mieszkańcy kultura - Centrum Promocji Kultury w Drezdenku

Transkrypt

mieszkańcy kultura - Centrum Promocji Kultury w Drezdenku
NR 13 MARZEC 2016
MIESZKAŃCY
KULTURA
E
ŻYCI
SZKOŁA
PASJE
MIASTO
WYDAWCA: CENTRUM PROMOCJI KULTURY W DREZDENKU
Od Redakcji...
Przenikanie kultur, przejmowanie obcych wzorców, kosmopolityzm,
emigracja to niewątpliwie znamiona naszych czasów, nieuniknione konsekwencje tego, że żyjemy w globalnej wiosce.
Przedstawiamy swój punkt widzenia, dzielimy się naszymi spostrzeżeniami, piszemy o nadziejach i obawach, komentujemy niektóre wydarzenia., a Wam, Drodzy Czytelnicy, życzymy miłej lektury.
Zespół Redakacyjny
Redaguje zespół redakcyjny: Sara Bilon, Julia Blatkiewicz, Przemysław Butrym, Patrycja Górna, Damian Kaczmarczyk, Jędrzej Lehmann, Marta Milczarek, Agata Pałasz, Damian Paszkowski
Opiekunowie: Dorota Jessa, Jan Kuchowicz
Zdjęcia: Jarosław Peszel oraz ze zbiorów CPK
Skład i druk: Drukarnia-Międzychód, 64-400 Międzychód,
ul. Bol. Chrobrego 6, tel./fax (95) 748 23 36
Wydawca: Centrum Promocji Kultury w Drezdenku, 66-530 Drezdenko,
ul. Niepodległości 28, tel.(95) 763 82 72
e-mail: [email protected], [email protected]
Nakład: 200 egz.
2
MARZEC 2016 TYGIEL
TRADYCYJNA CHRZEŚCIJAŃSKA
CZY POGAŃSKA WIGILIA?
Jak sądzisz, Drogi Czytelniku, ile jest w Tobie
z poganina? Nie staraj się zaprzeczać. Oprowadzę
Cię jak Dante, udowadniając, że wszystkie Twoje
bożonarodzeniowe zwyczaje mają wiele wspólnego
z pogańską tradycją. Wielkie huczne święto – narodziny Jezusa. Niewielu z nas pamięta, że jest to
także data przesilenia zimowego, która rozpoczyna
Szczodre Gody - dwutygodniowy okres świętowania
narodzin Słońca, uosabianego z postacią Swarożyca,
syna Swaroga.
Skoro już ustaliliśmy, że narodziny Syna Bożego zbiegają się
w czasie z pogańskimi Szczodrymi
Godami, to chodźmy dalej. Przechodząc od ogółu do szczegółu, zapytam retorycznie: „Czy zostawiasz
wolne miejsce przy stole dla niespodziewanego gościa (czy zbłąkanego
wędrowca- jak kto woli)?”. Chyba
znam odpowiedź. Otóż w czasach
przedchrześcijańskich pozostawiano puste miejsce, tyle tylko, że dla
zmarłych przodków, którzy podczas
obchodów Szczodrych Godów mieli
łączność ze światem żywych. Robiono to po to, by cały ród mógł
się zjednoczyć przy jednym stole.
Powszechnie stosowanym
symbolem jest również sianko pod
obrusem. Otóż w tradycji pogańskiej stanowiło ofiarę dla bóstw
wegetacyjnych: Welesa, Mokoszy
oraz Świętowita. Przejdźmy teraz
do potraw trafiających na stół wigilijny. Dlaczego w wielu domach
przygotowuje się ich dwanaście?
Wieczerza była „podsumowaniem”
całego poprzedniego roku, więc należało podziękować
bogom, stąd dwanaście potraw na stole. Inne wyjaśnienie mówi o liczbie wieczorów, które mijają od
rozpoczęcia do zakończenia świąt - 12 dni, które
współcześnie zwieńcza święto Trzech Króli. Tego dnia
przejedzenie miało pomóc w walce Słońca z siłami ciemności.
Kolejny, oczywiście również chrześcijański zwyczaj,
to jemioła. Taki z nią problem, że nie jest ani chrześcijańska, ani polska. Korzeni tej tradycji możemy
doszukiwać się w wierzeniach dawnych Celtów. Jemioła była uważana za dar od bogów i przypisywano
jej właściwości magiczne. Ścięta w noc przesilenia
zimowego, później zawieszona pod sufitem, miała
zapewniać ochronę przed złymi mocami i pożarami.
Wierzono również, że jest w stanie sprowadzić do
domu szczęście i bogactwo. Pierwsze pocałunki pod
jemiołą natomiast to pomysł Anglików. Pozostając
ciągle w przydomowym kręgu, warto przypomnieć
o zwierzętach mówiących ludzkim głosem. Jest to
związane z przekonaniem, że zwierzęta czują tak
samo jak ludzie, a tego dnia dusze zmarłych powracają na ten świat i za pomocą zwierząt kontaktują
się z bliskimi. Również tradycja kolędy wywodzi się
z pogaństwa. Odwiedziny kolędników zwiastowały
pomyślność i urodzaj w nowym roku, dlatego gospodarz, do którego zawitała dobra nowina, czuł się
w obowiązku szczodrego ich ugoszczenia, by wykupić
wszystkie dobre łaski.
To dziwne, a zarazem piękne, że pomimo upływu
wieków tradycje trwają. Można zastępować starych
bogów nowymi, zmieniać nazwy i definicje, ale natury człowiek nie oszuka. Z radością obserwuję, że
coraz więcej ludzi zaczyna się interesować tym, skąd
są, skąd pochodzą, a dzięki temu odkrywają swoją
tożsamość i przynależność. Mam nadzieję, że usłyszysz, Drogi Czytelniku, rytm bicia słowiańskiego serca
i poczujesz słowiańską duszę. Niech Ci się darzy w tym
Nowym Roku!
Jędrzej Lehmann
TYGIEL MARZEC 2016
3
CIEKAWOŚĆ ŚWIATA
Pochodzenie kultury jest rzeczą niezwykle ciekawą. Zrodzeni
w procesie ewolucji ludzie
pochodzący z jednego miejsca
w poszukiwaniu żywności rozeszli się
po całym świecie, docierając nawet na inne, bardzo
odległe kontynenty. Wynalezienie rolnictwa i zmiana z wędrownego na osiadły tryb życia pozwoliły
na poprawę warunków, tworzenie coraz bardziej
zaawansowanych schronień i podejmowanie coraz
odważniejszych prób wyjaśnienia naszego pochodzenia. Jednocześnie stadny tryb życia wymógł na nas
utworzenie hierarchii społecznej i zalążka cywilizacji.
Trudno oczywiście, by żyjący na dwóch końcach świata
ludzie w ten sam sposób rozwiązywali problemy.
Tym właśnie sposobem powstały odmienne kultury.
Wszyscy jesteśmy przedstawicielami tego samego
gatunku, mamy taką samą anatomię, podobną budowę psychiczną i reakcje hormonalne. Z biologicznego
punktu widzenia nie ma większej różnicy między
ludźmi – a jednak różnice kulturowe czynią nas jednym z najbardziej różnorodnych gatunków na Ziemi.
Spójrzmy na naszą, polską tradycję. Porównajmy ją
z tym, do czego przywykli Aborygeni, Anglicy czy Japończycy. Na tym polu zachodzą ogromne różnice i choć
niektóre z nich można przypisać względom praktycznym (Niemcy nie musieli nigdy walczyć z wyjątkowo
niebezpiecznymi pasożytami, będącymi plagą w południowej Ameryce, natomiast żegluga rzeczna, w olbrzymim dorzeczu Amazonki główna metoda transportu,
w Europie jest jedynie jedną z wielu alternatyw),
wiele z nich jest efektem odmiennych pomysłów na
rozwiązanie tych samych problemów (wystarczy tu
porównać wędkę – urządzenie wynalezione niezależnie na Hawajach i w Chinach – z wykorzystywany-
4
MARZEC 2016 TYGIEL
mi w tym samym celu
afrykańskim i amerykańskim harpunem oraz europejską siecią).
Trudno powiedzieć, czy zjawisko to jest dobre, czy złe. Jednak w erze
globalnej wioski bez wątpienia stopniowo ono zanika,
a kultury coraz bardziej się mieszają. Przejmujemy
amerykańskie święta (notabene inspirowane przez
kulturę celtycką), tropikalne potrawy i rośliny, a typowo wschodnie wynalazki do tego stopnia utrwaliły
się w naszej świadomości, że nie traktujemy ich już
jak czegoś obcego i egzotycznego.
Zjawisko wędrówki kultur, choć dopiero teraz,
po zniesieniu większości barier (kto z nas nie ma
choć jednego znajomego za granicą, którego poznał przez Internet i nigdy nie spotkał w „realu”?)
postępuje z zawrotną prędkością, pamięta czasy
najstarszych cywilizacji. Pierwsze państwa nie kryły
przed sąsiadami swych osiągnięć technologicznych
ani dzieł artystycznych, pozwalając na ich swobodny
przepływ… w pewnych geograficznych granicach.
Szczególnie dobrze widać to w basenie Morza Śródziemnego, gdzie w różnych okresach powstało wiele
cywilizacji. W Mezopotamii wymyślono koło, które
szybko przejęły inne państwa. Na Bliskim Wschodzie
powstały rydwany – lekkie pojazdy konne znajdujące
zastosowanie zarówno na polach bitwy, jak i na cywilnych szlakach – które stopniowo przeszły do Egiptu,
stamtąd zaś do Grecji. Sami Grecy, choć znani raczej
z odkryć matematycznych i filozoficznych traktatów
niż technicznych urządzeń, stworzyli m.in. żurawie,
systemy kanalizacyjne czy też latarnie morskie – wiele
z tych odkryć znajduje zastosowanie do dziś.
Odwrotne zjawisko miało miejsce w Ameryce,
gdzie wywodzący się od azjatyckich koczowników
Indianie, pierwotnie tworzący jedną wspólnotę,
stopniowo dzielili się na plemiona i zajmowali coraz
dalsze tereny, a w czasach Kolumba od dawna już nie
pamiętali o wspólnych korzeniach.
Skąd jednak bierze się to zjawisko? Dlaczego
tak chętnie przejmujemy wszystko to, co obce w miejsce własnej kultury?
Prawdopodobnie najważniejszym powodem jest…
sama odmienność. Rzeczy, do których przywykliśmy
od czasów dzieciństwa, szybko przestają być ciekawe
i zaczynają nas nudzić. Ujrzenie i wypróbowanie nowego, egzotycznego i tajemniczego sposobu rozwiązania
tych samych problemów jest czymś fascynującym
i pociągającym. Prawdopodobnie dlatego wędkarstwo
wyparło w Polsce dawne rybołówstwo sieciowe.
Niekiedy owe odmienne sposoby są bez wątpienia po prostu lepsze. Wynaleziona w Chinach kusza
okazała się celniejsza od oszczepu i skuteczniejsza od
łuku, toteż szybko została zaadaptowana przez inne
cywilizacje azjatyckie, a później europejskie jako broń
zarówno myśliwska, jak i stosowana na polu bitwy.
Wreszcie pewne zwyczaje czy odkrycia przejmowane są jako „urozmaicenie” dotychczasowych rozwiązań – tym sposobem do Polski dotarły ziemniaki,
pomidory, kawa i wiele innych artykułów spożywczych.
Choć zjawisko to obecne jest od bardzo dawna,
współcześnie osiąga apogeum. Idąc ulicami polskich miast, spotykamy zachodnie produkty i pojęcia.
W Ameryce z kolei bardzo łatwo natknąć się na przejawy kultury Dalekiego Wschodu, zaś w Japonii coraz
popularniejsze staje się wszystko, co słowiańskie.
Czy odstępowanie od dawnych tradycji jest pogwałceniem starych zasad, czy też pozwala ewolucji
iść naprzód? Czy zjednoczenie świata pomoże nam
w rozwinięciu się, czy też wstrzyma ów rozwój? Gdzie
kończy się ciekawość świata, a zaczyna kosmopolityzm?
Myślę, że warto zastanowić się nad tymi pytaniami…
Przemysław Butrym
EMIGRACJA OD KUCHNI
W dzisiejszych czasach coraz częściej mówi się
o emigracji. Wielu ludzi opuszcza ojczyznę z powodu wojny, miłości, złej sytuacji majątkowej lub
w poszukiwaniu lepszego jutra. Ja doświadczyłam
tego osobiście i okazało się, że opuszczenie swojego
kraju nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać.
Ostatnio w telewizji, internecie i radiu bardzo
często słychać o emigracji. Do Polski i innych krajów
masowo przybywają emigranci, między innymi z Syrii
i Afryki Północnej. Jednak oni nie są jedyni, z roku
na rok rośnie liczba Polaków opuszczających swój
kraj. Według wielu statystyk aż ponad 2 mln naszych
rodaków przebywa za granicą. Znaczna ich część
wyjechała do Wielkiej Brytanii i Niemiec. Mniejszy
odsetek emigrował do Norwegii i Holandii.
Piszę to z ogromnym żalem, ale mi też przyszło
opuścić swój kraj. Temat przekroczenia naszej zachodniej granicy był poruszany w moim domu od dłuższego
czasu, ale uważałam, że to tylko słowa rzucane na
wiatr. Niestety luźne rozmowy pewnego dnia przerodziły się w konkretne plany. Rodzice oznajmili mi co,
gdzie i jak. Pewnie większość nastolatek, słysząc, że
będzie musiała pożegnać się z przyjaciółmi i zostawić
dosłownie wszystko, zwariowałaby. Nie myślcie, że ze
mną było inaczej. W ciągu paru tygodni przeżyłam fazę
wyparcia tej myśli, płaczu, aż w końcu pogodzenia się
ze swoją sytuacją. Ten czas był dla mnie bardzo trudny, w mojej głowie kłębiły się różne myśli, powracały
natrętnie, odbierały spokój, przygnębiały.
Termin wyjazdu zbliżał się wielkimi krokami. Opuszczenie kraju okazało się nie takie proste, jak myślałam.
Zanim wyjechaliśmy moja mama musiała napisać
mnóstwo dokumentów, począwszy od wywozu śmieci,
a na papierach do szkoły i przedszkola skończywszy.
W międzyczasie (to chyba kalka z niemieckiego zwischenzeit) uczyliśmy się języka i pakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy. Jednak najtrudniejsze okazało się
przekazanie najbliższym informacji o naszym wyjeździe. Każda rozmowa była bardzo trudna i zazwyczaj
kończyła się niejedną uronioną łzą.
Moja klasa pożegnała mnie prezentem. Dostałam
od nich misia i zdjęcie, na odwrocie którego złożyli
swoje podpisy, bym NIGDY o nich nie zapomniała.
Mimo iż spędziliśmy ze sobą tylko parę miesięcy, to
zdążyłam się do każdego przywiązać. Lepszej pierwszej klasy liceum nie mogłam sobie wyobrazić. To oni
okazywali mi najwięcej wsparcia w tym czasie. Nawet
wielu proponowało, że mnie przygarnie. Najbardziej
pomocna była moja przyjaciółka Julia, na którą mogę
liczyć o każdej porze dnia i nocy. To na jej ramieniu
nieraz się wypłakiwałam.
Na szczęście żyjemy w XXI wieku, więc dzięki
rozwiniętej technologii codzienny kontakt z bliskimi
sercu osobami nie stanowi problemu. Kiedy nadszedł
dzień wyjazdu, ta świadomość podtrzymywała mnie
na duchu. Wstaliśmy bardzo wcześnie rano i pakowaliśmy wszystko do auta. Nadal się zastanawiam, jak to
wszystko zmieściliśmy do naszej małej toyoty avensis.
Ruszyliśmy, droga ciągnęła się w nieskończoność. Po
dziesięciu godzinach dotarliśmy na miejsce. Mieszkanie, które tata wcześniej wynajął i przygotował, już na
nas czekało. Wypakowaliśmy wszystko i położyliśmy
się spać z nadzieją na lepsze jutro.
Emigrantka
TYGIEL MARZEC 2016
5
PROSTO Z JAPONII
Od września ubiegłego roku w Centrum Promocji
Kultury w Drezdenku dzieci, także te najmłodsze,
mogą zapisać się na indywidualne lekcje fortepianu
pod okiem pani Wiktorii Płachty, która uczy również
w Państwowej Szkole Muzycznej I stopnia w Strzelcach
Kraj. Zajęcia, prowadzone są programem napisanym
przez japońskiego mistrza muzyki, Shinichi Suzuki
(1898–1998). Przez kilka lat nauki uczeń zapoznawany jest z coraz trudniejszymi utworami i technikami
gry, a sama metoda opiera się na naśladownictwie. W swojej książce pt. „Karmieni Miłością. Podstawy kształcenia talentu” dr Shinichi Suzuki pisze: „…
wszystkie dzieci japońskie mówią po japońsku! Myśl
ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Skoro
wszystkie mówią po japońsku bez trudu i płynnie,
musi w tym tkwić jakiś sekret. Dzieci na całym świecie
uczą się języka ojczystego z doskonałym rezultatem.
Dlaczego nie zastosować tej samej metody w kształceniu innych umiejętności?”
Szukanie sposobu pozwalającego na harmonijne
rozwijanie potencjalnych zdolności dziecka doprowadziło do odkrycia Metody Języka Ojczystego zwanej też Metodą Suzuki. Skoro każde dziecko potrafi
przyswoić nawet najtrudniejszy język świata, to warto
spróbować tym samym sposobem nauczania innych
czynności.Zdaniem Shinichi Suzuki prawdziwa edukacja
powinna polegać na wydobywaniu i rozwijaniu możliwości, co w efekcie prowadzi do pełnego rozwoju
osobowości dziecka. Był on przekonany, że w każdym
można wykształcić talent, bo wszystkie dzieci rodzą
się z takim samym potencjałem.
Początkowo uczono tą metodą gry na skrzypcach
dzieci w wieku od trzech do pięciu lat. Po wojnie została ona rozszerzona na inne instrumenty muzyczne,
między innymi właśnie fortepian. Program ma kilka
etapów, a każdy oddzielną książkę z nutami. Na koniec, gdy dziecko opanuje już dany zestaw nut, (np.
18 utworów z pierwszej książki), może zagrać koncert
graduacyjny, na którym prezentuje przed publicznością
utwory grane z pamięci.Po takim występie otrzymuje
dyplom ukończenia danego etapu nauki.
Na drodze wielu badań zostało udowodnione, że
edukacja muzyczna dziecka we wczesnym dzieciństwie
owocuje o wiele lepszą sprawnością intelektualną
w przyszłości. Muzyka wpływa także na emocjonalność
dziecka, m.in. na jego wrażliwość, zdolność skupiania
uwagi czy kreatywność. Takie „umuzykalnione” dzieci
osiągają o wiele lepsze wyniki w nauce niż dzieci, które
są uczone standardowymi metodami.
Jedenastego grudnia 2015 r. dziewięcioletnia
Kornelia Makowska wystąpiła przed publicznością
zgromadzoną w CPK w Drezdenku. Było to dla niej
niewątpliwie olbrzymie przeżycie. Jak sama mówi:
„Denerwowałam się bardzo, ale kiedy usiadłam przy
pianinie, stres minął”. Nie mniej jej występ przeżywali
6
MARZEC 2016 TYGIEL
rodzice i dziadkowie. Można było jednak odnieść
wrażenie, że żaden słuchacz nie pozostał obojętny.
To z pewnością magia muzyki, choć Kornelia grała
przecież powszechnie znane utwory, np. Wariacje
Twinkle, Twinkle, Little Star.
Koncert prowadziła pani Wiktoria. Rozpoczęła
od zaprezentowania metody, którą uczy się gry na
fortepianie jej podopieczna, zapowiadała kolejne
kompozycje oraz akompaniowała swej uczennicy.
Dzięki temu początkująca pianistka mogła poczuć się
trochę tak, jak na kolejnej lekcji i po prostu grać. Z pewnością stres jej towarzyszył, ale nie odebrał radości
z każdego kolejnego dźwięku. Ta radość udzieliła się
również publiczności, która nagrodziła małą artystkę
rzęsistymi brawami.
Kornelia otrzymała dyplom ukończenia pierwszego
etapu nauki gry na
fortepianie Metodą Suzuki. Od kilku
tygodni uczy się już nowych utworów
z drugiej książki. To
najlepszy dowód na
skuteczność i atrakcyjność takiego
sposobu uczenia.
Norbert Makowski
DOBRA POGODA NA SZCZĘŚCIE
W 1967 roku Polskie Nagrania wydały pierwszą
autorską płytę Agnieszki Osieckiej „Piosenki Agnieszki
Osieckiej”. Premiery ostatniego, pięciopłytowego
albumu, który niezwykle starannie przygotowywała,
nie doczekała.
Wokalistki zgłębiające tajniki śpiewu pod kierunkiem pani Ewy Gajewskiej-Kiepury w CPK w Drezdenku
sięgnęły po wyjątkowy repertuar Osieckiej. Nastrojowa scenografia oraz ponadczasowe teksty piosenek
przeplatane fragmentami wspomnień autorki dały
niepowtarzalny efekt. Widzowie mogli usłyszeć m.in. takie utwory, jak
„Ludzkie gadanie”, „Uciekaj moje serce”, „Okularnicy”,
„Nie ma jak pompa”, „Nie żałuję”, „Najpiękniejsza”,
„Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”. Okazuje się,
że dobry tekst zawsze pozostaje aktualny. Dziewczęta ze Szkoły Talentów Wokalnych poruszały swoim
śpiewem, a ich interpretacje były niezwykle dojrzałe. Zespół Redakcyjny
TYGIEL MARZEC 2016
7
OD LUDZI DLA LUDZI
Instrumenty, taniec, śpiew, buławy – tego wszystkiego nie brakowało na drezdeneckim finale WOŚP. Już
po raz 24. mogliśmy wziąć udział w akcji na rzecz dzieci
i godnej opieki ludzi w podeszłym wieku. Postaram
się opowiedzieć, jak wyglądało to okiem uczestnika.
Godziny popołudniowe – zaczynamy. Przywitanie przybyłych przez prowadzącego (a więc przeze
mnie), a następnie przemówienie dyrektora CPK
- Jana Kuchowicza. Na scenie pojawiają się pierwsi
artyści – grupy Paradise, Paradise Bis oraz Paradise
Mini pod kierownictwem artystycznym p. Magdaleny
Wiśniewskiej. Kilka pięknych występów tanecznych,
zaczynając od najmłodszych, dzięki którym uśmiech
zagościł na każdej niemal twarzy, a na młodzieży,
przekazującej w swoim tańcu intrygującą opowieść,
kończąc.
Następnie licytacja prowadzona przez pana Krzysztofa Bąka oraz Jana Kuchowicza – publiczność chętnie
brała udział w licytowaniu przedmiotów wystawionych
na charytatywną aukcję.
Po kilkudziesięciu minutach zapraszam na scenę grupy choreograficzne tańca mażoretkowego ze
Szkoły Podstawowej nr 1 w Drezdenku (kierownictwo
artystyczne p. Edyta Lala-Kadler) oraz Dziewczęta
z Buławami (kierownictwo artystyczne p. Natalia
Nadworna) z CPK. Umiejętności dziewcząt sprawiały,
że oglądający nie kryli zdziwienia i zaskoczenia – kolejne rodzime talenty.
Następna część licytacji charytatywnej, a po niej
chłopcy z grupy tanecznej High Five (kierownictwo
artystyczne p. Adrianna Zimmer). Gdy mikrofon przejmowali panowie Krzysztof Bąk oraz Jan Kuchowicz,
8
MARZEC 2016 TYGIEL
zapytałem jednego z młodych tancerzy o napięcie przed występem (chwilę wcześniej słyszałem, jak
z kolegą komentują dużą liczbę osób na widowni).
Powiedział mi jednak, że nie boi się sceny i nie odczuwa
stresu. Pochwaliłem go za to w moim wprowadzeniu
i zaprosiłem chłopców na scenę. Będę się powtarzał...
Kolejny świetny występ. Młodzi tancerze czują muzykę
i z godną podziwu dziecięcą gorliwością przekazują
swoje emocje.
Kolejne minuty licytacji i muzyczne prezentacje
wokalistek Szkoły Talentów Wokalnych (kierownictwo
artystyczne Ewa Gajewska-Kiepura). Te dziewczęta
naprawdę mają duży potencjał, utwory zaśpiewane
przez wokalistki spotkały się z bardzo dobrym odbiorem publiczności.
Po występie nowe przedmioty zmieniały właścicieli, a dzięki hojności licytujących nasz drezdenecki
wkład w dzieło pomocy się powiększał.
Przyszedł czas na zespół muzyczny – Big Band CPK
w Drezdenku (kierownictwo artystyczne p. Miłosz
Buchowski). Muzycy swoimi instrumentami harmonicznie wygrywali niesamowite utwory, a pan Miłosz
Buchowski ekspresyjnie dyrygował zespołem. Kolejna
część licytacji prowadzonej przez panów Krzysztofa
Bąka i Jana Kuchowicza, a po niej występ doskonale
już znanej Młodzieżowej Orkiestry Dętej (kierownictwo
artystyczne p. Mieczysław Sorbal). Cóż, tyle instrumentów dętych na niewielkiej scenie, więc budynek
Centrum Promocji Kultury drżał w posadach.
Po orkiestrze wyszedłem na scenę nie tylko po to,
by zapowiedzieć występ, ale też wystąpić. Zagrałem
utwór na gitarze oraz zaprezentowałem sztukę tworzenia muzyki narządami mowy – beatbox. Czy się
podobało? To akurat nie mnie oceniać. Jeśli ktoś był,
na pewno ma na ten temat własne zdanie.
Czas nieubłaganie upływał, jednak na koniec oczywiście nie zabrakło atrakcji – pierwsza część prezentacji tanecznej grupy Uniwersytetu III Wieku Zorba .
Panie w swoich ozdobnych strojach zaprezentowały
klimatyczne choreografie – myślę, że nie tylko mnie
uśmiech nie znikał z twarzy.
Kilkanaście minut licytacji i znów mogłem na scenie
powitać grupę Zorba. Kolejna choreografia uśmiechniętych i tryskających energią pań zachwyciła widzów.
Jeszcze tylko jedna z ostatnich już części licytacji
i światełko do nieba – piękne rozbłyski jako finał
i zwieńczenie 24. finału WOŚP w Drezdenku.
Chętni wrócili jeszcze do sali widowiskowej CPK
i licytowali przedmioty przekazane na rzecz dzieci
i godnej opieki osób w podeszłym wieku.
Wrażenia? Niesamowite. I to wszystko od ludzi
dla ludzi, charytatywnie i z dobrego serca. Warto
jeszcze na zakończenie wspomnieć, iż sztab WOŚP
Drezdenko uzyskał kwotę 28.627,67zł i 24 euro,
a z samej licytacji 8.820zł.
Mateusz Fuczyło
SERDUSZKO PUKA...
Miłość można okazać na wiele sposobów. Jednym
z nich jest podarowanie swojej drugiej połówce drobnego prezentu, innym natomiast zachwycenie partnera małym gestem, takim jak zapewnienie wsparcia,
przytulenie czy po prostu spędzanie ze sobą czasu.
Szczególnym dniem na okazywanie sobie miłości są
Walentynki. Ludzie odnajdują w sobie odwagę na
wyznanie uczuć ukochanej osobie, zaproszenie jej
na romantyczną kolację lub wyjście do kina. W wielu miastach organizuje się różne atrakcje. Również
u nas, w Drezdenku w dniu Świętego Walentego
odbył się koncert.
Zainteresowani zostali zaproszeni na godzinę 17:00 do Centrum Promocji Kultury, jednak
zjawiali się już wcześniej, by zająć
jak najlepsze miejsca. Zgromadzonych przywitał piękny utwór
„Stand by me” w wykonaniu Big
Bandu pod kierunkiem Pana Miłosza Buchowskiego. Następnie
prowadzący, Jakub Zachciał, podzielił się informacjami na temat
św. Walentego oraz objawów
stanu zakochania. Po krótkim
wstępie mogliśmy przejść do
części wokalnej. Jako pierwsza
wystąpiła Iza z piosenką „Najpiękniejsza w klasie”, dzięki której mogliśmy przypomnieć sobie
czasy szkoły oraz nasze pierwsze
miłości. Monika natomiast dała
do zrozumienia skomputeryzowanemu pokoleniu, że zamiast
TYGIEL MARZEC 2016
9
wyrażać swoje uczucia na facebooku, możemy napisać
piękne „Listy”. Muzyka również pomaga nam opisać
emocje, czego przykładem była zaśpiewana przez
Adę piosenka „Dyrygent”. Następnie trzy księżniczki,
tzn. Ewa, Nikol i Miszel swoim utworem zabrały nas
w czasy zamków, smoków i rycerzy. Widownia również
cieszyć się dźwiękiem instrumentów. Big Band zagrał
dwa utwory, które idealnie wpasowały się w panujący
nastrój „I just called to say I love you” i „Lily was here”.
Walentynki to święto miłości, a ta ma przecież
różne oblicza. Utwór „Serduszko puka” zaśpiewał duet
rodzinny, Ewa i Aneta, które podbiły serca publiczności.
mogła brać udział w koncercie i wykazać się swoim
poczuciem rytmu. Zaangażował nas w to Big Band
w bardzo skocznym utworze „Guantanamera”. Nogi
same rwały się do tańca! O tym, że najważniejsze to
być sobą i nie przejmować się zdaniem innych zapewniała nas Magda słowami piosenki „Pocałuj noc”.
Kolejna artystka została na scenie nieco dłużej. Karolina
pokazała, że są takie miejsca na ziemi, gdzie, choć
nie byliśmy, to na pewno wiemy, że tam byłoby nam
dużo lepiej. Zaśpiewała ona dwa utwory, „Eldorado”
i „Nie dokazuj”. W błogi nastrój wprowadził nas po raz
kolejny Big Band. Melodia „Wiosennych medytacji”
rozbrzmiewała w uszach aż do momentu pojawienia się
kolejnej artystki. Milena udowodniła zaś, że nawet gdy
jest nam źle i czujemy się samotni, to i tak „Piosenka
jest dobra na wszystko”. Kolejnym punktem koncertu
był występ Amelki. „Okularnicy” to ponadczasowy
tekst, przekonujący, że wystarczy spojrzeć na życie
przez różowe okulary, aby wiedzieć, że nie wszystko
stracone. Podczas występu Magdy
na pewno niejednej osobie zakręciła
się łza w oku. Piękne słowa piosenki
„Niebo to my” wzruszyły widownię
i uzmysłowiły, że zawsze jest ktoś, kto
otworzy dla nas swoje niebo. Część
wokalna została przerwana niesamowitym występem zespołu Paradise
pod kierownictwem Pani Magdaleny
Wiśniewskiej. Dziewczyny zachwyciły
całą widownię swoimi zdolnościami.
Nasze uszy po raz kolejny mogły na10
MARZEC 2016 TYGIEL
Towarzyszyły im młode tancerki z zespołu Paradise. Po
raz ostatni tego wieczoru wystąpił dla nas Big Band.
Było słychać, że w swój finałowy utwór „Cherry Pink”
włożyli całe serce.
Co sprawia, że życie nie jest monotonne? Na
pewno możemy zawdzięczać to porom roku, które
obdarowują nas licznymi zmianami pogody. Do tego
tematu nawiązała Hania w piosence „Wiosna i deszcz”.
Jeden z ostatnich utworów zaśpiewał Jakub. Prowadzący, który przez cały koncert siedział z boku na krzesełku
i zapowiadał kolejnych artystów, pokazał, na co go stać
w „Sex Bomb”. Na koniec występu wszyscy młodzi
piosenkarze i tancerze wyszli na scenę, by pożegnać
się z nami utworem „Nie ma jak pompa”. Widzowie
podziękowali im za mile spędzony wieczór gromkimi
brawami. Nie możemy
również zapomnieć
o Pani Ewie Gajewskiej-Kiepurze, która
była odpowiedzialna
za wybór piosenek
oraz przygotowanie wokalistów.
Koncert zakończył się o godzinie 19. Wiele osób
opuściło Centrum Promocji Kultury z szerokimi uśmiechami na twarzach. Wracając ulicami Drezdenka,
słyszało się rozmowy o młodych uzdolnionych artystach, zaangażowanych i pomysłowych dorosłych,
pięknych dekoracjach i idealnie dobranych efektach
świetlnych. Dla wielu były to jedne z najciekawiej
spędzonych Walentynek.
Julia Blatkiewicz, Patrycja Górna
PORTFEL I WALIZKA
Część 2 – Luksusowa Amazonka
Istota ludzka zawsze mnie ciekawi i nieraz zaskakuje. Chcąc udać się na przygodę życia, dba o wszystko
– nocleg, zakwaterowanie, jedzenie, napoje, odzienie,
transport, zasoby, zaplanowanie trasy. Zapomina
o jednym – o samej przygodzie. Nie zwraca uwagi na
wewnętrzne przeżycia płynące z podróży.
Dobrze, że są jeszcze ludzie, którzy starają się pamiętać o swojej duchowości. Pytanie tylko, dlaczego
by obok stanu umysłu nie zadbać o luksus dla ciała?
Szkoła katalizatorem stresu jest. Bezsprzecznie
i niewątpliwie. Z kubkiem herbaty w jednej ręce i nazbyt opasłym podręcznikiem w drugiej tworzę w głowie
plan bitwy pod Waterloo, jednocześnie obliczając
stosunek wartości funkcji trygonometrycznych kąta
ostrego α bez wdawania się w szczegóły. Od monotonii życia ratuje mnie superbohater w niebieskim
ubraniu – znajomy listonosz z przesyłką dla mnie. To
doprawdy zaskakujące, że w tych czasach ludzie wciąż
piszą listy. Dziwne, że w ogóle umiemy pisać na czymś
innym niż klawiatura…
Imię i nazwisko nadawcy listu znajome. Intrygująco
znajome. Tak znajome, że zna je większość Polaków.
Wracam do wspomnień z Wrocławia. Pamiętam do
dzisiaj, jak razem z Wojciechem Cejrowskim wymieniliśmy się adresami i numerami telefonów podczas
wspólnej biesiady w meksykańskim barze. Mówił coś
o nowej wyprawie i o tym, żebym pakował bagaż.
Niewiele pamiętam, gdyż strumień alkoholu wystrzelił
z wodopoju nastąpił u mnie niespodziewany zanik
funkcji kojarzenia faktów.
Z listu wynika, że Wojtek planuje nowe odcinki
„Boso przez świat” na Amazonce. Stwierdza, wnioskując po moim zmęczonym wyglądzie ostatnimi
czasy, iż nadeszła pora, aby wypocząć i zabiera mnie
ze sobą w podróż. W końcu jakaś przygoda! Odrzucam
podręczniki na półkę i pakuję portfel i walizkę. Czy
przestrzeń w bagażu musi zawsze być taka ciasna?
Postanawiam, że spotkam się z Wojciechem już
na miejscu. Mamy zobaczyć się w porcie, by wynająć
łódź. Naprędce zarezerwowany lot mija… stosunkowo szybko. Siedzę w fotelu prezesa banku o nazwie
plączącej język. Sączę kawę, której nie lubię, ale piję
dalej, bo to wygląda tak dojrzale. Przez biuro przewija
się tłum stażystów i klientów. Na dłużej zostaje młodziutka sekretarka. Tłumaczy coś, problem w tym, że
nie wiem, co. Staram się patrzeć w jej oczy. Staram
się. Przez duże S. Ogromne S, bo wzrok ucieka na inne
partie jej ciała. Nagle budzę się z pięknego snu. Lot
skończony. Jestem w Ameryce.
Wchodząc do portu, witam uśmiechem mieszkańców. Odpowiadają mi tym samym. Przynajmniej tutaj,
za oceanem, mogę szczerzyć zębiska do nieznajomych
przechodniów, bo odpowiedzą mi tym samym, czasem
nawet dobrym słowem. W Polsce patrzyliby się jak
na wariata. Właściwie może to i lepiej. Normalność
jest nudna…
Podchodzę do starej, drewnianej floty statków.
Wojciech macha do mnie od samego wejścia. Wymieniamy serdeczny uścisk dłoni, rozmawiamy o samopoczuciu. Fakt, moje oczy czynią mnie podobnym
do misia pandy. Wypoczynek to pierwsze, czego powinienem zaznać. Wojciech kieruje mnie do starego
statku. Wchodzę na pokład w doskonałym humorze.
Gdybym nie bał się utonięcia, zostałbym marynarzem.
Mógłbym pływać dniami i nocami, gdyby nie było
zagrożenia wpadnięcia w morskie odmęty. Łajba odpływa i powoli sunie po wodach Amazonki. Po około
10 minutach rejsu zauważam przed nami większy,
nowocześniejszy, wspanialszy (i pewnie droższy) jacht.
- Tam to dopiero mają luksus… – moje myśli wychodzą mimowolnie przez usta.
- Poprawka - tam to dopiero MAMY luksus… – głos
Wojtka wpędza mnie w konsternację.
Tak! Nie mylicie się! Za to ja tak! Drewniany stateczek to tylko transport na jacht o jakże odkrywczej
nazwie „Iberostar Grand Amazon Ship”. Rozbawiona
moją miną ekipa nagrywająca program zabiera powoli
sprzęt, szykując się do „abordażu”.
Więc pierwszy odcinek będzie o tym cruiserze
(luksusowy statek pasażerski). Patrząc na to z perspektywy wnikliwego obserwatora, pomysł jest nowatorski
i genialny. Oprócz zapoznania się z ludźmi dżungli
w następnych odcinkach przyjrzymy się też luksusom
elit. Pytam się tylko, dlaczego akurat ten statek, to otoczenie. Moglibyśmy udać się do pierwszego lepszego
hotelu, nakręcić wielką wannę w apartamencie cesarskim i wypocząć. Odpowiedź przychodzi natychmiast.
- Komfort. Dobra kuchnia. I nie ma moskitów!
Dobrze, że nie muszę występować w odcinkach.
Lubię stać przed kamerą, ale nie na, bądź co bądź,
prywatnych wakacjach. Korzystam z wolnego czasu,
podczas gdy Wojtek spaceruje przed obiektywem
po hotelowych korytarzach. Mam plan na dzisiejszy
dzień. Doskonały plan. Znalazłem siłownię. Nie mogę
nie wykorzystać takiej okazji. Kamera zagląda tu tylko
na chwilę, żeby ogólnie zaprezentować wyposażenie
cruisera. Jednak tak naprawdę Wojtek nienawidzi
takich miejsc. Twierdzi, że lepiej jest pobiegać z dzieckiem za piłką niż marnować cenne godziny w fitness
TYGIEL MARZEC 2016
11
klubach. Z tym akurat się nie
zgadzam – każda forma
aktywnego spędzania
wolnego czasu jest dobrodziejstwem.
Po skończonym
treningu i relaksującym prysznicu postanawiam skorzystać
z hotelowego basenu.
Czując przyjemny hydromasaż zastanawiam się,
czy nie jestem przypadkiem
w raju. Może to lekka przesada.
Niebo to nie jest, ale do tropikalnej wyspy temu
jachtowi bardzo blisko. Zaraz obok basenu czarnoskóry barman w rytm hawajskiej muzyki miesza drinki
pod ogromnym słomianym parasolem. Nie sposób
nie ulec pokusie. Dołączam do gości hotelowych,
tańcząc razem z nimi i popijając „Sex on the Beach”
– jeden z najlepszych drinków. Po raz kolejny widzę tę
inną mentalność tutejszych ludzi. Tu nikt nie krępuje
się, żeby w środku dnia urządzić przyjemną imprezę
nad basenem w promieniach słońca i strojach kąpielowych na sobie w rytm „Gimme hope Joanna”
Eddy’ego Granta. Tak, wiem, piosenka o apartheidzie
nie powinna przywoływać dobrych wspomnień, ale
tu się liczy rytm i zabawa, a przede wszystkim wzrok
skierowany na teraźniejszość. I przyszłość.
Popołudnie. Chcę iść do biblioteki! Teraz! Zaraz!
Na tym statku mają książki! Mogę tu zamieszkać!
Ale nie będę przeszkadzać Wojciechowi. Pisze tam
scenariusz kolejnego odcinka. Zostaję w kajucie. Tu
też mam niemały luksus. Klimatyzacja włączona, bo w przeciwnym razie zostałaby ze mnie mokra, roztopiona plama. Dzwonię do Polski, by porozmawiać
z dziewczyną, rodziną i przyjaciółmi. Informuję ich,
żeby często zaglądali do skrzynek, bo moje pocztówki, kupione w hotelowym sklepie za niebotyczną
sumę, są już w drodze. Sklepik, basen, biblioteka,
leżaki, restauracje… Jest coś, czego ten statek nie
ma? No tak, jest jedna rzecz. Nie mają tu zmartwień…
12
MARZEC 2016 TYGIEL
Słyszę dzwonek mojego telefonu. Dzwoni Makaron
(Sławomir Makaruk, kierownik każdej z wypraw Cejrowskiego).
- Damian, idź do biblioteki. Wojtek nie ma weny.
Może jednak będę w stanie mu pomóc?
Zanim podadzą kolację w restauracji, idziemy do
kuchni. Ekipa chce nagrać parę ujęć do programu „Zza
kulis sztuki kulinarnej”. Sam chętnie się temu przyglądam. Niecodziennie spotykamy się z aneksem kuchennym wyposażonym w osobne pokoje praktycznie
do wszystkiego. Jeden na zmywarkę w temperaturze
100ºC, drugi pełniący rolę lodówki/zamrażarki, trzeci spiżarni. Udało mi się znaleźć nawet piekarnię. To
proste. Po co codziennie rano zaglądać do przystani
po pieczywo, skoro można wypiec świeży chlebek i ciasta na statku? Wchodząc do głównej części kolebki jedzenia, widzę kucharzy. Spodziewam się tłumu
różnych specjalistów w tej dziedzinie, ale zamiast
tego trafiam na trójkę uśmiechniętych „białych fartuchów”. Konsternacja na mojej twarzy przekształca
się w uznanie po słowach Wojtka:
- Jeden przewodniczy, drugi asystuje, a trzeci?
Trzeci robi wyłącznie sosy!
Kolacja. Tłum gości przy stołach. Tutejsza restauracja rządzi się nieco innymi prawami. Nie czekamy
na kelnera z ekskluzywnym menu. Ekipa i ja bierzemy
talerze i podchodzimy do wielkiego bufetu. Ogrom
i wspaniałość potraw uwodzi i zachęca do spróbowania wszystkiego.
Śmiało, towarzysze! Jesteśmy dorośli! Jeśli chcemy,
możemy zjeść wyłącznie świeże owoce na kolację.
A tam dalej podają desery i zimne lody. Stoisko dalej
to królestwo tortów. Chleb, sery, wina, szampany,
jajka. Znajduję dumę wcześniej poznanych kucharzy –
8 rodzajów wspaniałych sosów. Dalej serwują sałatki
i wołowinę. Ostatnio nawet trafiliśmy na kalafior po
polsku! Restauratorzy sięgają do kuchni wszystkich
państw, zgodnie z liczebnością i narodowością hotelowych gości. Siadam do stołu ekipy. Długo gawędzimy
o wszystkim i o niczym nad suto zastawionym stołem
i naczyniami z zimnymi napojami.
Wrażeń multum! Minęło już sporo dni, choć czuję,
jakby dosłownie dzień upłynął od wypłynięcia w piękny
rejs. Może dlatego wciąż nie mogę się przyzwyczaić
do jednej sprawy. Śmierdzącej sprawy…
Luksusowa łazienka zapewnia doprawdy wiele
wygód, ale jest pewien problem z toaletą. Na ubikacji
w czterech językach możemy przeczytać ostrzeżenie
o zakazie wrzucania papieru toaletowego do spływu.
Więc jak człowiek sobie siedzi i już swoje wysiedzi,
wrzuca papier do… śmietnika. A taki pakunek czeka
sobie do rana, aż przyjdzie obsługa hotelowa, by
wynieść śmieci. Czemu taka polityka? Jak to czemu?
Bo się rurka może zatkać!
Nie odwiedziłem dawno pracowników mostku
kapitańskiego. Czuję chęć pójścia tam. Widok komputerów, GPS, radia wprowadza do marynistycznej
atmosfery powiew współczesności. Lubię patrzeć na
pracę sternika. Ze świecą szukać tutaj tradycyjnego
drewnianego koła do kierowania statkiem. Do obsługi
służą dwa joysticki, każdy do jednego silnika. Dzięki
temu uzyskujemy dwie niezależne machiny, które możemy tak ustawić, że statek wykona wiele manewrów,
z obrotem o 360º wokół własnej osi włącznie. Nawet,
gdy cruiser wpłynie na piach, silniki po odpowiedniej
kombinacji wycofają go. Chyba, że aktualnie woda
w Amazonce opada. Jeżeli silniki nie zdążą wymanewrować statku, woda opadnie i statek zostaje na
cztery miesiące na mieliźnie. Optymistycznie patrząc…
Rozmawiam chwilę z kapitanami (tak, jest tu
dwóch kapitanów – co dwie głowy to nie jedna). Zastanawiacie się, czemu nie sterują statkiem? No jak
to, mają sterować? Na takich jachtach kapitan nigdy
nie siada za sterem. Kapitan N-A-D-Z-O-R-U-J-E! Przez
wielkie N! Z poważaniem!
Kajuta Prezydencka. Mieszkanie Wojtka. To jeden
z najlepszych apartamentów na tym statku. Przechodzę
przez salonik telewizyjny, by popatrzeć na łazienkę
z marmurami. Kunsztownie! Pięknie! Drogo! Bardzo
drogo! Szukam lokatora, gdyż chcę porozmawiać o tym, kiedy telewidzowie obejrzą ten odcinek (tak,
drodzy Czytelnicy, możecie zobaczyć nasze poczynania
na Grand Amazon Ship w odcinku „Boso przez świat.
Statek”). Wychodzę na balkon, gdzie odnajduję Wojciecha i Sławka intensywnie tworzących scenariusz.
Nie żeby leżeli na leżakach i relaksowali się w cieple
słońca… Skoro tak wygląda porządna robota, czemu
by nie skorzystać. Kładę się i razem z nimi pracuję.
- Makaron… Obudź mnie, gdy skończę pracować…
- U mnie wszystko dobrze. A u Ciebie?
- Wspaniale! Tu jest tak pięknie, jakbym był na
najdłuższych wakacjach życia. Szkoda, że Cię tu nie
ma, Kochanie.
- Wracaj szybko. Tęsknię za Tobą.
- Niedługo będę. Następnym razem jedziemy
razem… Chciałbym zatrzymać czas. Zostawić ten
stan rzeczy. Być tu na zawsze. W takim luksusie. Co
mam zrobić?
- Napisz o tym. Koniecznie. Spisz wszystko, co
przeżyłeś. Niech ludzie wiedzą…
Kto wie, co przyniesie los, marzenia przecież
się spełniają…
Damian Paszkowski
MANGA, ANIME, PIWNICA
Manga. Anime. VN. Większości „normalnych”
ludzi te hasła nic nie mówią – i może to nawet lepiej.
Lepiej dla nich samych. Jednak ci, którzy zgłębili arkana
błogosławionego internetu, nie bojąc się zejść coraz
niżej do „podziemi” (czyt. piwnicy), wiedzą już, że
było warto. Oj, naprawdę było warto. Czas rozpocząć
podróż w świat rysunków…
„Dobry kolego, to co to jest ta manga?”. W dzisiejszych czasach trudno o nastolatka, który nie wiedziałby, co to komiks. Spiderman, Batman, Deadpool
(ten ostatni to raczej antyprzykład, ale co
tam…) – to są bohaterowie amerykańskich
komiksów. Nas jednak interesują odległe
zakątki Azji, Kraina Kwitnącej Wiśni i tamtejsze wspaniałe zabawy pędzlem i ołówkiem. Bohaterowie mangi są rysowani…
specyficznie, kreski proste, ale bardzo
przyjemne dla oka. Często tego typu
„komiksy” są czarno-białe, a tylko specjalne wydania – koloryzowane. „Ale
co jest w tym takiego niezwykłego?”.
Urok. Magia. Trudno to nawet opisać
słowami. To jak dziewczyna, w której
zakochujesz się od pierwszego wejrzenia (a która nawet na ciebie nie
spojrzy… Hmm… Mogłem tego nie
dodawać…). W każdym razie czujesz te historie, przeżywasz je razem z bohaterami. Chcesz je przeżywać.
Anime – dla przeciwników „chińskie bajki”, dla
fanów – idealny sposób spędzania wolnego czasu.
Jedno z ostatnich stadiów tzw. „piwnicy” – symbolu
upadku człowieka (niektórzy, w tym ja, uważają to
raczej za wyniesienie na życiowe podium, ale ja jestem
dziwny). W każdym razie anime to nic innego jak…
animowana manga, oczywiście z dodatkiem kolorów,
udźwiękowieniem, ewentualnymi bajerami od twórców w postaci odcinków niezwiązanych z główną
serią (odcinki specjalne lub po prostu odejście
od głównej historii). Wielu z was widziało
zapewne kreskówki na Cartoon Network
(które, swoją drogą, ostatnio zeszło na psy)
– ładne, animowane, głównie dla dzieci. Tu
jest podobnie, z wyjątkiem tego ostatniego.
Anime, które tworzone są na podstawie
mangi, nie zawsze muszą być dla dzieci.
Niekiedy opowiadają poważne, brutalne historie, odzwierciedlające zarówno
świat realistyczny, jak i ten fantastyczny.
Na tym polega geniusz anime. Każdy
znajdzie tam coś dla siebie – mnogość
różnych, wciągających historii, zabawnych, smutnych, a nawet łączących
TYGIEL MARZEC 2016
13
oba te nurty. Jeżeli się rozklejasz, oglądając tonącego
Jacka z Titanica (chyba, że jesteś „twardzielem”), jeżeli
robi Ci się smutno na widok umierającej Gwyen Stacey
ze Spidermana, to bardzo prawdopodobne, że po
obejrzeniu pierwszych odcinków Fullmetal Alchemist
Brotherhood albo się rozpłaczesz, jakby ktoś kroił nad
Twoją głową cały worek cebuli, albo zaczniesz się
poważnie zastanawiać nad swoim życiem.
„Załóżmy, że mam trochę wolnego czasu. Od czego
powinienem zacząć?” Odpowiedź brzmi: nie mam
pojęcia. Każdy zaczyna od czego innego – jedni wolą
czytać mangę, inni zabierają się za anime. Fakt faktem,
większość „newbie” zaczyna od tych najpopularniejszych, jak na przykład: „Fairy Tail”, „Naruto”, „Death
Note”, „Fullmetal Alchemist Brotherhood”, „Higurashi
no Naku Koro Ni” czy też „Sword Art. Online”, ale to
wcale nie oznacza, że Ty też musisz. Nic nie stoi na
przeszkodzie, byś od razu sięgnął po azjatycką niszę
lub jakieś filmy pełnometrażowe.
„Nudy, nie przekonałeś mnie. Idę grać w LOLa.”
Nikogo do niczego nie przymuszam, bo nie byłoby
w tym sensu. Staram się jedynie zachęcić do wejścia
w świat, który tylko niewielu jest w stanie zrozumieć.
Spora część ludzi uważa oglądanie anime za niedojrzałe, dziecinne, głupie. Zabawnym jest słuchać
takich kipiących obrzydzeniem do „chińskich bajek”
monologów i spojrzeć, jak koledzy podniecają się
filmikiem z Bonusem BGC, rzygającym na lewo i prawo. Doprawdy, wzruszające. „Ej, kolego, no ale weź
się nie spinaj!”. Rzygający „raperzy” wcale mi nie
przeszkadzają. To, że część japońskich kreskówek jest
niedojrzała również. Boli mnie tylko to, że mówią to
ludzie, dla których jedynym anime, jakie obejrzeli, był
Bakugan albo Dragon Ball i to jeszcze będąc dziećmi
(lub nigdy żadnego na oczy nie widzieli). Wniosek?
Najpierw obejrzyj, potem oceniaj – wtedy przyjmę
nawet najgorszą krytykę (a takiej pewnie i tak musiałbym się spodziewać…).
„Nagadałeś się, nagadałeś, może by tak przejść do
meritum?” Popędzany przez samego siebie, krokiem
zręcznej baletnicy zakończę nasze dzisiejsze rozważania. Jeśli masz trochę wolnego czasu i nie wiesz, jak
go spożytkować lub jesteś maturzystą, który odkłada
książki na bok, włącz przeglądarkę i spróbuj znaleźć
coś dla siebie. Anime nie jest idealne, nie zawsze
wciągnie Cię jak pradziadek tabakę, ale mogę bez
cienia wątpliwości powiedzieć, że warto. Cenny bagaż
doświadczeń nagromadzonych przez lata pozwala mi
stwierdzić, że jeśli szukasz czegoś, co śmieszy, dołuje
lub zastanawia to znaczy, że szukasz dobrego anime.
Zatem:
TERAPIA ŚMIECHEM
W starożytności uważano, że śmiech nie przystoi
ludziom poważnym, odbiera bowiem dostojeństwo.
Natomiast francuski pisarz i humorysta A. Allais
stwierdził: „Ludzie, którzy nigdy się nie śmieją, nie
są poważnymi ludźmi”. Niewątpliwym dowodem, że
śmiech to poważna sprawa, jest fakt istnienia nauki
zwanej gelotologią, badającej wpływ śmiechu na
zdrowie człowieka. Nie trzeba jednak być specjalistą
w tej dziedzinie, by dostrzegać zbawienny wpływ
wyżej wymienionego na samopoczucie. Wystarczy
czasem zaaplikować sobie dawkę dobrego humoru
i dzięki temu nabrać dystansu do siebie czy codziennych problemów.
Taką dwugodzinną terapię mogliśmy przejść,
wybierając się 18 lutego do CPK w Drezdenku na
przedstawienie kabaretu Old Spice Girls. Występ
trzech dojrzałych artystek: Emilii Krakowskiej, Lidii
Stanisławskiej oraz Barbary Wrzesińskiej to dawka
klasycznego kabaretu literackiego. Okazuje się, że
przy tekstach M. Czubaszek, Z. Korpolewskiego czy
M. Hemara w takim wykonaniu po prostu trzeba się
dobrze bawić. Od momentu, kiedy ze sceny padły słowa: „Babski kabaret, chłopom za karę. Na chandrę
i stres Old Spice Girls, zamiast łez...” sala co chwilę
rozbrzmiewała gromkim śmiechem. Trudno przecież
zachować powagę, gdy słyszy się zabawne anegdoty,
których tematem są politycy, służba zdrowia bądź
14
MARZEC 2016 TYGIEL
Damian Kaczmarczyk
mieszanka różnych seriali okraszona dowcipnymi komentarzami. Kolejne skecze i dialogi były przeplatane
piosenkami w wykonaniu Lidii Stanisławskiej, która
zaśpiewała między innymi: „Śmiej się i tańcz, pij i szalej
i nie myśl co dalej... Tańcz póki trwa ten bal...”.
Uleczeni śmiechem widzowie mogli po przedstawieniu kupić książkę L. Stanisławskiej i oczywiście
otrzymać autografy artystek. Cóż, po takiej dawce
leku, który nie ma żadnych skutków ubocznych, nawet
szara codzienność nabiera barw.
Zespół Redakcyjny
W POSZUKIWANIU ŚWIATŁA
Krzyż Światowych
Dni Młodzieży oraz
Ikona Salus Populi
Romani podróżują
po całej Polsce już od
kwietnia 2014 roku.
Są to ustanowione
przez Jana Pawła II
oraz Benedykta XVI symbole, które widziały już niemalże każdy zakątek świata. W piątek 22 lutego nasze
Drezdenko miało zaszczyt przyjąć je u siebie.
Mieszkańcy miasta, modląc się, oczekiwali na
przybycie krzyża i ikony na Plac Wileński, skąd ruszyła procesja do Gimnazjum nr 1 im. Józefa Nojiego, prowadzona przez Gimnazjalną Orkiestrę Dętą
i Dziewczęta z Buławami. Mimo ulewnego deszczu
wierni podążali za symbolami w modlitewnym skupieniu. Na miejscu odbyło się spotkanie z młodzieżą
ze wszystkich drezdeneckich szkół. Sala gimnastyczna została przeobrażona w miejsce sprzyjające rozważaniom. Odpowiedni nastrój pomogła również
wprowadzić grupa młodzieży śpiewająca pieśni.
Obecni tam księża próbowali jak najlepiej przedstawić ideę Światowych Dni Młodzieży oraz starali
się zachęcić młodzież, aby pojechała do Krakowa
i przeżyła wszystko na miejscu. W tym celu wyświetlono kilka filmików przybliżających cele i przebieg
ŚDM. Wyemitowany został także film niespodzianka
przygotowany przez ks. Tomasza Tyszkiewicza, pokazujący spontaniczne działania Wolontariatu Światowych
Dni Młodzieży w Drezdenku. W jego skład wchodzą
bardzo energiczni nastolatkowie, których priorytetem
jest pomagać bliźnim i miłować ich. Następnie jedna
z uczennic gimnazjum wygłosiła świadectwo i, wyka-
zując się niebywałą odwagą, opowiedziała wszystkim
obecnym nie tylko o swoich byłych problemach, o różnych uzależnieniach, ale także o tym, jak Bóg ocalił jej
przyszłość, jak się nawróciła i jak żyje teraz. Niektórzy
nie potrafili ukryć łez wzruszenia.
Na koniec chętni mogli podejść do symboli i pomodlić się, zanim zostały one zabrane, aby kontynuować
peregrynację i dotrzeć do kolejnych diecezji w naszym
kraju. Z pewnością dla niektórych gimnazjalistów była
to po prostu okazja do tego, żeby nie pójść na lekcje.
Odniosłam jednak wrażenie, że większość moich
rówieśników zdobyła się na refleksje, zastanawiała
się nad sobą. Jeżeli nawet tylko przez chwilę ktoś postawił sobie choć jedno pytanie dotyczące życia, tego,
co naprawdę ważne, to lekcje nie zostały stracone.
Wiktoria Jakowczuk
TYGIEL MARZEC 2016
15
MARZEC 2015 TYGIEL

Podobne dokumenty

Tygiel nr 1 - Centrum Promocji Kultury w Drezdenku

Tygiel nr 1 - Centrum Promocji Kultury w Drezdenku Tyle o sensach dosłownych, ale w przenośni, w metaforycznym, naddanym znaczeniu – tygiel – jest zlepkiem, a wyrażając się bardziej naukowo – collage – kompozycją różnych motywów, tematów, wątków. P...

Bardziej szczegółowo