Złote łąki - Jakub Ciećkiewicz

Transkrypt

Złote łąki - Jakub Ciećkiewicz
C14
28.01.2011
Historie z paragrafem
Kasiarze z desperacji
G
rzegorz W.
z Dębicy napadał na banki,
by mieć kasę
na jednorękich bandytów. Rafał B. z Nowej Huty
rabował, bo chciał spłacić
kredyty i zarobić na wyjazd
za granicę.
Policja przyznaje: lawinowy
wzrost liczby napadów, którego
jesteśmy świadkami, to najczęściej nie dzieło gangsterów, ale
amatorów, pchniętych do przestępstwa pustką w portfelach.
„Spokojny, złego słowa
o nim nie można powiedzieć.
Bardzo dbał o żonę, opiekował
się synem. Z dumą opowiadał,
że czeka na przyjście na świat
kolejnego potomka” – tak Rafała B. opisywali sąsiedzi z bloku, tuż po tym, jak jesienią
2009 r. policjanci wyprowadzili go w kajdankach z mieszkania. Wszyscy byli zszokowani, że to właśnie on z bronią
w ręku napadał na banki.
35–letni Rafał B., bezrobotny z Nowej Huty, w czasie ra-
AFRYKAŃSKI DLA
POCZĄTKUJĄCYCH
Jakub
Ciećkiewicz
Złote
łąki
N
ad bazarem unosi się lekka
mgiełka piasku. Wszystko
ma kolor żółtokremowy:
beton parkingu, samochody dostawcze, sprzedawcy w burnusach.
Z sepii poranka, jak zza magicznej
kotary, wyłania się nagle siwobrody
mężczyzna w białej, rozwianej galabii i w czerwonej czapeczce na
głowie. Opowiada przechodniom
tajemnicze historie, wymachując
dookoła dłońmi. Jego głos jest
płynny, gardłowy, opowieść budzi
zatrwożenie, zaciekawienie, zaskoczenie, uśmiech. To zawodowy
saharyjski bajarz! Pisarz – gawędziarz – aktor: prawdziwy relikt
tysiącletniej historii.
Wokoło rozgrywa się fabuła
z pogranicza snu, jawy i koszmaru.
Ot, na przykład taka:
Biedny, zakochany chłopiec,
pragnąc nagrodzić wybrankę
swego serca za miłosną noc,
z rozpaczy, kradnie sakiewkę na
bazarze. Zostaje złapany, osądzony i skazany. W trakcie tradycyjnej egzekucji odrąbania dłoni litościwy kat wkłada mu
okrwawiony kikut przedramienia
bunków zawsze używał rekwizytów, np. zakładał gipsową
szynę na rękę albo naklejał na
twarz opatrunek z bandażu.
Do paska spodni przypinał kaburę z pistoletem – zabawką,
którą wcześniej kupił 6–letniemu synowi.
„W czasie napadów nie
krzyczał, nie groził, nie wybiegał w pośpiechu z pieniędzmi.
Podchodził spokojnie do lady,
podsuwał pracownikom pod
oczy kartkę z żądaniem wydania pieniędzy i jakby od niechcenia rozchylał kurtkę spod
której wystawała »broń«. Kiedy dostawał gotówkę, pakował
ją do torby i spokojnie wychodził z banku” – opowiadają
krakowscy policjanci.
W taki sposób obrabował
w 2009 r. trzy banki. Pierwszy
20 lipca: z Banku WBK na
os. Kościuszkowskim ukradł
5 tys. zł. Po miesiącu z BGŻ na
placu Bieńczyckim zabrał
12,4 tys. zł, a kilka tygodni
później – z Fortis Banku na os.
Kazimierzowskim – 8250 zł.
Ostatni skok przyczynił się do
jego wpadki. Następnego dnia
jego portret, zarejestrowany
przez kamery bankowego monitoringu, można było już
obejrzeć we wszystkich lokal-
Lawinowy wzrost liczby napadów,
którego jesteśmy świadkami,
to najczęściej nie dzieło
gangsterów, ale amatorów,
pchniętych do przestępstwa pustką
w portfelach.
do beczki wypełnionej wrzącą
smołą. Publiczna hańba, upodlenie, wstyd – smutny finał romansu, chociaż nie miłości... Coś
jakby z „Sokoła” Boccaccia, ale
jednak inaczej.
Inaczej – bo opowieści Wschodu oswajają słuchaczy z niedostatkiem, brakiem, cierpieniem,
okrucieństwem wielmożów i przewrotnością kobiet. Pouczają, że
nawet wiara w Allacha nie powstrzyma nieszczęścia, dobro pozostaje zazwyczaj bez nagrody,
życie ludzkie trwa krótko i obfituje
w tragedie: więzienia, tortury, kalectwo, śmierć – fabuła losu nie
kończy się happy endem.
Stojąc na małym placyku na
skraju Sahary, podziwiając wielki
kunszt wędrownego bajarza, zastanawiam się, czy to, co nas różni
od muzułmanów, nie zaczyna się
od słuchania innych bajek? A potem dopiero – innych Ewangelii?
bo ożenił się z romantyczną Austriaczką i teraz prowadzą wspólnie agencję turystyczną w Wiedniu. W M’hamidzie trzyma wielbłądy i kilka nowych suwów, którymi wozi turystów po Saharze.
– W programie obowiązkowa tuareska kolacja i sentymentalna noc
na pustyni przy świetle księżyca.
Interesu pilnuje wuj – wódz miejscowego plemienia.
***
Droga na południe prowadzi przez
skaliste pustkowia, strzeliste góry
Antyatlasu, wysokie przełęcze, aż
do pierwszych wydm, skąd wiatr
nawiewa lotne piaski. Przez chwilę
widać tylko złote pręgi diun, postrzępione akacje i ciemną bryłę
nadjeżdżającej terenówki.
Said, podróżujący nowym pajero do M’hamidu – ostatniej oazy
przed pustynią – jest ubrany w tak
doskonały, tak wymuskany strój
Tuarega, obsypany w dodatku
wspaniałą, plemienną biżuterią,
że aż niewiarygodny, nieprawdziwy
– po prostu zakłamany. Firmowa
butelka z wodą sidi ali, którą ma
pod ręką, nasila podejrzenia, że
to aktor.
Said mówi, że pochodzi stąd,
ale miał w życiu wielkie szczęście,
nych gazetach. W mediach pojawiły się też komunikaty
o wyznaczeniu przez policję
5 tys. zł nagrody za pomoc
w zidentyfikowaniu bandyty.
Zaraz potem w komendzie
rozdzwoniły się telefony z informacjami o potencjalnych
sprawcach. Jedna okazała się
właściwa. Policyjny wywiadowcy przez dwa dni obserwowali Rafała, by w końcu go zatrzymać w jego nowohuckim
mieszkaniu. W jego samochodzie znaleziono kilka tysięcy
złotych, które zostały mu z napadów.
W prokuraturze przyznał
się do wszystkiego. Dokładnie
opisywał, jak przygotowywał
się do skoków, obserwując
upatrzone placówki. Wybierał
tylko te, w których nie było
strażników. Tłumaczył się katastrofalnym stanem domowego budżetu, utratą pracy, bankowymi długami i pilną potrzebą uzbierania pieniędzy
na wyjazd za granicę do pracy.
Podobny amator z Dębicy
obrabował w minionym roku
cztery krakowskie banki i jeden w swym rodzinnym mieście. 29–letni Grzegorz W. na
co dzień pracował w zakładach oponiarskich. Był krajaczem tkanin. Praca nudna, fizyczna i, co najgorsze, słabo
płatna, a on miał duże potrzeby. Rodziny wprawdzie nie
zdążył założyć, mieszkał z rodzicami oraz z trójką młod-
próby zdobycia pieniędzy
przez współczesnych kasiarzy. Sprawcy atakują przeważnie małe placówki, które
bardziej przypominają sklepy niż banki. W większości
z nich nie ma żadnego strażnika. Monitoring – jeśli jest
– to na ogół kiepski albo nieczynny z powodu awarii.
Brakuje cichego alarmu, metalowych krat czy podwójnych drzwi, blokujących
bandytę w środku. Od pieniędzy, leżących w kasie, do
drzwi prowadzących na ulicę, gdzie łatwo można wtopić w tłum, napastnika dzielą najczęściej 2–3 metry. To
powoduje, że takie placówki
są uznawane za wyjątkowo
łatwy łup, a na napady decydują się amatorzy.
Przed trzema laty podobny amator – 38–letni rolnik
z okolic Otwocka – postawił
na nogi całą stołeczną policję,
dokonując kilkunastu napadów na placówki bankowe
w woj. mazowieckim. Do terroryzowania pracowników
używał repliki maszynowego
uzi. Skradł w sumie ok.
300 tys. zł. Potrzebował tych
pieniędzy na spłatę kredytu
do banku…
szych braci, ale miał słabość
do… jednorękich bandytów.
Co wieczór w salonie gier zostawiał po kilkaset złotych.
Czasem dużo więcej, zazwyczaj bowiem przegrywał.
Imał się różnych sposobów,
by zdobyć pieniądze na hazard. Najpierw sfałszował zaświadczenie o zatrudnieniu
i zarobkach, by wyłudzić
z banku 30 tys. zł kredytu.
Pieniądze jednak szybko się
skończyły, pensja krajacza nie
starczała na terminową spłatę
rat, a bank groził przymusową
egzekucją. Wtedy kupił
w sklepie z zabawkami plastikową imitację pistoletu i ruszył z nim do Fortis Banku,
oddalonego od domu zalewie
o kilkaset metrów. Wszedł do
banku w kominiarce, sterroryzował dwie pracownice, zabrał
30 tys. zł i uciekł.
Trzy dni później był w Krakowie. W ciągu kilku tygodni
obrabował cztery banki, zabierając z nich w sumie 210
tys. zł. Wkrótce wpadł, ale już
bez pieniędzy. W czasie przesłuchań przyznał, że wszystko
poszło na gry hazardowe.
Grozi mu do 12 lat więzienia.
To nie pierwsze i na pewno nie ostatnie desperackie
***
Ostatnie miasteczko przed oceanem piasków przypomina uliczkę
z westernu. Środkiem drogi, na
staroświeckim motocyklu, jedzie
Tuareg z córką i... przyciśniętym
do kierownicy dużym, żywym baranem. Śniady mężczyzna przywiązuje za nogę osła do drewnianego palika. Młodzi Berberzy wystają przed betonową knajpą, paląc
marihuanę. W około ciągną się
piaszczyste alejki, prowadzące do
glinianych domów, ot i wszystko!
Dalej rozlewa się Afryka.
Miejscowi są grzeczni, spokojni,
jakby mniej nachalni, bardziej
skupieni na sobie i swoich problemach. Mają wielkie czarne oczy
i piękne, hebanowe twarze. Łatwo
byłoby ich sfotografować, gdyby… nie przyczepiło się dwóch
nastolatków na rowerach. – Daj
nam pieniądze. No daj. W żaden
sposób nie można ich odpędzić.
Skręcam w boczną uliczkę, sięgam po aparat. Krzyczą – Ej, zapłać za fotografowanie! Skręcam
w bok – znowu jadą. Przystaję.
Oni też przystają. – Dawaj pieniądze, które masz w plecaku!
Robię minę. Śmieją się. Ale
nie przestają. – No, daj nam wreszcie kasę! Zatrzymuję się, pokazuję
palcem przed siebie – Aller! – Co?
To ty aller! Won! Poszedł stąd!
FOT. JAKUB CIEĆKIEWICZ
Ewa Kopcik
W powietrzu zaczyna pachnieć
awanturą. Na szczęście, jak spod
ziemi, wyłania się Said.
W jego agencji turystycznej,
która pełni rolę prymitywnej
noclegowni i knajpy dwudziestej
siódmej kategorii, każdy gość,
zanim spocznie, ściąga z krzesła
grubą warstwę piachu. Wujek
Saida parzy zielone liście w małym, srebrnym czajniczku, sposobem nomadów, który znam
z południowej Algierii. Siadamy,
uśmiechamy się, milczymy. Pytam: – Kel tamahak? (Jesteście
Tuaregami? Mówicie w tamaszek?). Chłopak w ogóle nie rozumie, wódz rozumie świetnie.
– Nie jesteśmy Tuaregami – mówi.
– Pochodzimy z berberskiego plemienia Ait Atta, ale turyści ciągle
pytają o błękitnych jeźdźców, więc
się za nich po prostu przebieramy.
Wiedeńczyk jest zażenowany.
– No, tak, ale mamy autentyczne
stroje, biżuterię, jesteśmy prawie
nie do odróżnienia…
Do sali wchodzi ciemnoskóry
rasta. Rozmawia z gośćmi, którzy
zamierzają nocować na Saharze.
– A ty, czego chcesz? – pyta Said.
– Ja? Idę do Bastion Beau Geste.
***
Kupiłem je w hurtowni spawalniczej. Wiozłem sześć tysięcy kilometrów. „Nagolenniki spawacza,
gatunek drugi, wykonane ze skóry
licowej wysokiej jakości. Produkt
polski, certyfikat CE, kategorii II,
doskonale chronią golenie oraz stopę przed odpryskami…”. Do tej
pory wstydziłem się je włożyć, ale
teraz…
– To ochraniacze na motocykl?
– pyta przechodzący Berber.
– Nie, to na psy i węże.
Starzec dotyka skóry.
– Świetne!
Droga do fortu, w którym
stacjonował kiedyś korpus Legii
Cudzoziemskiej, tonie w piaskach
Sahary. Podobno umocnienia
zostały niedawno zniszczone
podczas ataku marokańskich
żołnierzy na oddział partyzantów
z Frontu Polisario. Rzeczywiście
– zabudowania się rozpadają,
wszędzie tylko piach, wiatr i nostalgia.
Tak, to już koniec. Właśnie
w tym miejscu rozgrywa się finałowa scena z filmu „Pod osłoną
nieba”. Filmu, dzięki któremu
przyjechałem do Maroka, który
towarzyszy mi w wyobraźni od
początku podróży.
Jest pełnia Księżyca, wieje
wiatr, niebo rozpłomienia się
w fioletach i czerwieniach. John
Malkovich umiera na tyfus
w wielkiej, pustej sali. – Przez
tyle lat żyłem dla ciebie, choć
o tym nie wiedziałem. Teraz wiem,
a ty odchodzisz… – mówi z wysiłkiem do żony.
– Nie odchodzę, jestem tutaj.
Debra Winger płacze. – Spójrz
na mnie! Zostań proszę, nie odchodź, błagam…
O świcie leżą obok siebie. On
martwy. Ona jak martwa.
Nad Saharą wstaje wielkie
krwawe słońce. Kobieta mechanicznie pakuje walizkę, wychodzi na wydmę i przyłącza
się do karawany, która zawiezie
ją do Timbuktu. Przed oczami
widzów, przez kilkanaście minut, rozgrywają się najpiękniejsze filmowe obrazy pustyni,
a potem sceny z piaskowego
miasta, brawurowo nakręcone
przez Bertolucciego.
***
Nadciąga wieczór. Na niebie płoną żyrandole gwiazd, zupełnie
jak w arabskich baśniach.

Podobne dokumenty