoś postanowił,
że będzie i już?
To było spontaniczne. Różne organizacje, na przykład
Estrada Szczecińska, próbowały wyławiać młode talenty,
które chciały śpiewać polskie piosenki, grać polską muzykę. Byliśmy wszyscy – muzycy, wokaliści, tekściarze,
techniczni – kumplami, znaliśmy się na co dzień, jedliśmy wspólnie, piliśmy razem... Zespół Czerwono-Czarni powstał jako pierwszy, to była firma! Kiedy zechcieli
mieć porządnego saksofonistę, spotkaliśmy się i zagrałem, i to wystarczyło: już byłem w zespole. Chcieliśmy
grać fajną muzykę dla rówieśników, chcieliśmy mieć
przeboje, za które by nas kochano (zwłaszcza dziewczyny!). Chcieliśmy tę nudę gomułkowską, komunistyczną,
zatkać muzyką jak śmierdzącą beczkę deklem. Chcieliśmy też zarabiać. Jak się dużo grało (często dwa, trzy
koncerty dziennie), to się miało trochę kasy. Ale starczała na chwilę. Łatwo przyszło, łatwo poszło, młodość
ma swoje prawa.
Udało Ci się przeżyć z Czerwono-Czarnymi, a później
z Bizonami wspaniałe lata polskiego bigbitu. Współpracowałeś na co dzień z całą plejadą sław: Czesławem
Niemenem, Stanem Borysem, Kasią Sobczyk, Jackiem
6
R e l a c j e
Lechem, Karin Stanek... Uff! Wiesz wiele na ich temat,
na temat tych czasów. Czy planowałeś napisanie książki,
pamiętnika o tym, „ku potomności”?
Wszystko pamiętam z tamtych lat! No, prawie... O książce myślę od dawna, mam sporo materiałów. Historii
śmiesznych i poważnych, ale zawsze ciekawych. Kto
dziś pamięta, że Czesław Niemen zaczynał w Czerwono-Czarnych? Przyszedł do nas taki skupiony w sobie
facet, kompletnie bez fryzury, i zaśpiewał. Zaimponował
mi jak diabli! Pierwszy raz widziałem faceta o tak świetnej muskulaturze! Czesiu bowiem rzeźbił ciało hantlami systematycznie. To był gość z charakterem. No, głos
też miał jak trzeba, wiadomo.
A jak było z Jackiem? Skąd się w zespole znalazł Jacek
Lech? Ty maczałeś w tym palce?
Wcale nie. Jacek, chudzinka taka młodzieńcza jeszcze,
pokazał się na którymś przeglądzie talentów, chyba ten
przegląd nawet wygrał. Jego liryczne, sentymentalne
piosenki, choćby Bądź dziewczyną z moich marzeń, lawinowo powiększały grono naszych wielbicielek. To był
bardzo fajny, szczery chłopak – do końca. Szkoda, że:
był. Wykruszamy się powoli... Przeżyć było mnóstwo,
także podczas koncertów. Kiedyś, chyba Janek Knap,
bębniarz, włożył mi do saksofonu... budzik. Nie miałem o tym pojęcia. Tłumy przed sceną. Zabieram się do
odstawienia solówki. A tu: drrrr, drr, drrrr wali do mikrofonu! Publika rozbawiona na całego. Potem niektórzy mówili, że jestem saksofonista awangardowy, że zaskakująco poszerzam instrumentarium, ha, ha, ha! Tak,
książka o tych czasach powinna bezwzględnie powstać
– jestem do dyspozycji.
Potem odszedłeś z zespołu, dlaczego?
To było naturalne, chciałem robić coś na swój rachunek. W zespole zawsze była duża rotacja, odejście nie
było czymś niezwykłym. Zaraz po rozstaniu grałem
z Tajfunami, a po tym epizodzie założyłem własny zespół Bizony (skład stanowili właściwie ci sami muzycy) ze Staszkiem Guzkiem, czyli Stanem Borysem, jako
frontmanem, jak to się dzisiaj mówi. Bizony wystartowały jak rakieta! Zdobyliśmy masę nagród. Piękna historia, choć dość krótka.
Rok 1971. Zbigniew Bizoń emigruje do Szwecji. Nadal
wszystko szło jak z płatka?
No, nie... Układało się dość ciężko: inna mentalność
Skandynawów, nieznajomość języka, obcy teren. Ale
­starałem się żyć z grania, z muzyki. Uczyłem dzieci i młodzież, koncertowałem po całej Skandynawii. W pewnym momencie moje kompozycje trafiły do teatrów, do
I n t e r p r e t a c j e
t­ elewizji. Powoli osiągnąłem to, o co mi chodziło: możliwość realizowania siebie jako kogoś, kto ma coś do
powiedzenia w sensie artystycznym. Nie tylko w kręgach polonijnych, ale w szerszym odbiorze. Na szczęście w Sztokholmie znalazło się wiele moich koleżanek i ­kolegów: Teresa Tutinas, Andrzej Ibek, Jan Knap,
­Andrzej Nebeski... Wśród nich byłem bardzo aktywny,
że tak powiem: kulturalnie. Inaczej nie umiem.
Ale z Polską kontakt się nie urwał?
Nigdy. Po upadku komuny, w RP, te kontakty stały
się wręcz powszednie, częste. Przecież i do twoich kolęd, pastorałek skomponowałem muzykę! Z aktorami,
­piosenkarzami, Polakami i Szwedami przedstawiliśmy
(na żywo!) Wieczór wigilijny, transmitowany przez R
­ adio
Sverige 2, taką szwedzką Trójkę. Co, nie pamiętasz?
to od razu wiem, skąd przychodzimy, dokąd zmierzamy.
To dla mnie ważne, że pamięta się o mnie w moim rodzinnym mieście.
Jesteś autorytetem w dziedzinie, którą zajmujesz się
przez całe życie. Co możesz doradzić młodym, zdolnym,
zdezorientowanym często muzykom?
Spotkanie pokoleń
na koncercie w Bielsku-Białej
5 lipca 2014
F Lucjusz Cykarski
Trzeba ćwiczyć, ćwiczyć, i słuchać najlepszych, aby grać
jak najlepiej. I nie myśleć o sławie, wielbicielach i forsie.
<
To samo przyjdzie. Jak wiatr od Klimczoka... Starzy przyjaciele: Zbigniew
Bizoń i Mirosław Bochenek
F Archiwum Contractu
Pamiętam, pamiętam. Koncert z 2003 roku, mam nagranie. Do dziś, słuchając tych kolęd po szwedzku, nie
wiem, o które chodzi. (śmiech) W życiu nie nauczyłbym
się tego języka!
A ja musiałem. Najlepszym dowodem, że z tymi kontaktami nie jest źle, jest ten dzisiejszy koncert Czerwono-Czarnych w Bielsku-Białej [5.07.2014]. I my, i publiczność bawiliśmy się wspaniale. A ilu znajomych
przypomniało się po latach! Wzruszyłem się niejeden
raz. Mirku, popatrz na tego „Harnasia”, którego otrzymałem od prezydenta Bielska-Białej w trakcie koncertu. Kiedy patrzę na tę drewnianą rzeźbę, a ona na mnie,
R
*Klub Siódemki, ul. Piotrkowska 77.
R e l a c j e
I n t e r p r e t a c j e
7
Marcin Jacobson
Kto
był pierwszy?
Precyzyjne określenie początku nowego kierunku w sztuce
bywa trudne lub wręcz niemożliwe.
F
Ze zbiorów artysty
Zbigniew Bizoń – instrumentalista, kompozytor, aranżer. Urodzony w Bielsku-Białej (Białej) w 1942 roku. Tu
rozpoczął naukę w szkole muzycznej, zakończoną na
poziomie szkoły średniej w Łodzi. Współpracował z polskimi zespołami bigbitowymi – Niebiesko-Czarnymi
(1962) i Czerwono-Czarnymi (1962–1967; instrumentalista, kompozytor, kierownik muzyczny). Od 1967 roku
związał się z Tajfunami, a w 1968 utworzył własną grupę Bizony, w której solistą był Stan Borys. Koncertował
wiele w kraju i za granicą, nagrywał płyty, zdobywał
z zespołami, głównie Bizonami, nagrody na festiwalach,
m.in. w Opolu. Jest kompozytorem wielu popularnych
piosenek, dla Stana Borysa, Czesława Niemena, Katarzyny Sobczyk, Karin Stanek i innych wykonawców.
W roku 1971 wyjechał do Szwecji, gdzie mieszka do
dzisiaj. Uczy muzyki, organizował imprezy muzyczne,
obecnie współpracuje z tamtejszymi oraz mieszkającymi w Szwecji polskimi muzykami (nagrania, koncerty).
Pisze muzykę teatralną. Od czasu do czasu koncertuje w Polsce. W 2012 roku został odznaczony Krzyżem
Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej
przez prezydenta Bronisława Komorowskiego.
8
R e l a c j e
W przypadku muzyki rozrywkowej za
cezurę przyjmuje się zwykle datę wydania jakiejś znaczącej dlań płyty lub też publicznego debiutu prekursora. W Polsce
możliwości jest jeszcze mniej, ponieważ
w okresie słusznie minionej epoki płyty
wydawane były z takim opóźnieniem, że
są one mało wiarygodnym świadectwem
czasu. Poza tym muzykę niepoważną, jak
ją wtedy nazywano, traktowano z nieukrywanym lekceważeniem, czego konsekwencją jest to, że jej pionierskie lata
są przeważnie słabo udokumentowane.
Przyjęło się, że rock’n’roll w Polsce narodził się 24 marca 1959 roku, w dniu debiutu formacji Rhythm & Blues. Wątpliwy
to punkt zaczepienia, ponieważ Rhythm
& Blues wcale nie był pierwszym zespołem grającym u nas ten gatunek muzyki. Wcześniej niemal każda szanująca się
orkiestra taneczna, z Zygmuntem Wicharym czy „Drążkiem” Kalwińskim na
czele, miała w repertuarze modne wtedy przeboje Billa Haleya, Carla Perkinsa
czy Elvisa Presleya. Kolejną wątpliwość
budzi fakt, że cały repertuar Rhythm &
Bluesa składał się z amerykańskich utworów śpiewanych po angielsku, a na dodatek jego trzecią część stanowiły bluesy,
utwory boogie i ballady country.
Trzymając się logiki, która dała pierwszeństwo zespołowi Rhythm & ­Blues,
równie dobrze za datę pojawienia się
u nas rock’n’rolla przyjąć można połowę lipca 1957 roku. Wtedy to podczas
II Festiwalu Jazzowego w Sopocie wystąpił, odnoszący sukcesy jedynie w Niemczech ­Zachodnich, Amerykanin Big Bill
­R amsey. Wykonał on m.in. żwawego
­bluesa pt. Caldonia, który nasi słuchacze
uznali za rock’n’rolla i oszaleli na tym
punkcie. Żeby było śmieszniej, jego twórcą był Louis Jordan, muzyk raczej jazzowy, który nagrał tę pieśń dużo wcześniej,
niż r­ ock’n’roll został nazwany.
Wracając do naszego Rhythm & Bluesa, należy im oddać, że jako pierwsi oficjalnie zadeklarowali, że są formacją
I n t e r p r e t a c j e
r­ ock’n’rollową, co w dużej mierze stało się gwoździem do
ich trumny. Władza ludowa nie mogła po prostu znieść
lawinowo rosnącej popularności wykonawcy uprawiającego wrażą ideologicznie muzykę, więc unicestwiła zespół jednym urzędowym ukazem.
Ziarno zostało jednak zasiane i już 23 lipca 1960 roku
debiutował kolejny zespół pretendujący do tytułowego
pierwszeństwa – Czerwono-Czarni. Tak jak w przypadku Rhythm & Bluesa, ich założycielem był red. Franciszek Walicki, który konsekwentnie eliminował błędy pierworodne – zespół miał swojską nazwę, jak ognia
unikał terminu rock’n’roll i stopniowo włączał do repertuaru utwory rodzimych twórców. Na dodatek, by uśpić
czujność urzędników, zaadaptował funkcjonujący jedynie we Francji termin big-beat, a zaraz potem wymyślił
zgodne z duchem czasu hasła: „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” i „Szukamy młodych talentów”.
Dzięki tym iście szatańskim fortelom przez kilka kolejnych lat zespół miał pracę, ale też zatracił swój pierwotny charakter. Czerwono-Czarni tylko na początku
kariery grali rock’n’rolle, by skupić się na mocniej akcentowanym swingu i muzyce pop. Prawda jest taka, że
big-beat był stylizacją tworzoną przez zawodowych muzyków estradowych, którzy usiłowali pogodzić oczekiR e l a c j e
wania młodzieżowego rynku z dyrektywami Polskiej
Zjednoczonej Partii Robotniczej. Do tego wszystkiego rock’n’roll przez lata uznawany był u nas za muzykę
na wskroś prymitywną i pozbawioną większych wartości artystycznych, a jego wykonawców nazywano „szarpidrutami”, co tłumaczy, być może, dlaczego robili oni
wszystko, by tę muzykę „udoskonalić”.
Znamienne wydaje się to, że w pierwszej dekadzie obecności rock’n’rolla w dorzeczu Wisły i Odry
tylko Czerwonym Gitarom z powodzeniem udało się
­wdrożyć formułę samowystarczalnego zespołu instrumentalno-wokalnego, którego twórczość ewidentnie
pach­niała Beatlesami. Gdyby to właśnie pokrewieństwo uznać za czynnik decydujący, to za dzień narodzin ­rock’n’rolla w Polsce, można by przyjąć datę ich
debiutu, czyli 15 stycznia 1965 roku. Niestety i tutaj pojawia się wątpliwość. Tym razem wynika ona z opinii
Tadeusza Nalepy, który w swoim czasie autorytatywnie s­ twierdził, że wielka czwórka z Liverpoolu nie była
­zespołem r­ ock’n’rollowym czy rockowym, a jedynie wykorzystywała rockowe instrumentarium. Oznacza to, że
akademickie pytanie: kto był pierwszy? nadal pozo­staje
<
otwarte. Koncert Czerwono-­Czarnych
w Bielsku-­Białej, 5 lipca 2014
F Lucjusz Cykarski
Marcin Jacobson
– animator kultury, menedżer, publicysta muzyczny.
M.in. autor książki Rolling
Stones – Warszawa ’67
(2013) oraz współautor
zbioru wspomnień Marka
Karewicza Big-beat (2014).
I n t e r p r e t a c j e
9
Aneta Głowacka
Prywatne kontra publiczne
Miniony sezon w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej
zamknęła Ifigenia w reżyserii Pawła Wodzińskiego
na ­podstawie tekstu Eurypidesa. Reżyser – jak suge­
rowały doniesienia z teatru – przymierzał się pierwotnie do wystawienia Króla Leara Szekspira. Ostatecznie jednak wybór padł na grecką tragedię, która – jak
się wydaje – znacznie lepiej wpisywała się w bieżący
kontekst polityczny.
F
Monika Stolarska
Aneta Głowacka – krytyk
teatralny, asystentka
w Zakładzie Teatru
i Dramatu UŚ, redaktorka
„Opcji”. W chorzowskim
Teatrze ­Rozrywki zajmuje się
impresariatem.
10
R e l a c j e
O tym, że jest on ważny dla reżysera, można się było
przekonać, czytając jego wypowiedź w programie spektaklu. Aktualności problematyki zawartej w Ifigenii dopatrywał się przede wszystkim w powrocie agresywnej,
przednowoczesnej polityki do świata, który żył w przekonaniu, że takie pojęcia jak konflikt, wojna, podbój czy
dominacja należą nieodwołalnie do historii. Tę tezę na
bieżąco potwierdzały wydarzenia na Ukrainie i przejawy agresywnej polityki Putina, wspierającego prorosyjskich separatystów.
Wodziński, zgodnie ze stosowaną od lat strategią,
a­ kcję kanonicznej sztuki przeniósł we współczesne realia. Nie dookreślił wprost miejsca zdarzeń (dylemat,
przed którym staje Agamemnon, mógłby dotyczyć
­niejednego polityka), jakkolwiek pokazywane na monitorach niedawne zamieszki na greckich ulicach zasugerowały miejsce i czas akcji. Port w Beocji, z którego
miała wyruszyć pod Troję grecka flota, został zastąpiony przez pokój sztabowy. Przestrzeń gry wyznaczyła
więc prosta scenografia, na którą złożyły się ustawione
w prostokąt na środku sceny stoły z rozmieszczonymi
na nich monito­rami. Pozostawione w nieładzie stanowiska pracy: ­rozrzucone plastikowe kubki, nieuporządkowane krzesła i ogólny rozgardiasz, sugerowały, że przed
wejściem publiczności (przedstawienie grane było na
małej scenie) odbyło się tu burzliwe służbowe spotkanie albo wyczerpująca narada. Widzowie, obsadzeni
w roli obserwatorów, zostali usadowieni pod ścianami
w dwóch r­ zędach krzeseł. Śledząc przebieg wydarzeń,
wyznaczanych rytmem spotkań i rozmów pomiędzy
­bohaterami, ­stawali się biernymi świadkami rodzinnej
I n t e r p r e t a c j e
tragedii oraz ­procesu wchłaniania przestrzeni prywatnej przez politykę.
Kilka lat wcześniej w Starym Teatrze w Krakowie
swoją adaptację Ifigenii (przygotowaną we współpracy z Pawłem Demirskim) na podstawie tekstu ­Racine’a
­w ystawił Michał Zadara. Reżyser, szukając punktów
stycznych sztuki ze współczesnością, w inscenizacji położył nacisk na dominującą rolę mediów w uprawianiu
polityki. Ofiara Ifigenii była przygotowywana jako widowisko medialne, bowiem Agamemnon i jego rodzina mieli świadomość, że każda osoba publiczna musi
liczyć się z własnym medialnym wizerunkiem i wpisanymi w niego społecznymi oczekiwaniami. Od ich
spełnienia w dużej mierze zależy społeczna czy polityczna skuteczność. Działalność polityczna odbywa się
więc przede wszystkim za pośrednictwem kamer i monitorów, które decydują o sile, jakości i formie przekazu. Na dowód tego wypowiedziom postaci towarzyszyły
wyświetlane na prompterach napisy, które wyprzedza-
R e l a c j e
ły artykułowane słowa. To, co mówili aktorzy, musiało
zgadzać się z tym, co publiczność widziała na ekranie.
Żadne zdanie nie mogło pojawić się przypadkiem i znienacka. Wszystkie wypowiedzi były precyzyjnie zaplanowane. Politycy okazywali się więc nie tyle świadomymi
narzędziami w służbie idei czy wykonawcami woli wyborców, co zakładnikami mediów.
W bielskim spektaklu Agamemnon (Piotr Gajos)
również jest zakładnikiem, jednak nie mediów, które
odgrywają tu znacznie mniejszą rolę, lecz populistycznych polityków, reprezentowanych przez wróżbitę Kalchasa. Obserwowane na ekranach uliczne demonstracje
służą przede wszystkim jako narzędzie nacisku, rodzaj
politycznego szantażu, zwłaszcza że potencjał rewolucyjny protestującej ulicy zdaje się wymykać spod kontroli. ­Korzystając z tego zagrożenia, nieobecny na scenie Kalchas, posługując się Menelaosem (Tomasz Lorek),
prowadzi swoją grę z tylnego fotela: próbuje wymóc na
Agamemnonie tragiczną dla niego decyzję. W zamian za
Sławomir Miska (Achilles),
Anna Guzik-Tylka (Klytajmestra)
I n t e r p r e t a c j e
11
Anna Guzik-Tylka ­(Klytajmestra),
Piotr Gajos (Agamemnon)
12
R e l a c j e
odzyskanie przychylności bogini Artemidy, która ukarała flautą grecką flotę wojenną, jej dowódca ma złożyć
w ofierze najstarszą córkę Ifigenię. Pomysł wydaje się
niedorzeczny, a argumenty Kalchasa oderwane od rzeczywistości. A jednak najbardziej absurdalny pomysł,
jeśli znajdzie poparcie tłumu, staje się realny. W imię
fantasmagorii Agamemnon musi ponieść rzeczywiste
konsekwencje.
W odczytaniu teatralnej wersji mitu o Atrydach
Wodziński skupił się przede wszystkim na prywatnym
kontekście tej opowieści. Pokazał rozdarcie człowieka
uwięzionego w roli polityka, który, żeby sprostać oczekiwaniom tłumu, musi poświęcić swoje osobiste relacje
i więzi. Pod pretekstem ślubu z Achillesem Agamemnon
ściąga do obozu Ifigenię (Daria Polasik) wraz z matką.
Rozmowa z rzeczową Klytajmestrą jest pełna napięć.
Anna Guzik zbudowała postać silnej, pewnej swoich
racji i zdeterminowanej kobiety, która dla adwersarza
jest niełatwym przeciwnikiem. Agamemnon ma trudne zadanie. Do decyzji poświęcenia córki musi przekonać nie tylko siebie, ale również podekscytowaną weselnymi przygotowaniami żonę, która przyleciała do niego
przecież w innym celu. Miotając się pomiędzy skrajnymi emocjami, przygotowuje się do zdrady siebie, żony
i córki. Jednak Klytajmestra nie daje za wygraną. Dla
niej śmierć córki w imię dobra kraju nie jest oczywista.
­Wykorzystując arsenał kobiecych środków (jest atrakcyjną, zadbaną kobietą, zwracającą uwagę mężczyzn),
próbuje uwieść szorstkiego w obyciu, nieokrzesanego Achillesa (bardzo dobra rola Sławomira Miski). Podarte pończochy, rozmazana szminka, zepsuta fryzura,
a więc najbardziej widoczne rysy na nienagannym wizerunku, są również śladami determinacji i upokorzenia,
bliznami w walce o uratowanie córki. Na próżno. Ifigenia z niepozornego dziewczęcia stopniowo przeobraża
się w bojowniczkę, która przyjmuje na siebie rolę ofiary
i bohaterki swojego kraju.
Spektakl Pawła Wodzińskiego nie jest widowiskowy. W kameralną przestrzeń małej sceny reżyser wprowadził prostą, mało atrakcyjną wizualnie formę, jakkolwiek wynikającą z jego interpretacji antycznego tekstu.
Odczytanie Ifigenii nie wydaje się również szczególnie
odkrywcze – w kontekście bieżących wydarzeń politycznych sprawia wrażenie czytania pod założoną tezę – nie
można mu jednak odmówić konsekwencji i wrażliwości na nerw współczesności. W polityce uleganie populistycznej większości, nawet jeśli oczekiwania i wysuwane
argumenty są absurdalne, jest wciąż bardzo aktualne. <
Teatr Polski w Bielsku-Białej: Ifigenia (na podstawie I­figenii
w Aulidzie Eurypidesa). Reżyseria i scenografia Paweł
­Wodziński, muzyka Stefan Węgłowski, kostiumy i reżyseria
światła Agata Skwarczyńska, multimedia Bartłomiej Kubica.
­Premiera 31 maja 2014.
I n t e r p r e t a c j e
Magdalena Legendź
Co skrywamy
w sobie
Tegoroczne festiwale teatralne w naszym ­regionie,
czyli 26 Międzynarodowy Festiwal Sztuki Lalkarskiej w Bielsku-Białej oraz 25 Międzynarodowy
­Festiwal Teatralny „Bez Granic” w Cieszynie, odbywały się w roku świętowania 25-lecia odzyskania
społeczno-politycznej wolności. Czy ona raduje,
czy raczej przeraża twórców teatru? A my, odbiorcy, czy jesteśmy gotowi artystyczną i polityczną wolność akceptować? Czy jej potrzebujemy?
Otwarte okna
Festiwal, czyli święto. Kiedyś czekało się na kolejny
jak na Boże Narodzenie, a każdy spektakl był niezwykłym prezentem. Rzecz dotyczy zwłaszcza festiwalu lalkarskiego, którego początki sięgają „ciemnych” czasów
minionego reżimu politycznego i który był przez dekady rzeczywistym oknem na świat zachodniej kultury, myśli, cywilizacji. Nieraz otwierał to okno na Daleki Wschód. W tym roku po raz pierwszy od dawna nie
raziły sztampowe dziennikarskie sformułowania w rodzaju „długo oczekiwany”, bo faktycznie Ramajana teatru cieni, wayang kulit, z Indonezji to niezapomniane
teatralne przeżycie. Niezwykłe dźwięki tradycyjnych instrumentów gamelanu, oglądanie spektaklu od kuchni
– zza pleców snującego opowieść dalanga, prezentacja
ażurowych lalek... Precyzyjnych, pięknie malowanych,
R e l a c j e
złoconych. Zwykle widzowie oglądają tylko ich cienie.
Czyli zdobienia nie są właściwie potrzebne... ale tu już
działa rytuał i magia.
W kategorii „długo oczekiwanych” z Indonezyjczykami konkurował Hoichi Okamoto, którego ostatni
spektakl sfilmowany pod tytułem Wena oglądano w skupieniu i z cisnącymi się na myśl słowami zapamiętanymi
u innego wielkiego artysty: Mistrz! To mistrz tak wyciąga dłonie i kładzie je na gwiazdach... Film miał premierę
dwa lata temu, już po śmierci artysty, który w Bielsku-Białej gościł kilkakrotnie.
Cieszyński festiwal „Na Granicy” – teraz, po Schengen, wreszcie „Bez Granic” – też otwierał okna i łamał
szlabany, a świętem było, gdy na teatralny bilet można było swobodnie przekraczać granicę. To też była
magia. Przybliżał nam z roku na rok formalną wolność
26 MFSL: Wunderkammer
– Gabinet osobliwości,
Gottschalk-Mürle-Soehnle
(Pforzheim, Niemcy) – nagroda
F Dariusz Dudziak
Magdalena Legendź
– teatrolożka, publicystka
kulturalna, redaktorka
książek i czasopism, a przede
wszystkim recenzentka, która
od lat dzieli się z czytelnikami
różnych pism refleksjami
na temat życia teatralnego.
I n t e r p r e t a c j e
13
26 MFSL: Stół,
Blind Summit Theatre
(Londyn, Wielka Brytania)
– Grand Prix
F Dariusz Dudziak
26 MFSL: Czarna owca,
Teatrodistinto (Valenza, Włochy)
F Dariusz Dudziak
14
i ­swobodę, rozluźniając gorset nieraz bezsensownych przepisów państwowych, które utrudniały nam codzienne życie na granicy (...) – napisał Jerzy Herma, szef organizacyjny czterech edycji festiwalu. – Zadziałała zasada:
„jest granica, to trzeba ją przełamać i jak najszybciej zlikwidować”, w przeświadczeniu, że od każdego z nas coś
zależy, i nie oglądać się stale na tych, którzy na górze podejmują decyzje.
Święto już codzienne
Dziś możemy pojechać do Czech, Japonii czy Indonezji, jeśli tylko nas na to stać. Paradoksalnie, za żelazną kurtynę zachodni artyści przyjeżdżali chętnie, ­teraz
­organizatorów festiwali, nawet tak renomowanych jak
bielski lalkowy, obowiązują prawa rynku. Mistrzowi
trzeba dobrze zapłacić. Jest i drugi paradoks. Teraz, gdy
granica jest niezauważalna, święto można mieć codziennie – w Internecie. Niby to inna jakość, spektakl sfilmowany i na żywo, ale sama możliwość łatwego odbioru rozleniwia. No i nie trzeba się wysilać, żeby zrozumieć, co
zagraniczni artyści chcą nam powiedzieć, zawsze gdzieś
w sieci można znaleźć napisy. Sądzę, iż starsze pokolenia straciły zaciekawienie dla kultury – zwłaszcza obcej.
(…) Bardziej zajmujemy się sobą niż innymi – tak na łamach miesięcznika „Śląsk” już dwa lata temu o cieszyńskiej imprezie pisał Jan Picheta. Nie chce się przekraczać
granicznej Olzy – tej prawdziwej i tej mentalnej. A zresztą po co, skoro tam można natknąć się na „Innego”. Lęk
przed innością jest nieodłącznie związany z lękiem przed
wolnością. Inność poszerza moją wolność, ale co ja z tym
otwartym polem wolności mogę zrobić? – pytał reżyser
Wiktor Rubin w cieszyńskim ratuszu.
O tej inności, której się obawiamy, mówiło pokazane w Bielsku-Białej prościutkie, bo skierowane do dzieci, ale zabawne przedstawienie Czarna owca włoskiego Teatrodistinto. Smrodek dydaktyczny nieco poniżej
normy, może trochę zbyt jawnie prounijne. Znakomicie skontrastowani fizycznie aktorzy przy pomocy zabawek – plastikowych figurek zwierząt – opowiadali o tym,
jak jesteśmy różni i jak to zaskakuje, drażni, przeszkadza, jak usiłujemy naginać innych do swoich wzorców.
Jak musimy się do tego przyzwyczajać i wzajemnie akceptować. Różnić się pięknie, jak powiedziałby Norwid.
Polityka i tożsamość
Sztuka jest córą wolności – powtórzył za Fryderykiem
Schillerem cieszyński poeta i tłumacz Zbigniew Machej
podczas teatralnej sesji naukowej pod hasłem Paradoks
wolności (z cyklu Dialogi Havlowskie), zorganizowanej
w czasie festiwalu w Cieszynie. Aby móc określić swoją
wolność, trzeba znać swoje korzenie, swoją tożsamość –
napisał Machej. Dwa lata temu debata była częścią szerszego modułu programowego Inspiracje Havlowskie,
obejmującego m.in. czytanie sztuk europejskich dramatopisarzy, ale interesuje mnie, kiedy będzie można zobaczyć jego dramaty? Znów nie było ani jednej realizacji
sztuk Václava Havla, gdy tymczasem wobec radykalizującej się rzeczywistości politycznej mogłyby – niestety –
zabrzmieć nadspodziewanie aktualnie. Przypomnijmy
ponownie: prezentacjom sztuk ówczesnego dysydenta,
a potem prezydenta Czech, poświęcona była ­pierwsza
edycja festiwalu – wtedy pod nazwą „Na Granicy”.
R e l a c j e
I n t e r p r e t a c j e
Był za to przedziwny spektakl Bilego divadla z Ostrawy wystawiony w poetyce z minionej epoki – dosłownie, bo grany jest od 1983 roku – z imprimatur autora.
Grobla wieczności według Bohumila Hrabala w stulecie
jego urodzin nie była jednak pastiszem „akademii ku
czci”, a szkoda. Zainscenizowany przed budynkiem Tešinskiego divadla punkt skupu makulatury, gdzie toczyła się akcja, wzbudzał mieszane uczucia. Dziś teatr uliczny z czym innym się kojarzy: z pełną emocji feerią, nie
z polityczno-intelektualnym wiecem. Nie zawsze to jest
dobre, jak okazało się wcześniej na lalkarskim festiwalu podczas występu lwowskiego teatru Woskresinnia –
z ogniami, szczudłami i zlepkiem Szekspira na dokładkę. Ukraiński spektakl Spotkać Prospera to nieco więcej
niż widowisko „światło-dźwięk”, ale mniej niż teatr.
Wracając do Havlowskich dialogów: kilkanaście referatów przedstawili w cieszyńskim ratuszu współorganizatorzy festiwalu, aktywiści Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej, dawni dysydenci z Polski i Czech, teoretycy
i praktycy teatru oraz animatorzy kultury (z Polski,
Czech, Słowacji i Węgier) – w tym cytowani Zbigniew
Machej i Wiktor Rubin. Tego ostatniego zacytujmy raz
jeszcze, bo jego słowa dobrze oddają to, co pokazano
w teatrach po obu stronach Olzy: Jak teatr może reagować na problemy wynikające z przerażenia wolnością? Jak
może otworzyć ludzi na swobodne wyrażanie siebie? Czy
może tworzyć grunt pod rzeczywiste otwarcie się ludzi na
inność: w myśleniu, wyrażaniu, postrzeganiu, konstytuowaniu tożsamości? Teatr powinien oświetlać te obszary
wykluczenia i odrzucenia, które funkcjonują jako norma.
Interesującą analizę
spo­sobów, w jaki twórcy teatru odpowiadają na
te postulaty, dał w swoim wystąpieniu prof. dr
hab. Włodzimierz Szturc
z Uniwersytetu Jagiellońskiego. I rzeczywiście,
na festiwalowych scenach można było dostrzec
­z arówno neobrutalizm,
paro­dystyczną infantylizację oraz unaiwnioną
karykaturę społeczną jako
sposób przedstawienia postaci dramatycznych, neomarksizm będący metodą oceny sytuacji zniewolenia oraz
kierunki określane jako genderowe, które są w istocie manifestacjami indywidualnej, choć przedstawianej jako reprezentatywna dla grupy ludzi, wolności człowieka poszukującego tożsamości.
Córy i synowie wolności
Swoje myślenie o wolności zaprezentowały w Cieszynie trzy pary reżysersko-autorskie – dzieci odzyskanej wolności. Duet Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin za
swoją Carycę Katarzynę zgarnął kolejną festiwalową nagrodę – Złamany Szlaban. Jej „długo oczekiwana” nagość nie jest tu symboliczną nagością Gombrowiczowskiej Albertynki, ale służy bohaterce jako broń. Sięga ona
25 MFT „Bez Granic”:
Caryca Katarzyna,
Teatr im. S. Żeromskiego,
Kielce – Złamany Szlaban.
Marta Ścisłowicz (Katarzyna II)
i Wojciech Niemczyk (Piotr I)
F Michał Walczak
25 MFT „Bez Granic”:
Konferencja Paradoks wolności
w sali sesyjnej cieszyńskiego
ratusza. Od lewej: Włodzimierz
Szturc, Ewa Tomaszewska,
Petruška Šustrová, Janusz
Okrzesik, Krystyna Krauze
F Petr Grendziok
R e l a c j e
I n t e r p r e t a c j e
15
25 MFT „Bez Granic”:
Szare siedemdziesiąte
albo Cisza Husáka,
Divadlo Na zábradlí
(Praga, Czechy)
F Vladimír Novotný KIVA
25 MFT „Bez Granic”:
Klątwa. Odcinki z czasu
beznadziei, odcinek I,
Teatr Łaźnia Nowa (Kraków),
Teatr IMKA (Warszawa)
F Tomasz Wiech
R
* Joanna Ostrowska, Nagość
carycy, [­o nline], [dostęp:
26.07.2014], dostępny na:
http://sztukawspolczesna.
org/recenzja/2013-2014/116/
nagosc-carycy.
16
R e l a c j e
do środków, które dotąd kojarzyły się zwykle z uprzedmiotowieniem kobiety. Spektakl, pęknięty na dwie części, z których druga jest zagadana pseudobłyskotliwymi
sloganami, będącymi w istocie strzępami ekwiwalentów emocji, zaciemniającymi klarowną dotąd wymowę, wybornie pokazuje jeden z wariantów sposobów kobiecego radzenia sobie w świecie, w którym mężczyźni
może nie mają już takich wielkich jaj, ale nadal rozpychają się w przestrzeni publicznej – jak napisała Joanna
Ostrowska*. Jan Mikulášek i Dora Viceníková to para
porównywalna do Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego w bezkompromisowości myśli i odważnym ich przedstawianiu. Ich Szare siedemdziesiąte albo Cisza Husáka
Divadla Na zábradlí z Pragi do połowy obywały się bez
słów – niech zatem nikt nie mówi, że „Innego” trudno
zrozumieć z powodu bariery językowej. Przypominając
społeczną rzeczywistość lat 70., uświadamiało, że niewiele się zmieniło, że nadal boimy się wychylać, chętnie klaszczemy, cenimy święty spokój. Grupa Polaków,
wśród której siedziałam, strasznie się śmiała, ale część
miejscowej widowni Tešinskiego divadla po przerwie
nie wróciła na salę. Może obrażona nie chciała przypominać sobie, jak podlizywaliśmy się – po obu stronach
granicy – „ludowej” władzy?
Czeskie przedstawienie było czystsze, bardziej jednorodne niż „długo oczekiwana” Klątwa. Odcinki z czasu
beznadziei Strzępki i Demirskiego. Pomysł, że Jezus, który przychodzi na świat i jak anioł zagłady zabija wszystkich polityków, siłą rzeczy musi obsunąć się w hucpę,
humbug i groteskę. Niepotrzebnie media robią z tego
spektaklu „wielką narodową rzecz”. Żaden to poważny,
poparty analizą, rozrachunek ze współczesnością, to rodzaj niewątpliwie ostrego, politycznego, wysokich lotów,
ale jednak kabaretu.
Gdy dzieci idą spać
Magia lalki panowała w Bielsku-Białej nie tylko dzięki świetnej, towarzyszącej Międzynarodowemu Festiwalowi Sztuki Lalkarskiej, wystawie w Galerii Bielskiej
BWA pod takim tytułem. Osobne światy scenografów,
tworzących estetykę Banialuki w minionym dziesięcioleciu, stłoczone obok siebie buzowały emocjami i wspomnieniami jak natrętna natura z ogrodu Brunona Schulza. Co się tam musiało dziać w nocy, gdy dzieci poszły
już spać? Przedsmak tego dawały dwa, słusznie dostrzeżone przez jury spektakle.
Pierwszy, Gabinet osobliwości niemieckich artystów
Alice-Therese Gottschalk, Raphaela Mürlego i Franka
Soehnlego, można by streścić zdaniem: Świat jest cudowny i przerażający w swej zmienności. Soehnle to mistrz
formy, który abstrakcyjnym pojęciom nadaje zmysłowy kształt i ożywia intuicje. Niesamowity klimat jego
przedstawień poraża, wkręca się w trzewia. Inna sprawa, że tym razem wiele więcej niż klimat tam nie było.
I drugi, Kraina czarów Teatro de Marionetas do Porto
z Portugalii – fascynująca podróż do wnętrza ludzkiej
jaźni, do mrocznego królestwa psychodelicznych wizji,
gdzie nic nie jest takie, jak się wydaje, a Alicja wcale nie
jest grzeczną dziewczynką. Niepokojące, frapujące widowisko przenoszące widza w intymne rejony tłumionych instynktów.
Wolność artysty – jak napisał Włodzimierz Szturc –
polega na obnażaniu tego, co człowiek skrywa w sobie. <
26 Międzynarodowy Festiwal Sztuki Lalkarskiej, 22–25 maja
2014, Bielsko-Biała. Organizator: Teatr Lalek Banialuka.
25 Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Bez Granic”, 4–7
czerwca 2014, Cieszyn, Český Těšín. Organizatorzy: Solidarność Polsko-Czesko-Słowacka, Občanské sdružení Půda.
I n t e r p r e t a c j e
Wayang w Bielsku-Białej
Marianna Lis
Prawdopodobnie pierwszy pokaz jawajskiego teatru cieni na terenie Polski odbył się ponad sto lat temu,
w 1901 roku, w Dublanach pod Lwowem1. Zorganizował go Marian Raciborski, botanik, ­k tóry po trzyipółletnim pobycie na Jawie, między listopadem 1896 a sierpniem 1900 roku, jako pierwszy przywiózł do Polski
­kolekcję sztuki jawajskiej. Wśród bogatych zbiorów znalazły się również i lalki teatru cieni, które botanik sam
potrafił animować, opowiadając przy tym poznane na Jawie historie.
W maju 2014 roku, podczas 26 Międzynarodowego
Festiwalu Sztuki Lalkarskiej w Bielsku-Białej, polska publiczność po raz pierwszy miała okazję obejrzeć spektakl wayang kulit, tradycyjnego jawajskiego teatru cieni,
w wykonaniu indonezyjskich artystów. Wszystkie wcześ­
niejsze prezentacje tego teatru – począwszy od pierwszego przedstawienia w Dublanach, poprzez spektakle
pokazywane na różnych festiwalach, w tym w Bielsku-Białej, kończąc na inscenizacjach przygotowywanych
przez Warszawską Grupę Gamelanową, która zajmuje
się w Polsce popularyzacją tradycyjnej jawajskiej muzyki i sztuki – były wykonywane we współpracy polsko-indonezyjskiej. Bielski festiwal stał się okazją do zaproszeR e l a c j e
nia i zaprezentowania wayangu w formie najbliższej tej,
jaką można obejrzeć na co dzień na Jawie.
Indonezyjski wayang kulit trwa nieprzerwanie od
ponad tysiąca lat i uważany jest za jedną z najdłużej istniejących na świecie tradycji opowiadania. Słowo kulit
oznacza skórę i odnosi się do materiału, z którego wykonywane są lalki. Najlepszym materiałem jest wysuszona i oczyszczona skóra wodnego bawołu, z której
usunięte zostały tłuszcz, sierść i która jest odpowiednio cienka oraz przezroczysta. Następnie na tak wypreparowaną skórę nanosi się wzór lalki i rozpoczyna proces wycinania skomplikowanych ornamentów. Otwory
muszą być wykonane z niesłychaną precyzją, wzory są
Lakon (opowieść) Dewi Kunthi,
dalang Ki Haryo Sumantri
& Ki Harmoko Susilowardoyo, Yogyakarta (2012)
Marianna Lis – wykładowczyni Akademii Teatralnej
w Warszawie, autorka wielu
artykułów w książkach oraz
prasie krajowej i zagranicznej
poświęconych indonezyjskiemu teatrowi lalek.
I n t e r p r e t a c j e
17
Lakon Banjaran Bima,
dalang Ki Seno Nugroho,
Yogyakarta (2012)
Fragment lalki kayon
(drzewo życia), otwierającej
i zamykającej spektakl
18
R e l a c j e
­ ajczęściej dość gęste, w związku z tym najmniejszy nan
wet błąd może zniszczyć całą pracę. Istnieje ponad trzydzieści wzorów nacięć i motywów używanych przy tworzeniu lalki. Niegdyś cienie – obraz świata duchowego
– oglądały kobiety i dzieci, mężczyźni zajmowali miejsce za plecami dalanga (lalkarza) i oglądali lalki – obraz świata materialnego. Dzisiaj publiczność w Indonezji, tak jak polska podczas bielskiego festiwalu, ogląda
spektakle zza placów dalanga i towarzyszących mu muzyków. Dzięki temu widzowie mogą nie tylko podziwiać
pracę lalkarza, ale też dokładniej przyjrzeć się pojawiającym się na ekranie bohaterom.
Całonocne spektakle przyciągają obietnicą spotkania i wspólnego przeżycia. Większość przedstawienia
odbywa się poza sceną. Obrazy, dźwięki i zapachy pobudzają zmysły; mieszają się wonie goździkowych papierosów i kadzideł, smażonych przekąsek i mocnej kawy.
Zabawki, szeroko otwarte oczy dzieci, lampy oświetlające rozłożone tu i ówdzie stoiska z lalkami. Tłum widzów, chcących zobaczyć występy najlepszych dalangów,
towarzyszące im głośne rozmowy i jeszcze głośniejsza
muzyka, wreszcie pierwsze dźwięki gamelanu2 sygnalizujące nadchodzący początek spektaklu. Spektakle stają się okazją do święta, które od wieków kształtuje jawajską tożsamość.
Historia wayangu jest odbiciem historii Jawy: swoimi
korzeniami sięga ona animizmu; z czasów, kiedy na wyspie dominował hinduizm (około II–III wieku n.e.), pochodzi repertuar oparty na Mahabharacie i Ramajanie.
Islam, który dotarł do wyspy w XVI wieku, wpłynął na
kształt lalek, które posłużyły również (przede wszystkim w trójwymiarowej formie nazywanej wayang golek)
do propagowania nowej religii wśród Jawajczyków. Cza-
sy kolonialne, rozpoczęte w XVII wieku, odarły wayang
z polityki, ze związków z historią i religią. W okresie rewolucji po odzyskaniu niepodległości w 1945 roku stał
się potężnym orężem w walce o nowo powstałe państwo.
Począwszy od lat osiemdziesiątych XX wieku, określanych w historii wayangu jako czas „nowszych innowacji”, aż do dzisiaj coraz większą rolę odgrywają w nim
młodzi twórcy. Ich spektakle prowokują do dyskusji na
temat zmian społecznych i kulturowych zachodzących
w Indonezji, zmian w sposobie myślenia o wartościach
moralnych kierujących społeczeństwem, wreszcie na
temat szeroko rozumianej polityki czy problemów, jakie niesie za sobą globalizacja. Szukając nowych środków i form przekazu, młodzi twórcy wychodzą w swoich
działaniach poza tradycję, starając się nadać tradycyjnym
spektaklom współczesny kształt. Jednym z najczęściej
stosowanych rozwiązań jest skracanie czasu przedstawienia z całej nocy do godziny, dwóch, tak by były one
jak najbardziej atrakcyjne dla odbiorców. Często również
lalkarze rezygnują z używania starojawajskiego języka
kawi, który dla współczesnych Jawajczyków nie zawsze
jest zrozumiały, zastępując go potocznym jawajskim,
indonezyjskim, a nawet wtrącając zdania po angielsku.
Towarzysząca spektaklom muzyka wykonywana jest nie
tylko na tradycyjnych instrumentach gamelanu, ale też
na perkusji czy gitarach elektrycznych. I wreszcie, opowiadane historie odbiegają od ustalonego w XIX wieku
kanonu i choć dalej przekazują te same treści, czynią to
w sposób interesujący dla współczesnego odbiorcy, któremu bliższe niż wayang jest kino akcji.
Ki Seno Nugroho, którego miała okazję podziwiać
festiwalowa publiczność w Bielsku-Białej, uważany jest
za przedstawiciela tego młodego, eksperymentującego
pokolenia lalkarzy. Urodzony w 1972 roku w Yogyakarcie, już od najmłodszych lat towarzyszył swojemu ojcu,
znanemu dalangowi Ki Suparman Cermo Wiyoto. Swoją edukację każdy lalkarz rozpoczyna od uczestnictwa
w spektaklu. Początkowo, na wpół świadomie, ogląda
spektakle razem z rodzicami, krewnymi, innymi dziećmi. Z czasem, w wieku około pięciu lat, staje się kimś
więcej niż tylko biernym widzem, zajmuje miejsce bezpośrednio za dalangiem, zaczyna mu pomagać. Podaje
lalki w trakcie trwania spektaklu, a tym samym poznaje
nie tylko sztukę ich animowania, ale też historie i symbolikę obecną w wayangu. Rozpoczyna trening.
Seno Nugroho, który w dzieciństwie pomagał ojcu,
decyzję o zostaniu dalangiem podjął pod wpływem spektaklu jednego z mistrzów wayangu, Ki Manteb SoedharI n t e r p r e t a c j e
sono, i już w wieku 15 lat zaczął występować. Początkowo przygotowywał godzinne fragmenty, które wplatał
w spektakle ojca, z czasem zaczął poszerzać swój reper­
tuar i będąc jeszcze w szkole średniej, pokazał swój
pierwszy pełny spektakl. Po śmierci ojca, chcąc kontynuować jego pracę, poświęcił się dalszym studiom nad
techniką, repertuarem i filozofią wayangu, kształcąc się
u najlepszych dalangów w Yogyakarcie. Jednocześnie zajmował się choreografią i grą na gamelanie, a z czasem
założył własną grupę gamelanową Warga Laras, składającą się z około 50 muzyków. Wszyscy oni, co pokazali w Bielsku-Białej, są wszechstronnie wykształceni.
I chociaż tradycyjnym spektaklom pokazywanym na
Jawie zwykle towarzyszy grupa około 20 wykonawców,
to podczas festiwalu wystarczyło zaledwie 7 muzyków,
by zapewnić pełną oprawę muzyczną przedstawienia.
Ki Seno Nugroho jest dzisiaj jednym z najpopularniejszych dalangów zarówno w Yogyakarcie, jak i na Jawie. Wypracował swój własny styl, będący wynikiem nie
tylko studiów lalkarskich, ale też zainteresowania muzyką i tańcem. Jego spektakle, innowacyjne, ale jednocześnie zakorzenione w tradycji, charakteryzują się niezwykle dynamicznymi scenami walki, po których wytrawni
widzowie rozpoznają kunszt dalanga. Ki Seno znany jest
również z autorskiego opracowywania klasycznego repertuaru, który przycina i przekształca tak, by był atrakcyjny dla współczesnego odbiorcy, nie tracąc przy tym
pierwotnego znaczenia.
I właśnie taką, uwspółcześnioną wersję wayangu zaprezentował Ki Seno podczas MFSL w Bielsku-Białej.
Spektakl, oparty na fragmencie Ramajany, opowiadał
historię uprowadzenia ukochanej Ramy – Sinty – przez
Rahwanę, króla krainy Alengka. W wyniku podstępu porwał on niezwykłej urody Sintę do swojego królestwa, po drodze zwyciężając dzielnego ptaka Garudę
o imieniu Jatayu. Ptak upadł pod nogi zrozpaczonego
Ramy i przed śmiercią przekazał mu, co stało się z jego
ukochaną. Rama poprzysiągł uratować Sintę i poprosił
o pomoc białą małpę o imieniu Hanuman. Hanuman
odszukał Sintę, zanim jednak udało mu się wraz z nią
opuścić królestwo Rahwany, został zaatakowany przez
jego żołnierzy i po długiej walce pojmany. Za karę miał
zostać spalony, udało mu się jednak w ostatnim momencie zbiec. Uciekając, rozproszył iskry sypiące się z płonącego już ogona, podpalając tym samym królestwo Rahwany i mszcząc się za porwanie Sinty.
Lalka indonezyjskiego teatru
cieni wykonana jest ze skóry
(kulit)
Sceneria spektakli
wayang kulit,
Yogyakarta (2012)
F
R e l a c j e
Marianna Lis
I n t e r p r e t a c j e
19
F
Marianna Lis
Tradycyjny zbiór opowieści pochodzących z Ramajany i wykorzystywanych przez wayang został spisany
w XIX wieku i składa się z 18 rozdziałów. Ki Seno stworzył swoją własną wersję historii, ograniczając zarówno
czas spektaklu, jak i liczbę pojawiających się w nim bohaterów do minimum, nie rezygnując przy tym z przekazania przesłania opowieści. W czasie naszych rozmów
Ki Seno wielokrotnie podkreślał, że stara się przygotowywać spektakle dla osób, które prawdopodobnie nigdy
wcześniej nie widziały wayangu, nie znają tradycyjnego
repertuaru, nie są w stanie biegle rozróżniać pojawiających się postaci, a także nie rozumieją języka jawajskiego.
Dalang proponuje im „wayang w pigułce”, formę, która
pozwala poczuć, czym dla Jawajczyków jest wayang, ale
która nie wymaga od widza przygotowania, swoistego
treningu patrzenia i rozumienia pokazywanych treści.
I sądząc po reakcjach widowni zgromadzonej podczas
festiwalu, forma ta rzeczywiście okazała się atrakcyjna.
Już po spektaklu zdecydowana większość widzów weszła na scenę, chcąc z bliska przyjrzeć się kunsztownie
wykonanym lalkom, rzucanym przez nie cieniom, spróbować dotknąć, poczuć, czym jest wayang.
Po pokazie w Dublanach w 1901 roku w czasopiśmie „Ilustracja Polska”3 ukazała się relacja z przedstawienia. We wspomnieniach po śmierci Raciborskiego Mieczysław Limanowski, młody geolog i późniejszy
współtwórca teatru Reduta, opisuje widziane wówczas
przedstawienie: Przyjaciołom pokazywał ten teatr, poruszał stylizowanymi figurkami w rytm teatralnych formuł.
Koronkowo wycinane figurki czarowały przed widzem
piekło i niebo i ten czyściec malajski, który jest tak ciężki i martwy, jak owa powierzchnia Oceanu Indyjskiego,
bez jednej fali pod niebem straszliwego skwaru, który wyprzedza monsuny. Opowiadania Raciborskiego otwierały
bramy do duszy, w którą tylko z rzadka pogrąża się dusza Europejczyka. (...) sakralne formułki, tajemnicze zaklęcia pierwotnej magii, przedziwne gesty, symbole świtu i zmartwychwstania – oto co czarowało wśród śpiewu
i ruchu misternie poruszanych figurek 4.
Z relacji Limanowskiego, choć naiwnej i niewolnej
od orientalistycznych skojarzeń, przebija fascynacja tą
nieznaną wówczas w Polsce sztuką. Być może i pokazany w Bielsku-Białej wayang zafascynował i zainspiruje
<
polskich twórców teatru. Zbigniew Osiński, Polskie kontakty teatralne z Orientem
w XX wieku. T.1. Kronika, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2008, s. 12-13.
2
Gamelan – klasyczna orkiestra jawajska.
3
Alfred Woycicki, Jawański „Wajang” w Dublanach, „Ilustracja Polska” (Kraków–Lwów) 1901, nr 11, s. 143-145.
4
Mieczysław Limanowski, Marian Raciborski (Wspomnienie
pośmiertne), „Echo Polskie” (Moskwa) 1917, nr 118.
1
20
R e l a c j e
I n t e r p r e t a c j e
Dzielę się
Renata Morawska
skarbem
Końcówka sezonu, trzy dni po ostatnim repertuarowym występie na deskach Teatru Polskiego,
dzień przed początkiem długiego czerwcowego weekendu z Bożym Ciałem, rozpoczynającym dla wielu tegoroczne wakacje. O dziwo, budynek tętni życiem.
Wokół jakiś ponadprzeciętny ruch, w środku gwar.
O 12.00 i 18.00 gwar ten na ponad dwie godziny przybiera postać zorganizowaną. Oto prapremiera spektaklu muzycznego przygotowanego przez Centrum Artystyczno-Edukacyjne Proscenion, działające od września
2013 roku pod egidą Centrum Sztuki Kontrast. Na scenie 24 amatorów w wieku od 6 do 19 lat i troje zawodowych aktorów (Marta Gzowska-Sawicka, Katarzyna Zielonka, Sławomir Miska) opowiada wzruszającą historię
urodzonych w noc świętojańską Róży i Janka, których
połączyły los i przypadek, a nade wszystko miłość. Miłość silniejsza niż podziały społeczne, silniejsza niż długotrwała rozłąka, silniejsza niż wszelkie przeciwności.
Historia jakich wiele i jakich nigdy dosyć. Na widowni
(zarówno w południe, jak i podczas wieczornego występu) tłum: rodziny i przyjaciele uczestników zaangażowaR e l a c j e
nych w projekt, entuzjaści teatru i ważni goście – przedstawiciele różnych środowisk. Wpatrzeni, zasłuchani.
Zwieńczenie 9-miesięcznej pracy Proscenionu oglądam z balkonu. Doceniam tę perspektywę co chwilę,
zwłaszcza w kolejnych zbiorowych scenach, które dominują w spektaklu. Jestem tu prywatnie, trochę z teatrologicznej ciekawości, trochę familijnie – z 17-letnim synem, który odziedziczył po mnie gen miłości do teatru
i sam rozwija się i spełnia w amatorskim zespole. Niczego nie analizuję. Jeszcze nie wiem, że o tym napiszę...
Daję się ponieść opowieści i musicalowej formie przekazu, wzruszam się i śmieję do łez, podążając za fabułą.
Poziom warsztatowy występujących jest bardzo wysoki, chcąc nie chcąc, uruchamia skojarzenia z najlepszymi dokonaniami teatru amatorskiego, jakie dane mi
było w życiu oglądać. Młodzi artyści przez dwie ­godziny
F
Ewa Sowa
Renata Morawska –
teatrolożka, instruktorka
­teatralna. Prowadzi
war­sztaty twórcze, pisze
i redaguje teksty.
I n t e r p r e t a c j e
21
F
Tomasz Owczarek
Za kulisami:
Marta Gzowska-Sawicka łagodzi
przedpremierowe emocje
F Ewa Sowa
22
R e l a c j e
skupiają uwagę widzów niczym dobrze wyszkoleni zawodowcy (przedstawienia zespołów amatorskich trwają
zwykle ok. pół godziny, maksimum godzinę), a co najważniejsze – od początku do końca widowiska utrzymują prawdę przekazu. Oglądam spójne, wielopłaszczyznowe dzieło teatralne w wykonaniu dużego amatorskiego
zespołu, oparte na autorskim scenariuszu Marty Gzowskiej-Sawickiej, wypracowane (i dopracowane!) aktorsko, choreograficznie i wokalnie, z piękną, ambitną
instrumentacyjnie i melodycznie muzyką, z symboliczną, operującą teatralnym
skrótem scenografią (wielofunkcyjne duże sześciany, pokryte wzorami, które w zależności od potrzeb
budują kolejne znaczące
przestrzenie świata przedstawionego) i przemyślanymi kostiumami, których
bogactwa i różnorodności
mógłby pozazdrościć niejeden producent teatralny. Reżyserem tej wypadkowej pracy zawodowców
i amatorów jest Rafał Sawicki, nie tylko ceniony
aktor, ale i doświadczony
instruktor teatru amatorskiego (14 lat pracy z dziećmi i młodzieżą).
Wychodzę z teatru, pozostając w nim czy raczej...
unosząc go w sobie, jak po
każdym wartościowym, mocno przeżytym przedstawieniu. Z przyjemnością odtwarzam w pamięci fragmenty piosenek, niektóre sceny. Przymykam oczy i widzę
bohaterów, którzy zostaną ze mną na dłużej: oczywi-
ście pierwszoplanowych Różę i Janka (świetnie poprowadzone postaci od kilkuletnich dzieci, poprzez mniej
więcej dziesięcioletnie, po dorosłe wersje bohaterów); dalej charakterystyczne postaci portowego kloszarda Bodzia, Żyda Rubinowicza, pokojówki Basi, przezabawnego Konstantego; wreszcie przejmującą Felę z sierocińca
(piosenka w jej wykonaniu Nim serce zamieni się w głaz,
zainicjowana rzewnym zapytaniem o istotę i prawo do
miłości, a zwieńczona porywającym, gospelowym finałem Miłość masz na serca dnie Siostry Łucji, to sceniczny
majstersztyk, przekazujący całą gamę emocji i musicalowych skojarzeń). Wspominam, rzecz jasna, subiektywnie. Gdybym miała zobiektywizować jakoś własne
wrażenia, wybrać jedną „najciekawszą scenę”, nie umiałabym – każda przykuwa uwagę, z każdej przebija ogrom
pracy, zaangażowania i pasji, włożonych w ten projekt.
Kiedy tak chodzę któryś dzień ze Skarbem w sobie,
odczuwam potrzebę, aby się nim podzielić. Wychodzę
bowiem z założenia, że dobrem trzeba się dzielić. A zobaczyłam coś dobrego – cennego artystycznie, pięknego po
ludzku, przekazanego umiejętnie, ciekawie, a przy tym
prosto, lecz nienaiwnie. Zobaczyłam dobre przedstawienie. Zobaczyłam też dobre relacje w zespole, piękną więź
między dziećmi, twórcami, rodzicami i wieloma osobami, które przyczyniły się do sukcesu przedsięwzięcia
(scena finałowa, podziękowania po finale, gorące oklaski na stojąco). Zobaczyłam SKARB w różnych tego słowa znaczeniach. Dzielę się nim hojnie i z wielką chęcią.
Już w samej materii spektaklu skarb jest wieloznaczny: dosłownie – jako piękny kryształ – znajdują go
w dzieciństwie główni bohaterowie; skarbem, od ­chwili
narodzin, jest Róża dla owdowiałego ojca (w pierwszej
scenie dowiadujemy się, że mama Różyczki umiera podczas porodu); liczne jubilerskie skarby otrzymuje dorosła Róża od Konstantego; wreszcie z perypetii przedstawionych na scenie wynika oczywiste przesłanie, że
skarbem naszego życia, najcenniejszym, jest miłość, bez
niej wszystko traci wartość i sens. Dla widowni niewątpliwym skarbem jest profesjonalnie przygotowany i zagrany spektakl, z kolei 24-osobowy zespół amatorów
odkrył skarb w postaci ciekawej kilkumiesięcznej pracy,
pozwalającej zanurzyć się w samej esencji teatru. Nieocenionym skarbem są dla nich konsekwencje tej przygody, nie tylko artystyczne: wymiana myśli, doświadczeń,
uczuć w wielopokoleniowej grupie, wzajemny wpływ,
jaki wywarli na siebie twórcy i uczestnicy projektu. 6-letnia Wiktoria Izydor wspomina: „Było super i bardzo mi
się podobało. Lubię występować na scenie, a starsi koleI n t e r p r e t a c j e
dzy i instruktorzy bardzo po­magali”. 11-letnia Zuzia Glądys mówi: „Spektakl pomógł mi pokonać wstyd i dał mi
dużo do myślenia o moim życiu (...), daliśmy radę, choć
było ciężko”. Starsi uczestnicy podkreślają takie aspekty, jak wielość doświadczeń i wrażeń (Karolina Namiota,
16 lat), możliwość rozpoznania zarówno swoich słabości,
jak i mocnych stron (Paweł ­Tomana, 16 lat) czy wreszcie
fenomen długotrwałej, mozolnej pracy w dużym, zróżnicowanym wiekowo zespole (Kordian Moskała, 19 lat).
Wartość udziału w projekcie potwierdzają rodzice
uczestników. Przejęci, wzruszeni, wdzięczni. Wielu dostrzega ogromny wpływ na osobowy rozwój dzieci (pokonanie nieśmiałości, nabycie umiejętności wyrażania
emocji, uspołecznienie, rozbudzenie pasji, wzrost odpowiedzialności). Rodzice Eleonory Gallino podsumowują teatralną przygodę córki tak: „Nasza jedenastoletnia Eleonora nie opuściła żadnej próby. Po trzy, cztery
godziny pracy, a niekiedy nawet pięć, sześć, kilka razy
w tygodniu. Bez zmęczenia. Z lekkością i bez wysiłku.
Z ogromną niecierpliwością i pragnieniem, aby być zawsze i za każdą cenę. Dla nas, rodziców, ważne jest także, że nie odbyło się to kosztem wyników w nauce szkolnej. Towarzyszył jej ogromny entuzjazm i świadomość
udziału w czymś ważnym i wzniosłym z punktu widzenia artystycznego. To jest największy sukces wszystkich
artystów Proscenionu, (...) od początku sprawili, że dzieci
i młodzież poczuli się ważni. Wydobyli z każdego uczestnika jego mocną stronę – to, co mogło być ograniczeniem, stało się atutem. Postawili na ich spontaniczność
i ogromne pragnienie nauczenia się. Pochłonęli ich do
końca i bez reszty, czyniąc ich uczestnikami własnego
życia artystycznego. Szansa, która nie ma swojej ceny”.
Niewątpliwie tego typu szanse oferowane młodym
ludziom nie mają swojej ceny – ubogacają, budują samoświadomość, pozytywnie kanalizują młodzieńczą
energię, czymś naturalnym czynią pracę nad sobą, rozwijają społecznie... Długo by można wymieniać. Sama
doświadczyłam wpływu takiej szansy przed laty dzięki
przynależności do amatorskiego teatru Heliotrop i nadal doświadczam siły jej wielkiego oddziaływania jako
pedagog prowadzący warsztaty teatralne.
Cieszy mnie poziom i różnorodność propozycji w naszym mieście oraz duża aktywność wielu młodych ludzi,
gotowych odłożyć łatwo dostępne wirtualne rozrywki na
rzecz ulotnych na pozór doznań artystycznych. Cieszy
mnie Skarb na bielskiej scenie teatralnej. Myślę, że rozpoczynający się rok kulturalny będzie dla uczestników
projektu równie ciekawym, choć zupełnie innym czaR e l a c j e
sem niż minione miesiące warsztatów i prób domkniętych czerwcową prapremierą. W planach Proscenionu
są kolejne występy, również wyjazdowe. Jak amatorzy
pogodzą intensywne artystyczne życie z wymogami
codzienności, ze szkołą, z nowymi być może pasjami?
Trzymam za nich kciuki, wierzę w rozwagę dorosłych.
Życzę zespołowi, aby zachował SKARB, który wypracował. Aby zachował jego piękno i niewinność. A kto nie
widział spektaklu w czerwcu, niech nie waha się i sko<
rzysta. Pierwsza możliwość już we wrześniu. F
Tomasz Owczarek
Centrum Artystyczno-Edukacyjne Proscenion: Skarb, spektakl muzyczny. Scenariusz Marta Gzowska-Sawicka, reżyseria Rafał Sawicki, choreografia Katarzyna Zielonka, muzyka
Krzysztof Maciejowski, przygotowanie wokali Agnieszka Sobas i Aleksandra Stępień, scenografia uczniowie bielskiego
Liceum Plastycznego pod opieką Barbary Mydło i Grzegorza
Policińskiego, kostiumy Natasha Pavluchenko. Obok Marty
Gzowskiej­-Sawickiej, Sławomira Miski i Katarzyny Zielonki na scenie występuje 24 amatorów w wieku od 6 do 19 lat,
odtwarzających łącznie ok. 60 postaci (przy czym część ról
jest zdublowana, a niektóre role są „przechodnie” – w związku z dorastaniem bohaterów odtwarzane są najpierw przez
młodszych, a następnie przez coraz starszych uczestników).
Młodych artystów wymieniam w porządku alfabetycznym:
Szymon Adamiec, Małgorzata Balon, Zuzanna Borkowska,
Emilia Bury, Iga Dobrucka, Eleonora Gallino, Zuzanna Glądys, Wiktoria Izydor, Weronika Jakieła, Anna Jarek, Zofia
Kaletka, Zuzanna Kaletka, Olga Matusik, Marcin Matusik,
Wojciech Moc, Kordian Moskała, Karolina Namiota, Masza
Pavluchenko, Marianna Sawicka, Antoni Sawicki, Aleksandra Smołka, Jacek Tarnawa, Paweł Tomana, Maria Wiśniowska. Prapremiera 18 czerwca 2014 roku na scenie Teatru Polskiego w Bielsku-Białej.
I n t e r p r e t a c j e
23
Mirosław Bochenek
Debiut nastolatki
24
Prowadziłem już kilka miesięcy warsztaty literackie
w czechowickim Miejskim Domu Kultury, gdy któregoś
poniedziałku zjawiła się na nich bardzo młoda dziewczyna. Odważnie oznajmiła, że pisze wiersze oraz opowiadania i chciałaby się dowiedzieć czegoś mądrego na
ten temat. Tą dziewczyną była Kasia Prus, wtedy jeszcze
uczennica szkoły podstawowej. Przyniosła ze sobą kilka wierszy, następnie kilka krótkich opowiadań i przez
parę miesięcy regularnie wysłuchiwała, co miałem do
powiedzenia o literaturze i jej próbach w tej dziedzinie.
Muszę przyznać, że podziwiałem ją za determinację,
nieczęstą w tak młodym wieku. Ale jeszcze większe zadowolenie wzbudziła we mnie bezdyskusyjnym talentem, z jakim miałem do czynienia. A talent ten rozwijał się systematycznie, wraz z przechodzeniem z klasy
do klasy, z gimnazjum do liceum. Wciąż wzbogacającą się tematykę swojej twórczości i zmysł obserwacyjny potrafiła umiejętnie przerzucić na kartkę papieru,
o warsztacie nie wspominając. Próbowałem sekundować jej podczas spotkań warsztatowych w taki sposób,
aby wychwytywać potknięcia literackie, a jednocześnie
obronić ją przed nawykami wynikłymi z lektur szkolnych, które mogłyby zafałszować to, co chce powiedzieć
o współczesności i o sobie.
Katarzyna Prus dojrzewała, odbierała świadectwa
(była dobrą uczennicą), zdobywała wyróżnienia poetyckie i prozatorskie w konkursach przeznaczonych dla
uczniów, ale też i dla dorosłych, i pisała... Jej wiersze dotykają najczęściej spraw etycznych, proponują – jeszcze
młodzieńczo – ustalić hierarchię wartości dla młodego
człowieka. Natomiast w prozie autorkę zajmowały tematy z jej najbliższego otoczenia. Najpierw były to ­historie
szkolne, następnie rodzinne, zaobserwowane w sąsiedztwie miejsca, w którym żyje. Nie jest to proza pełna a­ kcji.
Interesują ją o wiele bardziej relacje między ludźmi, znajdującymi się często w sytuacjach wymagających wyborów: rozwód, depresja, starość, śmierć. Nie jest to literatura popularna. Katarzyna Prus jest jeszcze na tyle młoda,
że nie boi się pytać o kondycję fundamentalnych wartości w dzisiejszym świecie. Najwyższy czas na jej d
­ ebiut. <
R e l a c j e
Katarzyna Prus urodziła się 26 kwietnia 1995 roku.
Zaczęła pisać wiersze i opowiadania już jako uczennica Szkoły Podstawowej nr 2 im. Królowej Jadwigi
w Czechowicach-Dziedzicach. Od kilku lat uczęszcza
na warsztaty literackie prowadzone przez Mirosława
Bochenka w czechowickim Miejskim Domu Kultury.
Kilkakrotna laureatka konkursu literackiego „Lipa”
(w dziale prozatorskim). W 2010 roku zdobyła trzecie
miejsce w konkursie poezji religijnej „O Palmę Wielkanocną” w Bestwinie. Ukończyła Gimnazjum nr 1 im.
ks. Jana Twardowskiego w Czechowicach-Dziedzicach
oraz w bieżącym roku III LO im. Stefana Żeromskiego
w Bielsku-Białej. ­Jesienią rozpoczyna studia z psychologii stosowanej na Uniwersytecie Jagiellońskim.
I n t e r p r e t a c j e
H a ł d a
Część I
Katarzyna Prus
Czasem wydawało mu się to dziwne. Wszystkie zmiany, które nastąpiły w ciągu ostatnich miesięcy, nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Może po prostu się zestarzał, a to zmienia sposób myślenia.
W tym wielkim domu mieszkało z nim wielu ludzi.
Pierwsza kategoria to ci stale uśmiechnięci. W pogodne dni wychodzili na ganek. Dużo rozmawiali i grali
w karty. Jeszcze jakiś czas temu lubił z nimi przebywać,
ale teraz wolał być sam. Niewykluczone, że wstydził się
tego, że mylą mu się już nie tylko zasady gry i wydarzenia z przeszłości, ale nawet imiona towarzyszy. Coraz
bliżej było mu do tych drugich. Oni byli spokojni, obojętni. Niektórych wożono na wózkach, inni stale leżeli
w swoich pokojach. Od czasu do czasu ktoś znikał. Ale
nie zwracał już na to uwagi. Tak naprawdę twarze ich
wszystkich wydawały mu się nieważne. Musiał się dobrze przyjrzeć, żeby rozróżniać szczegóły. W domu byli
też młodsi. Stale kręcili się wokół niego i traktowali go
tak, jakby był bardzo kruchym przedmiotem. Poma­gali
mu się ubrać, prowadzili pod rękę, podawali jedzenie,
pytali, czy dobrze się czuje. Zresztą postępowali tak ze
wszystkimi. Był im wdzięczny, chociaż nie bardzo wiedział, dlaczego to robią. Bywali też irytujący. Powtarzali mu, że nie może tyle leżeć. Powinien czytać, oglądać telewizję, rozmawiać. Nie rozumieli, że od czytania
strasznie bolą go oczy, a przed telewizorem często zasypia. Kiedy się budzi, myśli, że to, co dzieje się w telewizji, jest prawdą. Zresztą nigdy nie przesadzał z rozrywkami. Dawniej wydawało mu się, że musi pracować, aby
żyć. Teraz od dawna nie mógł już nic robić, a mimo to
żył. Czasami długo przesiadywał przy oknie. Któregoś
dnia zauważył na ulicy chłopca na rowerze. „Trzeba by
zobaczyć, co z moim rowerem – pomyślał. – Może trzeba coś naprawić po zimie. Pojadę do domu, siądziemy
z Marysią w ogrodzie. Może róże już zakwitły. Lenka będzie się bawić przy nas. Trzeba uważać, bo to takie ruchliwe dziecko”. Zbierał się już do wyjścia, ale w progu
R e l a c j e
ktoś go zatrzymał. Zaczął mówić coś o rowerze, ­Marysi,
Lence i różach.
– Nie mamy roweru, panie Antoni – usłyszał. – Zresztą jest późno. Odprowadzę pana na górę.
„No tak, nie mam tu roweru” – pomyślał Antoni. Powoli też przypominał sobie inne rzeczy. Nawet nie zna
drogi do domu. Lenka już dawno nie bawi się w ogrodzie.
Swego czasu bawiła się tam jej córka Dorotka, ale teraz
nawet ona jest na to za duża. Róże zniszczył mróz podczas którejś z ostrzejszych zim. Marysi też już nie ma od
dobrych paru lat. Dom nadal stoi, ale to już teraz zupełnie
inny dom. Na szczęście szybko znów o tym zapomniał.
W życiu Antoniego było pewne urozmaicenie. Czasem odwiedzali go ludzie z zewnątrz. Gdyby nie to, że już
dawno stracił poczucie czasu, wiedziałby, że robią to co
tydzień. Siadali wtedy razem z nim w saloniku albo gromadzili się przy jego łóżku, jeśli gorzej się czuł. ­Kiedyś
rozmawiał z nimi, ale teraz to głównie oni ­zadawali pytania, na które krótko odpowiadał. Pewnego dnia ­ocknął
się z zamyślenia i nie mógł sobie przypomnieć, kim są
ludzie przy jego łóżku.
– Dobrze się czujesz, tato? – pytała kobieta.
– Dobrze.
– Nic cię nie boli?
– Nie.
Widział, że Lenka odgarnia niespokojnym ruchem
włosy z czoła. Teraz już ją poznał. Zawsze tak robiła, kiedy się denerwowała. Gorzej było z mężczyzną, który siedział obok niej. Antoni potrzebował dłuższej ­chwili do
namysłu. Mężczyzna spojrzał szybko na zegarek Ależ
oczywiście, to Damian, mąż Lenki. Łatwo można go
było rozpoznać po tym geście. Zegarki. Do tego ­Antoni
nigdy się nie przyzwyczaił. Sam zawsze lubił ­odmierzać
I n t e r p r e t a c j e
25
czas położeniem słońca. I nigdy przesadnie się nie spieszył. Rzadko udawało mu się zdążyć na autobus do pracy.
Ludzie nosili zegarki, odkąd pamiętał, ale kiedyś chyba
nie zerkali na nie tak często. W torebce Leny zadzwonił
telefon. Wstała, żeby odebrać.
– Cześć... Nie, jeszcze nie przejrzałam. Mówiłam ci.
Mam urwanie głowy... Tak, wiem... Tak... Będzie gotowe
na poniedziałek... Pogadamy w pracy. Cześć.
Usiadła z powrotem na krześle.
– Przepraszam. Taka robota, że nigdy nie dają mi
spokoju.
Damian westchnął zniecierpliwiony.
– Daj spokój. On i tak nie zrozumie.
A co tu rozumieć? Telefony, które nosi się zawsze
przy sobie. Pewnego rodzaju niewola. Gdziekolwiek jesteś, cokolwiek robisz, zawsze można cię znaleźć. Zresztą
Antoni nigdy nie lubił telefonów. Ale za jego czasów telefon stał sobie w wyznaczonym miejscu. A jeśli bardzo
nie chciało się odebrać, zawsze można było potem wytłumaczyć, że było się poza domem. Technologia poprawiła życie młodych, czy zrobiła z nich niewolników? To
chyba już do niego nie należało. On przestał nadążać za
światem na długo przedtem, zanim jego umysł i ciało zaczęły szwankować. Już nie powinien martwić się o świat.
Niech robią to młodzi. Z zamyślenia wyrwała go Lena.
– Chodź do nas, Dorotko – powiedziała.
Od okna odwróciła się młoda kobieta. Wcześniej stała tam, wpatrując się w przestrzeń, jakby nie do końca
świadoma tego, co wokół niej. Usiadła przy łóżku. Usta
miała zaciśnięte, ramiona obciągnięte do tyłu. Patrzyła
przez chwilę na Antoniego, ale szybko spuściła wzrok.
Tak, to rozumiał lepiej niż zegarki i telefony. Zaciśnięte
usta oznaczały złość, obciągnięte ramiona – lęk, odwracanie wzroku – wstyd, a wpatrywanie się w dal – tęsknotę. Szkoda, że nie pamiętał, ile Dorota ma lat. Prawdę mówiąc, długo nie mógł sobie przypomnieć nawet
jej imienia. Ale chyba była starsza niż on wtedy, kiedy bał się najbardziej. Tylko że czasy się zmieniły. Skąd
miał wiedzieć, czego dziś boją się młodzi? Przeciwko
czemu się buntują, czego się wstydzą, za czym tęsknią?
Ile trzeba mieć lat, by widzieć, że nie ma niczego, czego
należałoby się bać, bunt i tak nic nie zmienia, wstyd zawsze jest przesadzony, a tęsknoty nie da się zaspo­koić?
Powoli zasypiał.
Kiedy się ocknął, stwierdził, że jest noc, a on stoi na
najniższym stopniu schodów i nie ma pojęcia, po co tu
przyszedł. Często mu się to ostatnio zdarzało. Wszyscy
tylko dziwili się, jakim cudem sam schodził po scho-
26
R e l a c j e
dach, skoro zwykle prowadziły go dwie osoby. Rozejrzał
się. Nie zapalił wcześniej światła. Nigdy tego nie robił.
Dla oszczędności. Jedynym źródłem światła była stojąca za oknem latarnia. W jej blasku widział zdjęcie na
przeciwległej ścianie. Dlaczego ktoś sfotografował coś
tak okropnego? Góra węgla wyglądała jak jakaś dziwna narośl. Nagle przypomniał sobie, że podobna hałda
znajdowała się koło jego rodzinnego domu. Ojciec był
górnikiem. Antoni także później nim został, ale jako
dziecko strasznie się bał i nie rozumiał, czemu tata siedzi cały dzień pod ziemią. A ojciec, zawsze uśmiechnięty, wstawał rano i zaczynał dzień od modlitwy do świętej
Barbary. Prosił, by pomogła mu wrócić. Święta Barbara
– patronka dobrej śmierci i tych, którzy żyją najkrócej.
Jednak dobrze strzegła ojca, bo nie zginął na dole. Ale
też nie dała mu dobrej śmierci...
Jako dzieci często bawili się z rodzeństwem na hałdzie. Po drugiej stronie był mały zagajnik. Urządzali zawody, kto dotrze do niego najszybciej. Nie można było
się przewrócić. Starszy brat opowiadał mu, że jeśli upadnie, ziemia się rozstąpi i pochłonie ich wszystkich. Antoni był najmłodszy, więc przeważnie docierał na drugą stronę ostatni. Kiedyś zrobili mu kawał. Kazali mu
zamknąć oczy i policzyć do dziesięciu, zanim zacznie
biec. Sami w tym czasie się schowali. On myślał, że już
przebiegli. Pędził z całych sił za nimi. I oczywiście się
przewrócił. Przerażony dobiegł do lasu, ale nikogo tam
nie znalazł. Rozpłakał się. Myślał, że hałda naprawdę
pochłonęła rodzeństwo. Wreszcie siostra zlitowała się
i przybiegła go pocieszyć. Powiedziała, że to tylko żart,
żeby się nie bał, i że zawsze ktoś będzie na niego czekał,
kiedy dobiegnie. Ale on długo jeszcze nie chciał przychodzić na hałdę. Bał się, że naprawdę zostanie sam. Bał
się o ojca, że nie wróci z kopalni. A on zawsze wracał.
Tam przecież czuł się jak w domu. Tam się nie bał. Gdy
Antoni to zrozumiał, sam zdecydował się zostać górnikiem. A kiedy zrozumiał? Może wtedy, kiedy zobaczył
ciało ojca leżące na podwórzu w powoli powiększającej się kałuży krwi. Matka ciągnęła go do domu, ale on
chciał widzieć. Wiedział już, że na powierzchni wcale
nie jest bezpiecznie. A w takim razie nie trzeba się bać
pochłonięcia przez ziemię...
– Panie Antoni, co pan wyprawia? – Na schodach
pojawiła się postać w nocnej koszuli. Była to Anna, pielęgniarka.
– Do ubikacji – wymamrotał.
– Jest przecież na górze. Zaprowadzę pana. Nie może
pan wychodzić w nocy sam na schody.
I n t e r p r e t a c j e
Agata Tomiczek-Wołonciej
Dał się poprowadzić. Znów nie miał sił. Dwa razy
o mało nie upadł. Chociaż wchodzenie po tych schodach
było łatwiejsze od wspinaczki na hałdę. Ale był jeszcze
i czas. Lata dzielące te chwile przypominały górę, która
nie dopuszczała już światła.
Leżał właśnie w łóżku. Znowu czuł się gorzej. ­Zaraz
pewnie każą mu wstać z popołudniowej drzemki, bo
musi się ruszać, musi chcieć żyć.
– Tato, ty nie możesz się poddawać. Przecież potrafisz chodzić. Słyszałam, że ostatnio znowu wstałeś
w nocy. Słyszysz mnie? Odpowiadaj! Nie, no jakby nie
chciał już żyć.
Lena pochyliła się nad ojcem. Zamrugał gwałtownie. Rozumiał, co mówiła. Tylko nie rozumiał, po co.
Damian pokręcił głową.
– Już nic na to nie poradzimy. Demencji się nie c­ ofnie.
Pewnie już nic z zewnątrz do niego nie dociera.
Dorota stała z boku. Może mogłaby się rozpłakać, ale
co by ludzie pomyśleli? Ma wszystko, a jeszcze jej źle. Nie
rozumie życia. Antoni znał ten smutek i ten bunt. Dawniej on też się buntował. Tak, kiedy to było...
Piętnastoletni Antek, najmłodszy w oddziale, miał
coraz bardziej dość. Otulił się kocem. Wcześniej nie
­w iedział, że noce w lesie są takie zimne. Zresztą to nie
była jedyna rzecz, o której nie wiedział. Szczękał zębami.
– Więc muszę strzelać do człowieka, tak? Do kogoś,
kto wygląda tak jak ja. Mówi tylko innym językiem.
­Dlaczego? Bo on jest zły? Bo jeśli zabijemy ich wszystkich, to będzie tak jak kiedyś? Nawet ja wiem, że to nieprawda. A to też są ludzie.
Starszy kolega poklepał go po ramieniu.
– Nie, Antoś. To nie są ludzie. To zwierzęta albo i coś
gorszego. Zabili ci przecież ojca, nie? Za to, że chciał bronić swojego dobytku. I wszystko wam zabrali. Mojego
wysłali na roboty. Nie wiem, czy jeszcze żyje. Tysiące
niewinnych umiera w obozach. Ludzie robią to innym
ludziom? No, pomyśl.
– Józek, posłuchaj. U nas było przed wojną dużo
Niemców. Jedna rodzina mieszkała naprzeciwko nas.
Bawiłem się z ich dziećmi. Ten, którego wczoraj zabiłem, był chyba w moim wieku. Z nim też mógłbym się
bawić. A tak musimy się zabijać, bo ktoś wymyślił wojnę między naszymi narodami.
Józek pokręcił głową z dezaprobatą.
– To po co tu przyszedłeś? – zapytał. – Nie myśl
za dużo, tylko strzelaj. Może będziemy znowu wolni.
­Wyrzucimy szwabów. Chcesz tego, prawda?
R e l a c j e
I n t e r p r e t a c j e
27
28
– Nie dla siebie. I tak nie dożyję – mruknął Antek.
– A co byś zrobił, gdybyś przeżył?
Antek zamyślił się.
– Zostałbym górnikiem tak jak tata. Pracowałbym
dużo, żeby mama i siostry nie musiały się przemęczać.
Jak bracia przeżyją, to mi pomogą. Poznałbym jakąś
dziewczynę. Ożeniłbym się, wybudowałbym dom i bylibyśmy szczęśliwi. – Nie patrzył na przyjaciela, żeby ten
nie widział, że płacze. – Boże, nie chcę umierać – zawołał nagle. – Chcę żyć. Żyć i nie musieć zabijać.
– Przeżyjemy, Antoś. Zobaczysz. Na emeryturze będziemy wpadać do siebie na herbatkę i szachy, a nasze
wnuki będą się przy nas bawiły.
Józek tylko częściowo miał rację. Jakiś czas później Antek poszedł do wsi, do zaprzyjaźnionego domu,
żeby uzupełnić prowiant. Kiedy wrócił, wszyscy już nie
żyli. Ktoś z miejscowych musiał ich wydać. Józek leżał z rozchylonymi ustami, jakby chciał zadać pytanie.
­Antek przez chwilę czuł się tak, jakby był ostatnim żywym człowiekiem na ziemi. Chyba powinien był wtedy pochować towarzyszy, ale przestraszył się. Uciekł.
Do domu wrócić nie mógł. Jego ucieczka trwała długo.
Ukrywał się w różnych miejscach i trzymał się kurczowo
życia. ­Teraz ­zarzucano mu, że nie walczy o nie, ale wtedy bardzo chciał przeżyć. No i udało się. Teraz, patrząc
na zaciśnięte usta Doroty, myślał o Józku i o swoim dawnym buncie i strachu. Dziś już by się nie buntował. Rozumiałby, że tamci są ludźmi, niekoniecznie złymi, ale
­prawo wojny każe mu strzelać do nich bez względu na to,
jak fatalnie się z tym czuje. A już na pewno nie wołałby
„chcę żyć”. „Popatrz na to, Józek. Który z nas skończył
gorzej? Dlaczego myśmy nie chcieli wtedy umierać? To
było dużo prostsze. Przy odrobinie szczęścia jeden strzał
i leżysz. Nawet nie zdążysz na dobre się przestraszyć ani
poczuć bólu. A popatrz teraz na mnie. Albo na Dorotkę.
Boi się i jest zła. Ja nie wiem dlaczego. I nie mogę jej nawet o nas opowiedzieć. Józek, przyjdź kiedyś na herbatę. Pogadamy, pośmiejemy się. Co? Że niby ja żyję, a ty
nie? To w czymś przeszkadza? Mnie bliżej do was niż do
nich. Dlatego do ciebie mogę mówić, a do nich już nie.
Szkoda gadać. Ta zmiana stanu trwa za długo”.
Nieświadoma myśli dziadka Dorota uciekała wzrokiem gdzieś poza pokój. Cieszyła się, że nikt nie zwraca
na nią uwagi, ale z drugiej strony poczułaby się lepiej,
gdyby jej też ktoś współczuł. „Nie chcę żyć”. Wszystko,
co odczuwała, kręciło się wokół tej jednej myśli. Choć
jakaś jej część powtarzała, że właśnie jest niewdzięczna
i niesprawiedliwa. „Nie chcę tak żyć” – zmieniła nieR e l a c j e
co swoje credo. Ona, jedna z najlepszych studentek na
roku, miała coraz większe wątpliwości co do sensu tego,
co robi. Kiedyś harowała w szkole, teraz na studiach. Po
co? Żeby móc kiedyś harować w pracy? Głupia, tak jej
na tym zawsze zależało. Wszyscy ją lubili, podziwiali,
szanowali, bo była taka sumienna. I rzeczywiście ­robiła
to, czego od niej oczekiwał świat, najlepiej jak umiała. Tylko po co? Plan ramowy na życie miała, oczywiście. Jak każdy. Skończy studia. Potem znajdzie pracę.
Zapewne nie w swoim zawodzie i nie taką, która przyniosłaby jej satysfakcję i godziwe zarobki. Będzie pracować ciężko i uczciwie, płacić podatki, chodzić na wybory. Wszystko tak jak na dobrego obywatela przystało.
Kiedyś pewnie spotka jakiegoś mężczyznę. Może się zakocha, a może po prostu dojdzie do wniosku, że lepiej
żyć z kimś niż samotnie. Wyjdzie za niego, urodzi dzieci, będzie przykładną żoną i matką. Tak przejdzie przez
życie. Codziennie rano będzie powstrzymywać niechęć
przed wstaniem, za dnia będzie wykonywać swoje obowiązki. Tylko w nocy, na parę minut przed zaśnięciem,
będzie marzyć o tym, żeby to wszystko zniknęło i żeby
ona sama mogła obudzić się w innej rzeczywistości. Nie
będzie się buntować, bo na to zabraknie jej sił i czasu.
Przestanie też myśleć. Może to i lepiej. Może życie będzie wtedy łatwiejsze. A jeśli chodzi o koniec, to najłatwiej jest go przewidzieć.
Dorota była bardzo ładna. Tak przynajmniej twierdzili ci, którzy ją znali. Ale wiedziała, że to piękne ciało kiedyś się pomarszczy, włosy zsiwieją, a krok przestanie być sprężysty. Tak zacznie się proces umierania.
Będzie trwał długo. Początkowo będzie chciała to ukryć.
Będzie nakładać na twarz warstwy makijażu, farbować
włosy, chodzić do różnych lekarzy i prosić o przedłużenie ż­ ycia. A sam koniec będzie taki jak ten, który teraz
ogląda. B
­ ędzie umierała tak jak dziadek Antoni, kiedy
już wszystko ostatecznie się zepsuje. Co gorsza, wcześniej
to samo stanie się z jej rodzicami. A ona znów będzie musiała siedzieć i patrzeć. I krzyczeć z bezradności. „No,
oczywiście tylko w myślach. Przecież nie można zakłócać
porządku. Trzeba będzie żyć, nie wychylając się z szeregu i tak samo pewnie umierać. Nie ma już wojen, a przynajmniej nie ma ich w tej części świata. Tym samym
szansa na szybką śmierć w imię jakiejś wielkiej sprawy
stracona. Tak, wojna to coś zwierzęcego, ale i prostego.
Życie jest za bardzo skomplikowane. Nie chcę żyć”. <
Ciąg dalszy nastąpi...
I n t e r p r e t a c j e
Agnieszka Kobiałka
Kultura
dla młodych!
Czego od kultury w Bielsku-Białej oczekują młodzież (14–18 lat) i „piękni dwudziestoletni”? Czego im
­brakuje?
Nie jest tajemnicą, że zbiorowość zamieszkująca nasze miasto jest populacją starzejącą się (a nawet starą),
co wpływa na ofertę kulturalną Bielska-Białej. Zaś, jak
powszechnie wiadomo, gusta starszych zwykle nie pokrywają się z gustami młodszych pokoleń. Oferta dla
młodych bywa zaniedbywana – potrzeby uczestnictwa
kulturalnego nie są wystarczająco rozbudzane, pielęgnowane i ukierunkowane. A przecież grupa młodych ludzi
jest szczególnie istotna – głównie z powodu możliwości
kształtowania zwyczajów i potrzeb kulturowych, budowania pozytywnego świata doświadczeń oraz naturalnej ciekawości, otwartości czy kreatywności. To właśnie
współpraca z młodymi jest dla instytucji kultury szansą
na przełamanie utartych sposobów myślenia i działania.
Kulturowa skóra świata zmienia się. Przewidział to
czterdzieści lat temu Herbert Marshall McLuhan, prorokując w swej słynnej książce Galaktyka Gutenberga
powstanie nowego modelu kultury opartego na komunikacji obrazkowej i elektronicznej. Ten kształt komunikacji nie unieważnia istotnych dawniej problemów
i tematów, domaga się tylko nowego języka, stosowania
nowych pojęć – adekwatnych do rzeczywistości – oraz
odwołań do współczesnych kontekstów. Niestety, bielskie
instytucje kultury nie nadążają za postępem – zostały
zbombardowane technologią, na którą ani technicznie,
ani mentalnie nie są przygotowane. Nieliczni próbują
się dostosować, poznając nowe narzędzia. Większość
nadal siedzi w jaskini, nie zdając sobie sprawy, że kulR e l a c j e
tura jest dziś plikiem – tekstem, zdjęciem, filmem, piosenką etc., a zarazem częścią życia towarzyskiego, bycia
w grupie1. Jest źródłem kreatywności, która nie zawęża
się do aktywności artystycznej – tworzy swoisty system,
w którym g­ romadzi się energia społeczna i przedsiębiorcza. Tymczasem działania ośrodków – niedopasowane
do nowych gustów estetycznych, a także możliwości finansowych młodych ludzi – rozmijają się ze sposobami
korzystania z treści kultury. Dominują: bylejakość, prowizorka, hipokryzja. Ponadto, jak mawia młodzież: „beton w Bielsku-Białej trzyma się mocno” – kulturą rządzą ludzie wiekowi, nie do końca kompetentni i otwarci
na nowe pomysły; zapominający, że oferta dla młodych
wymaga nie tylko adekwatności do oczekiwań, ale i subtelnego ukierunkowania, nie może być redukowana do
uczestnictwa w kulturze masowej czy powinności obcowania z kulturalnymi symbolami przeszłości w muzeach. Brakuje działań nienastwionych na zysk, ale na
rozwijanie pasji, realizowanie marzeń czy schowanych
do szuflady pomysłów oraz kierowania osób czy grup
o dużym potencjale kulturotwórczym w stronę ciekawych, konstruktywnych projektów.
I tak, bielskie instytucje, tracąc kontakt z rytmem
zmieniającej się cywilizacji, tracą kontakt z młodym
audytorium. Nie dziwi więc brak zaufania i lojalności młodych – wbrew pozorom ceniących sobie jakość
i ­profesjonalne standardy oferty kulturalnej – wobec
takich ośrodków. Na nic się zdadzą utyskiwania, że
WaWarsztaty
w ramach projektu
„Razem Organizujemy Kulturę”:
Pokaż, babciu, co potrafisz!
F
Agnieszka Kobiałka
Agnieszka Kobiałka
– bielszczanka, absolwentka
filologii polskiej UJ,
jak wielu dziś młodych ludzi
poszukująca stałego
zatrudnienia.
Autorka projektu „Razem
Organizujemy Kulturę”
i jego koordynatorka.
I n t e r p r e t a c j e
29
Rozmowy z bielszczanami
30
R e l a c j e
z­ ainteresowanie kulturą spada, a młodzi to cynicy, nihiliści i hedoniści. Ich wielowektorowy, często rozmyty
i patchworkowy gust estetyczny nie oznacza wcale bezmyślnej akceptacji kultury dominującej – masowej czy
krążącej w sieci2. Rozczarowanie współczesną młodzieżą zdaje się być efektem starzenia się, niepowodzeń, frustracji i niezrozumienia przemian, jakie funduje wciąż
ewoluująca rzeczywistość. Młodzi mieszkańcy Bielska-Białej są bowiem aktywni i chcą współtworzyć kulturę. Mimo braku wiedzy o faktycznym funkcjonowaniu
infra­struktury, widzą możliwości swojego aktywnego
zaangażowania. Bez problemu określają, co jest dla nich
kluczowe w ocenie oferty (łatwy dostęp, różnorodność
treści, kreatywność, efektywność promocyjna) i jakie
są przyczyny uczestnictwa w kulturze (dobre spędzenie czasu – najlepiej w gronie znajomych; zainteresowanie daną dziedziną sztuki). Wbrew pozorom nie interesuje ich tylko kultura młodzieżowa, studencka czy
popkultura – nie trzymają się utartych ścieżek zainteresowań konwencjonalnie przypisanych do ich wieku.
Interesuje ich kultura rozumiana jako sfera publiczna,
jej kreatywność i zróżnicowanie. Drzemie w nich dość
duży potencjał: aspiracje
(w dziedzinie muzyki, filmu, tańca, literatury, teatru, fotografii i plastyki),
bogata wyobraźnia, pomysłowość, związek z miejscem zamieszkania, a co
za tym idzie, chęć do działania i budowania lokalnej tożsamości. Nie brak
wśród nich artystów amatorów (muzyków, plastyków, filmowców, fotografików, poetów, prozaików),
pasjonatów, hobbystów czy
kolekcjonerów.
I co z tego, że ich postawa zmierza ku wzorcowi
dyletanckiemu3? Przecież
nie ma nic złego w interesownej i zawodowej
selekcji oraz fragmentaryzacji doświadczeń kulturowych. Tym bardziej że
wiążą się one z niesłychaną łatwością tworzenia
(eksperymentowanie z własnymi jeszcze nieujawnionymi talentami), przetwarzania i rozpowszechniania.
I tu monopol (a wraz z nim autorytet) instytucji upada.
Młodzi ludzie mają świadomość, że nie są już na nikogo skazani – mają wybór. W większości wypadków sami
sobie (bez pomocy ośrodków) organizują rozrywki i zajęcia, sami rozwijają swoje zainteresowania – jest to dziś
łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Internet pozwala na skróty poszerzać wiedzę; mimochodem wymieniać informacje i nabywać kompetencji poprzez kontakt
z ludźmi o podobnych zainteresowaniach czy pasjach.
Oczywiście, pełen zapału nauczyciel czy opiekun kółka
teatralnego, sprawnie działający dom kultury wciąż są
wartością, którą z perspektywy młodych ludzi trudno
zastąpić. Ale to za mało. Chcąc w obecnej sytuacji zaproponować coś konkurencyjnego, trzeba mieć wizję i pomysł wykraczające poza uruchamianie kolejnych stron
internetowych.
Czas więc rozpocząć poważną dyskusję o przemianach kultury i wizji działania instytucji. Ośrodki muszą
uzasadnić swoje bycie w świecie, w którym zdemokratyzowały się twórczość i dystrybucja, źródłem wiedzy,
I n t e r p r e t a c j e
r­ ekomendacji i samych treści kulturowych są inni internauci, a „instytucjami kulturalnymi” są fora dyskusyjne czy portale społecznościowe.
Gotowych odpowiedzi nie zna nikt. Ale najwyższa pora stawiać pytania: Do kogo młody człowiek się
porównuje? Kto mu imponuje? Jaka oferta kulturalna
uszlachetnia go we własnych oczach? W jakich okolicznościach dochodzi do tego, że bierny uczestnik projektów kulturalnych przekształca się we współtwórcę oraz
refleksyjnego obywatela przestrzeni dla niego stworzonej? Czas odświeżyć kadrę i skończyć z protekcjonalnym
podejściem do osób, które dla instytucji kultury powinny być najważniejsze!
Konieczne będą: solidne rozeznanie w zakresie zainteresowań kulturalnych młodych ludzi; wgląd w stan ich
świadomości, potencjału i deficytów; pożyteczne narzędzie ewaluacji, które pozwoli rozeznać spektrum wydarzeń i ośrodków w mieście; badanie dotyczące bywania
młodych w danych instytucjach. Wszystko to pozwoli
zaprojektować nowe strategie działania, a następnie realnie wprowadzić je w życie, stworzyć pozytywne relacje i podnieść poziom kreatywności, innowacyjności
<
i kompetencji kulturowych. R e l a c j e
Tekst powstał na podstawie wyników diagnozy oczekiwań,
potrzeb i zasobów kulturalnych mieszkańców Bielska-Białej
przeprowadzonej w 2013 roku przez autorkę w ramach projektu „Razem Organizujemy Kulturę. Dom Kultury+ Inicjatywy lokalne 2013”, dofinansowanego ze środków Narodowego Centrum Kultury.
Następuje przesunięcie akcentu z kultury na rozrywkę, szukanie przyjemności, dążenie do zabawy. Imprezy kulturalne
stają się nieodłączną częścią życia towarzyskiego – są przedmiotem rozmów, obiektem ciekawości, wymiany wiedzy, opinii czy oceny. Dzielenie się treściami kultury jest więc podstawową formą aktywności towarzyskiej.
2
W pewnych grupach rodzi ona świadomą kontestację demonstrowaną np. lekceważeniem imprez masowych, telewizyjnych seriali, dystansem wobec internetowego „śmietnika
znaczeń” czy wyeliminowaniem telewizora z zestawu sprzętów domowych.
3
Bycie dyletantem – w klasycznym rozumieniu tego słowa –
oznacza człowieka wszechstronnie, ale powierzchownie wykształconego.
1
Warsztaty Rock'n'rollowe
pogotowie gitarowe
Wolontariuszki ankietują
bielszczan
I n t e r p r e t a c j e
31
ROZMAITOŚCI
W Miejskim Domu Kultury posypały się jubile usze. 31 marca w Domu Kultury Włókniarzy
podsumowano 20 już konkurs dla malarzy nieprofesjonalistów noszący imię Ignacego Bieńka. A otworzył
wernisaż chór Echo, obchodzący 95-lecie istnienia.
10 kwietnia świętowano 100-lecie działalności kulturalnej w Hałcnowie, dziś dzielnicy Bielska-Białej,
i 20-lecie istnienia tam Domu Kultury, kierowanego
przez Krystynę Małecką, znanego z aktywnej i pełnej
sukcesów działalności. 12 kwietnia, jak pisała prasa,
jubileuszowy, 10-letni Tramway Kulturalny odjechał
w Domu Kultury Włókniarzy. 13 czerwca swoje 60-lecie obchodził Zespół Pieśni i Tańca Beskid. Zaprezentowały się wszystkie pokolenia tancerzy i muzyków.
M
uzeum Historyczne w Bielsku-Białej przygotowało na lato ekspozycję zatytułowaną Podążając za
modą, z wizytą u krawcowej, modystki i... (17.05–
31.08). Z muzealnych magazynów wydobyto różne
przedmioty pokazujące, w jaki sposób nasi przodkowie starali się dotrzymywać kroku zmieniającym się
tendencjom, modom i kierunkom w zakresie garderoby i rodzajów dodatków do niej, tak by ich odzież
odpowiadała duchowi epoki. Można było zajrzeć do
dawnych pracowni krawieckiej i modniarsko-bieliźniarskiej oraz warsztatu szewsko-kaletniczego, poznać
narzędzia pracy, którymi posługiwali się rzemieślnicy,
a także dokumenty uprawniające do wykonywania
zawodu. Najważniejsze wszak były konkretne wyroby
– odzież i jej elementy oraz dodatki. Dopełnieniem był
materiał ikonograficzny w postaci miniatur, obrazów
olejnych, grafik i fotografii archiwalnych.
29
maja w Bielsku-Białej Aleksandrowicach (kościół pw. św. Maksymiliana Kolbego) odbył
się koncert Pat Metheny Unity Group. Wystąpili: Pat
Metheny, Chris Potter, Antonio Sanchez, Ben Williams,
Giulio Carmassi. Koncert słynnego gitarzysty i jego
zespołu był jednym z wydarzeń świętowania 25-lecia
działalności Bielskiego Centrum Kultury. BCK na nadchodzące lato zaproponowało bielszczanom i gościom
wiele atrakcji. W programie imprez znaleźć można
było m.in. występ w Parku Słowackiego Czerwono-
Teatralna Kubiszówka
F
Lucyna Brzozowska
Po lewej grupa Kulisy, po prawej grupa Impro
32
R e l a c j e
I n t e r p r e t a c j e
ROZMAITOŚCI
-Czarnych, Alicji Majewskiej i Włodzimierza Korcza,
Bogusława Morki, Żuków i Bielskiej Orkiestry Kameralnej, a także cały cykl popularnych koncertów na Rynku
(folklor, kabaret, szanty itd.). Zaś zakończenie lata
uświetnili Afromental i Andrzej Piaseczny z zespołem.
5
czerwca w Chybiu odbyła się jubileuszowa gala
45-lecia Amatorskiego Klubu Filmowego Klaps.
Obchody trwają przez cały 2014 rok. Składają się na
nie imprezy i spotkania związane z filmem i fotografią oraz działania artystyczne podejmowane przez
członków klubu. Klaps powstał w 1969 roku, założyli
go młodzi entuzjaści kina. Do dziś zajmuje ważne
miejsce w przestrzeni kulturalnej i edukacyjnej gminy,
15
czerwca w Domu Kultury im. W. Kubisz
można było zobaczyć efekty pracy działających tu młodzieżow ych grup teatralnych,
bowiem odbyły się dwie premiery. Jako pierwsza
zaprezentowała się grupa Impro ze spektaklem
Łysa śpiewaczka zrealizowanym na podstawie
sztuki Eugène’a Ionesco. Opiekunem młodych aktorów i reżyserem widowiska jest Sławomir Miska.
R e l a c j e
pozwalając rozwijać pasje i zainteresowania, realizować najśmielsze pomysły z zakresu filmu i fotografii.
Organizuje imprezy, zaprasza do Chybia ludzi filmu,
a także dokumentuje życie kulturalne i społeczne
miejscowości. Współzałożycielem i najbardziej znanym członkiem Klapsa był Franciszek Dzida (zmarł
w ubiegłym roku), twórca kilkudziesięciu filmów, także
malarz i zaangażowany działacz kultury, laureat wielu
nagród. Twórczość AKF-u przyczyniła się do promocji
gminy Chybie w całym kraju. Jest to jeden z niewielu
wciąż twórczych amatorskich klubów w kraju.
4
czerwca w sali koncertowej ZPSM im. S. Moniuszki
w Bielsku-Białej odbył się spektakl muzyczny
w wykonaniu włoskiej artystki Gabrielli Perugini,
zorganizowany przez Centro Italiano di Cultura.
Na widowisko zatytułowane Acini sul pentagramma
(Winogrona na pięciolinii) złożyły się muzyka, słowo
i obraz. Motywem przewodnim było wino. Muzyka
(m.in. Robinson, Caroso, Capriola, Ballard, Da Milano)
wykonywana przez artystkę na lutni renesansowej
splatała się z recytowanymi przez towarzyszące
jej osoby tekstami Goethego, Nerudy, Lechonia,
Szymborskiej, Yeatsa, Baudelaira i innych poetów
oraz z pokazem dzieł malarskich m.in. Arcimbolda,
Caravaggia, Degasa, Picassa, Cezanne’a.
Grupę Kulisy prowadzi Renata Morawska. Przesłanie,
które przygotowała ze swoimi podopiecznymi, zainspirowane zostało średniowiecznymi moralitetami
i Dezyderatami M. Ehrmanna, których fragmenty
usłyszeliśmy w finale. Dwa różne rodzaje teatru, dwa
podejścia do realizacji scenicznych wizji połączyła
wspólnota pasji i zaangażowania tak młodzieży, jak
też ich opiekunów, instruktorów.
I n t e r p r e t a c j e
33
ROZMAITOŚCI
m.in. wydarzenia kulturalne z upowszechnianiem
wiedzy, propagowaniem osiągnięć współczesnej nauki, promocją zdrowia, znalazły się ogólnodostępne
wykłady, laboratoria, prezentacje multimedialne, wystawy malarskie i fotograficzne, seminaria, ćwiczenia,
spektakle teatralne, koncerty, happeningi. Odbywały
się zarówno na terenie kampusu ATH, jak również
w wielu instytucjach (szkołach, domach kultury, kościołach itd.) Bielska-Białej i pobliskich miejscowości.
O
Gabriella Perugini
F Luca Dallolio
Gabriella Perugini ukończyła konserwatorium w Turynie na wydziale gitary. Gra na typowych instrumentach renesansowo-barokowych, takich jak lutnia,
teorba czy gitara barokowa. Zajmuje się także nauką
komponowania oraz muzyką chóralną. Jest laureatką
wielu konkursów krajowych i międzynarodowych,
występuje jako solistka oraz z zespołami kameralnymi w repertuarze głównie z XVI i XVII wieku. Jej
koncertom często towarzyszą dworskie układy choreograficzne. Od kilku lat, we współpracy z lekarzami,
poprzez muzykoterapię pomaga osobom z problemami neurologicznymi. Od 2009 roku realizuje
tematyczne spektakle muzyczne, w których łączy grę
na instrumentach z recytacją wierszy oraz pokazami
malarstwa. Oddziałuje na widza dźwiękiem, obrazem
i poezją, umożliwiając wielozmysłowy odbiór sztuki.
15
Beskidzki Festiwal Nauki i Sztuki (6–7.06) za
motto miał cytat z Georges’a Braque'a: Nauka
uspokaja. Sztuka jest po to, by denerwować. Jego
głównym organizatorem jest Akademia Techniczno-Humanistyczna w Bielsku-Białej, a celem przyczynek
do integracji środowisk naukowych, oświatowych
i kulturalnych Podbeskidzia. W programie, łączącym
34
R e l a c j e
d 26 lipca do 3 sierpnia trwał tegoroczny Tydzień
Kultury Beskidzkiej. Na pięciu estradach przez
dziewięć kolejnych dni koncertowało niemal 100
zespołów. Do tego dodatkowe koncerty w innych
miejscowościach, występy kapel, kiermasze, wystawy,
korowody. W odbywającym się już 45 raz Festiwalu
Folkloru Górali Polskich po raz kolejny najlepszy okazał się konkursowy program zaolziańskiego zespołu
Oldrzychowice, przedstawiający fragment wesela.
W tzw. małym konkursie FFGP Złote Żywieckie Serca
zdobyli: Kapela Byrtków, multiinstrumentalista Marcin Blachura, śpiewaczka Zofia Sordyl oraz mistrzowie Anna Lassak (śpiew) i Krzysztof Trebunia-Tutka
(instrumenty). Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne, które organizowane są w ramach Tygodnia
Kultury Beskidzkiej, odbyły się w tym roku po raz 25.
Startowało w nich 16 grup, w tym 13 zagranicznych.
Grand Prix zdobył zespół Grojcowianie z Wieprza za
program Po odpuście.
S
ztukobranie – warsztaty dawnego rzemiosła
i zwyczajów” to tytuł projektu realizowanego
w Żywieckim Parku Etnograficznym w Ślemieniu
w lipcu i sierpniu. Złożyła się na niego seria zajęć prowadzonych z grupą bezrobotnych mieszkanek gminy.
Pomysłodawczyniami oraz współorganizatorkami są
mieszkanki Ślemienia skupione w grupie nieformalnej
„Ciocie – plocie” działającej przy Fundacji Wspierania
Kultury i Sztuki Kuźnia Sztuki. Uczestniczki projektowały i wykonywały zabawki ludowe według tradycyjnych wzorów. We wrześniu i październiku będą
poznawały tajniki wikliniarstwa, wyplatając kosze
używane niegdyś w gospodarstwach. „Sztukobranie”
dofinansowano ze środków Polsko-Amerykańskiej
Fundacji Wolności w ramach projektu realizowanego
przez Akademię Rozwoju Filantropii w Polsce oraz
Żywiecką Fundację Rozwoju. Na terenie Żywiecczyzny
program współfinansuje firma Żywiec Zdrój.
O
toczenie Centrum Kultury i Sztuki Dwór Kossaków
w Górkach Wielkich przez całe lato (czerwiec,
lipiec, sierpień) tętniło życiem kulturalnym. Na Artystyczne Lato u Kossaków składają się różnorodne,
wielokierunkowe działania. Były warsztaty (graficzne,
malarskie, plecionkarskie, kreatywności, teatralne...),
koncerty muzyki klasycznej i popularnej, projekcje
filmowe (m.in. dokumentów poświęconych Janowi
Karskiemu), prelekcje (m.in. o sztuce, stanicy harcerskiej Kamińskiego, przyrodzie), spektakle teatralne.
Po raz kolejny swój plener mieli tu studenci wyższych
szkół artystycznych, już siódmy raz odbył się międzynarodowy plener rzeźbiarski, a utrzymane w takiej
samej formule spotkanie zaproponowano także
najmłodszym miłośnikom sztuki. Podsumowaniem
był jarmark, podczas którego można było kupić
(lub obejrzeć na wystawie) dzieła powstałe podczas
letnich plenerów.
13
czerwca w Cieszynie ogłoszono rezultaty
dziewiątej edycji konkursu Śląska Rzecz 2013
organizowanego przez Zamek Cieszyn. Wystawę
nagrodzonych projektów można było oglądać
w Cieszynie do 27 lipca, od 31 lipca do 31 sierpnia
była prezentowana w Katowicach. Za najlepszy śląski produkt uznano śpiwór Radical
Custom 1Z – projekt Wojciecha Kłapci i Wojciecha
Pająka, wyprodukowany przez Pajak Sport z Bielska-Białej – na którym umieszczono niezwykle
precyzyjną mapę Tatr w opracowaniu Wojskowego Instytutu Geograficznego. Nagroda Specjalna
przypadła bielskiej firmie Marbet za kolekcję sof
i foteli Fin, która powstała we współpracy z projektantem Tomaszem Augustyniakiem. Triumfatorką w kategorii usług została Spółdzielnia
Socjalna Parostatek z Cieszyna, zajmująca się budową konstrukcji z żywej wierzby, projektowaniem
graficznym oraz organizowaniem warsztatów
i spływów ­kajakowych Olzą. Nagroda specjalna w tej
kategorii przypadła akcji „Spektakle bez barier”,
zorganizowanemu przez Teatr Polski w Bielsku-Białej cyklowi przedstawień przystosowanych do
odbioru przez osoby niewidome (dzięki audiodeskrypcji) i niesłyszące (dzięki tłumaczeniu na język
migowy). W kategorii grafika użytkowa nominowana do nagrody była także identyfikacja wizualna
oraz logotyp Teatru Polskiego. (jl)
(oprac. ms)
I n t e r p r e t a c j e
ROZMAITOŚCI
otrzymała Ikara – Nagrodę Prezydenta Miasta Bielska-Białej za całokształt działalności w dziedzinie
kultury i sztuki.
W nekrologu podpisanym przez dyrekcję cieszyńskiego Instytutu Sztuki czytamy: Była artystką i pedagogiem, niekwestionowanym autorytetem wśród
studentów Instytutu Sztuki. Jej pasją było malarstwo.
Inicjowała projekty twórcze, z których cykl wystaw pt.
„Żywioły” był szczególnie znaczący dla środowiska
artystów, skupiając różnorodne postawy wobec sztuki
obrazu. Uczestniczyła w licznych plenerach, konkursach i wydarzeniach propagujących sztukę. Zawsze
gotowa do podejmowania nowych wyzwań wyjechała
na nigdy niekończący się plener w przestrzeniach,
o których inni mogą tylko pomarzyć. Będzie nam Jej
brakowało.
S
Jagoda Adamus
F Archiwum Galerii Bielskiej BWA
J
agoda Adamus (1958–2014) – malarka, rysowniczka, zmarła 23 czerwca. Była profesorem UŚ.
Zajmowała się także teorią i historią sztuki.
Urodziła się w Bielsku-Białej. Ukończyła w 1984 roku
Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Pięknych w Łodzi
na Wydziale Malarstwa i Grafiki (dyplom w Pracowni
Litografii prof. Jerzego Grabowskiego). Uczyła malarstwa i historii sztuki w Liceum Sztuk Plastycznych
w Bielsku-Białej, a od 2000 roku prowadziła zajęcia
w Instytucie Sztuki Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie (m.in. w pracowni malarstwa).
Prezentowała swoje prace na około 160 wystawach,
m.in. w Krakowie, Nowym Sączu, Łodzi, Poznaniu,
Szczecinie, Toruniu, Wrocławiu, Kanagawie (Japonia),
Pego Alicante (Hiszpania), Pescarze (Italia), Toronto
(Kanada), Tuzli (Bośnia i Hercegowina). Zdobyła m.in.
Grand Prix Ogólnopolskiego Triennale z Martwą Naturą w Sieradzu (2001), I nagrodę na Biennale Małych
Form Malarskich w Toruniu (2007). Była stypendystką
Ministra Kultury i Sztuki (1986, 1988). W 2009 roku
R e l a c j e
tanisław Lach (1930–2014), słynny twórca
ludowych zabawek, zmarł 17 sierpnia. Urodził
się w Pewli Wielkiej i tam mieszkał przez całe życie.
Struganiem zabawek zajmował się od dziecka, naśladując dziadka Karola i ojca Jana, również znanych
zabawkarzy. Od nich też przejął wiele wzorów, ale
większość wykonywał jedynie na konkursy, wystawy
i specjalne zamówienie.
Szczególnie charakterystyczne dla pewelskiego zabawkarza były wyścigowce, koniki charakteryzujące
się smukłą sylwetką i długimi nogami. Pozostawiał je
w stanie surowym, rzezając jedynie grzywę i siodło,
lub malował według tradycyjnego wzoru. Najpiękniejsze były te czerwone ze zdobieniami w innych
kolorach. Niekiedy na koniku siedział ułan – klockowaty jeździec w zielonym uniformie. Czasem sąsiadowały z capami o niezgrabnej, karykaturalnej sylwetce.
­Bywały również elementem bryczki pięknie zdobionej.
Większość koników Stanisław Lach wykonywał ręcznie, posługując się tradycyjnymi narzędziami. Tworzył
też osadzone w tradycji bryczki, karuzelki, kołyski.
W pracy przez wiele lat pomagała mu żona Czesława,
a także okresowo synowie.
Często uczestniczył w wystawach i kiermaszach sztuki
ludowej organizowanych podczas imprez folklorystycznych w całej Polsce. Jego prace znalazły się na
prezentacjach beskidzkiej sztuki ludowej w Niemczech
i Francji. Był ze swoimi zabawkami w Bułgarii, Słowacji i Czechach. Wiele z nich znajduje się w muzeach
etnograficznych i regionalnych. Za pośrednictwem
spółdzielni Cepelia i Milenium w Krakowie jego
zabawki trafiały także m.in. do Włoch, Anglii, USA
i Japonii. Prowadził zajęcia z zabawkarstwa w ramach
edukacji folklorystycznej organizowanej w szkołach
i ośrodkach kultury beskidzkiego regionu. Za kontynuowanie tradycji zabawkarskich otrzymał m.in.
Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki (1978) oraz Nagrodę
im. Oskara Kolberga (1994). (uwit)
Stanisław Lach
F Archiwum ROK
I n t e r p r e t a c j e
35
REKOMENDACJE
BIELSKO-BIAŁA
Pohuśtaj się na nitce życia – wystawa rysunków
Jana Dobkowskiego
5–28 września, Galeria Bielska BWA
Informacje: Galeria Bielska BWA, ul. 3 Maja 11,
tel. 33-812-58-61, [email protected],
www.galeriabielska.pl
10 Międzynarodowy Festiwal Chórów
„Gaude Cantem”
16–19 października, Bielsko-Biała i miejscowości
powiatu bielskiego
Informacje: Polski Związek Chórów i Orkiestr
Oddział Bielsko-Biała, ul. 1 Maja 8, tel. 33-812-69-08,
www.gaudecantem.pl, [email protected]
Wąż – premiera
14 września, Banialuka
Informacje: Teatr Lalek Banialuka im. J. Zitzmana,
ul. A. Mickiewicza 20, tel. 33-812-33-94,
www.banialuka.pl, [email protected]
Setna rocznica wymarszu do Legionów – wystawa
24 września – 31 grudnia, Galeria Strzelnica
Informacje: Muzeum Historyczne,
zamek książąt Sułkowskich, ul. Wzgórze 16,
www.muzeum.bielsko.pl
Wyszehradzki Festiwal Literatury Słowackiej
22–24 września, Książnica Beskidzka
Biennale Ilustracji Bratysława 2013 – wystawa prac
konkursowych
22–30 września, Książnica Beskidzka
Informacje: Książnica Beskidzka,
ul. J. Słowackiego 17A, tel. 33-822-82-21 do 24,
www.ksiaznica.bielsko.pl,
[email protected]
BRZUŚNIK, JELEŚNIA, MILÓWKA
23 Posiady Gawędziarskie
25 Konkurs Gry na Unikatowych
Instrumentach Ludowych
8, 9, 23 listopada
Informacje: Regionalny Ośrodek Kultury
w Bielsku-Białej, ul. 1 Maja 8, tel. 33-822-05-93,
[email protected], www.rok.bielsko.pl
15 Ogólnopolski Festiwal Piosenki Aktorskiej
„Śpiewanko”
3–4 października, Dom Kultury w Hałcnowie
Informacje: Miejski Dom Kultury – DK w Hałcnowie,
ul. s. M. Szewczyk 1, tel. 33-816-23-28,
www.mdk.beskidy.pl, [email protected]
19 Festiwal Kompozytorów Polskich
– Henryk Mikołaj Górecki, Oskar Kolberg,
Andrzej Panufnik
9–11 października, Dom Muzyki BCK,
kościół pw. św. Andrzeja Boboli,
Zespół Państwowych Szkół Muzycznych
Informacje: Bielskie Centrum Kultury,
ul. J. Słowackiego 27, tel. 33-828-16-40,
www.bck.bielsko.pl, [email protected]
JELEŚNIA
Hołdymas Gazdowski
18 października, GOK
Informacje: Gminny Ośrodek Kultury,
ul. Plebańska 1, tel. 33-863-66-68,
[email protected]
TYCHY
Sztuka ludowa i naiwna ze zbiorów
Muzeum Miejskiego w Tychach
maj–wrzesień, sala ekspozycyjna,
ul. Katowicka 9
Informacje: Muzeum Miejskie, pl. Wolności 1,
tel. 32-327-18-20, www.muzeum.tychy.pl
CZECHOWICE-DZIEDZICE
22 Jesienny Festiwal Muzyczny „Alkagran”
8 Konkurs Akordeonowy
im. Andrzeja Krzanowskiego
29 września – 3 października,
Czechowice-Dziedzice, Bielsko-Biała
Informacje: Miejski Dom Kultury,
ul. Niepodległości 42, tel. 32-215-31-59,
www.mdk.czechowice-dziedzice.pl,
[email protected]
Więcej informacji o imprezach
w województwie ­śląskim na stronie:
silesiakultura.pl.
36
R e l a c j e
I n t e r p r e t a c j e
Piotr Targosz – Fotografia
Piotr Targosz – bielszczanin, rocznik 1979. Artysta fotografik, członek Związku Polskich Artystów
­Fotografików, propagator idei fotografii piktorialnej – w jej odmianie modern. Wieloletni członek
formacji Landskapiści. Brał udział w kilkudziesięciu wystawach w kraju i za granicą. Uczestnik
plenerów, festiwali i konkursów poświęconych
fotografii krajobrazowej, na których zdobył kilkanaście nagród i wyróżnień, m.in. w 2005 roku
główną nagrodę w kategorii Best Photo na International Audio Visual Festival (Cirencester, Anglia)
organizowanym przez Królewskie Towarzystwo
Fotograficzne. Organizator imprez z dziedziny
foto­grafii.
Piotr Targosz jest jednym z laureatów 3 Bielskiego
Festiwalu Sztuk Wizualnych, a nagrodą jest wystawa w Galerii B & B.
GALERIA