mieszkańcy kultura - Centrum Promocji Kultury w Drezdenku
Transkrypt
mieszkańcy kultura - Centrum Promocji Kultury w Drezdenku
NR 13 MARZEC 2016 MIESZKAŃCY KULTURA E ŻYCI SZKOŁA PASJE MIASTO WYDAWCA: CENTRUM PROMOCJI KULTURY W DREZDENKU Od Redakcji... Przenikanie kultur, przejmowanie obcych wzorców, kosmopolityzm, emigracja to niewątpliwie znamiona naszych czasów, nieuniknione konsekwencje tego, że żyjemy w globalnej wiosce. Przedstawiamy swój punkt widzenia, dzielimy się naszymi spostrzeżeniami, piszemy o nadziejach i obawach, komentujemy niektóre wydarzenia., a Wam, Drodzy Czytelnicy, życzymy miłej lektury. Zespół Redakacyjny Redaguje zespół redakcyjny: Sara Bilon, Julia Blatkiewicz, Przemysław Butrym, Patrycja Górna, Damian Kaczmarczyk, Jędrzej Lehmann, Marta Milczarek, Agata Pałasz, Damian Paszkowski Opiekunowie: Dorota Jessa, Jan Kuchowicz Zdjęcia: Jarosław Peszel oraz ze zbiorów CPK Skład i druk: Drukarnia-Międzychód, 64-400 Międzychód, ul. Bol. Chrobrego 6, tel./fax (95) 748 23 36 Wydawca: Centrum Promocji Kultury w Drezdenku, 66-530 Drezdenko, ul. Niepodległości 28, tel.(95) 763 82 72 e-mail: [email protected], [email protected] Nakład: 200 egz. 2 MARZEC 2016 TYGIEL TRADYCYJNA CHRZEŚCIJAŃSKA CZY POGAŃSKA WIGILIA? Jak sądzisz, Drogi Czytelniku, ile jest w Tobie z poganina? Nie staraj się zaprzeczać. Oprowadzę Cię jak Dante, udowadniając, że wszystkie Twoje bożonarodzeniowe zwyczaje mają wiele wspólnego z pogańską tradycją. Wielkie huczne święto – narodziny Jezusa. Niewielu z nas pamięta, że jest to także data przesilenia zimowego, która rozpoczyna Szczodre Gody - dwutygodniowy okres świętowania narodzin Słońca, uosabianego z postacią Swarożyca, syna Swaroga. Skoro już ustaliliśmy, że narodziny Syna Bożego zbiegają się w czasie z pogańskimi Szczodrymi Godami, to chodźmy dalej. Przechodząc od ogółu do szczegółu, zapytam retorycznie: „Czy zostawiasz wolne miejsce przy stole dla niespodziewanego gościa (czy zbłąkanego wędrowca- jak kto woli)?”. Chyba znam odpowiedź. Otóż w czasach przedchrześcijańskich pozostawiano puste miejsce, tyle tylko, że dla zmarłych przodków, którzy podczas obchodów Szczodrych Godów mieli łączność ze światem żywych. Robiono to po to, by cały ród mógł się zjednoczyć przy jednym stole. Powszechnie stosowanym symbolem jest również sianko pod obrusem. Otóż w tradycji pogańskiej stanowiło ofiarę dla bóstw wegetacyjnych: Welesa, Mokoszy oraz Świętowita. Przejdźmy teraz do potraw trafiających na stół wigilijny. Dlaczego w wielu domach przygotowuje się ich dwanaście? Wieczerza była „podsumowaniem” całego poprzedniego roku, więc należało podziękować bogom, stąd dwanaście potraw na stole. Inne wyjaśnienie mówi o liczbie wieczorów, które mijają od rozpoczęcia do zakończenia świąt - 12 dni, które współcześnie zwieńcza święto Trzech Króli. Tego dnia przejedzenie miało pomóc w walce Słońca z siłami ciemności. Kolejny, oczywiście również chrześcijański zwyczaj, to jemioła. Taki z nią problem, że nie jest ani chrześcijańska, ani polska. Korzeni tej tradycji możemy doszukiwać się w wierzeniach dawnych Celtów. Jemioła była uważana za dar od bogów i przypisywano jej właściwości magiczne. Ścięta w noc przesilenia zimowego, później zawieszona pod sufitem, miała zapewniać ochronę przed złymi mocami i pożarami. Wierzono również, że jest w stanie sprowadzić do domu szczęście i bogactwo. Pierwsze pocałunki pod jemiołą natomiast to pomysł Anglików. Pozostając ciągle w przydomowym kręgu, warto przypomnieć o zwierzętach mówiących ludzkim głosem. Jest to związane z przekonaniem, że zwierzęta czują tak samo jak ludzie, a tego dnia dusze zmarłych powracają na ten świat i za pomocą zwierząt kontaktują się z bliskimi. Również tradycja kolędy wywodzi się z pogaństwa. Odwiedziny kolędników zwiastowały pomyślność i urodzaj w nowym roku, dlatego gospodarz, do którego zawitała dobra nowina, czuł się w obowiązku szczodrego ich ugoszczenia, by wykupić wszystkie dobre łaski. To dziwne, a zarazem piękne, że pomimo upływu wieków tradycje trwają. Można zastępować starych bogów nowymi, zmieniać nazwy i definicje, ale natury człowiek nie oszuka. Z radością obserwuję, że coraz więcej ludzi zaczyna się interesować tym, skąd są, skąd pochodzą, a dzięki temu odkrywają swoją tożsamość i przynależność. Mam nadzieję, że usłyszysz, Drogi Czytelniku, rytm bicia słowiańskiego serca i poczujesz słowiańską duszę. Niech Ci się darzy w tym Nowym Roku! Jędrzej Lehmann TYGIEL MARZEC 2016 3 CIEKAWOŚĆ ŚWIATA Pochodzenie kultury jest rzeczą niezwykle ciekawą. Zrodzeni w procesie ewolucji ludzie pochodzący z jednego miejsca w poszukiwaniu żywności rozeszli się po całym świecie, docierając nawet na inne, bardzo odległe kontynenty. Wynalezienie rolnictwa i zmiana z wędrownego na osiadły tryb życia pozwoliły na poprawę warunków, tworzenie coraz bardziej zaawansowanych schronień i podejmowanie coraz odważniejszych prób wyjaśnienia naszego pochodzenia. Jednocześnie stadny tryb życia wymógł na nas utworzenie hierarchii społecznej i zalążka cywilizacji. Trudno oczywiście, by żyjący na dwóch końcach świata ludzie w ten sam sposób rozwiązywali problemy. Tym właśnie sposobem powstały odmienne kultury. Wszyscy jesteśmy przedstawicielami tego samego gatunku, mamy taką samą anatomię, podobną budowę psychiczną i reakcje hormonalne. Z biologicznego punktu widzenia nie ma większej różnicy między ludźmi – a jednak różnice kulturowe czynią nas jednym z najbardziej różnorodnych gatunków na Ziemi. Spójrzmy na naszą, polską tradycję. Porównajmy ją z tym, do czego przywykli Aborygeni, Anglicy czy Japończycy. Na tym polu zachodzą ogromne różnice i choć niektóre z nich można przypisać względom praktycznym (Niemcy nie musieli nigdy walczyć z wyjątkowo niebezpiecznymi pasożytami, będącymi plagą w południowej Ameryce, natomiast żegluga rzeczna, w olbrzymim dorzeczu Amazonki główna metoda transportu, w Europie jest jedynie jedną z wielu alternatyw), wiele z nich jest efektem odmiennych pomysłów na rozwiązanie tych samych problemów (wystarczy tu porównać wędkę – urządzenie wynalezione niezależnie na Hawajach i w Chinach – z wykorzystywany- 4 MARZEC 2016 TYGIEL mi w tym samym celu afrykańskim i amerykańskim harpunem oraz europejską siecią). Trudno powiedzieć, czy zjawisko to jest dobre, czy złe. Jednak w erze globalnej wioski bez wątpienia stopniowo ono zanika, a kultury coraz bardziej się mieszają. Przejmujemy amerykańskie święta (notabene inspirowane przez kulturę celtycką), tropikalne potrawy i rośliny, a typowo wschodnie wynalazki do tego stopnia utrwaliły się w naszej świadomości, że nie traktujemy ich już jak czegoś obcego i egzotycznego. Zjawisko wędrówki kultur, choć dopiero teraz, po zniesieniu większości barier (kto z nas nie ma choć jednego znajomego za granicą, którego poznał przez Internet i nigdy nie spotkał w „realu”?) postępuje z zawrotną prędkością, pamięta czasy najstarszych cywilizacji. Pierwsze państwa nie kryły przed sąsiadami swych osiągnięć technologicznych ani dzieł artystycznych, pozwalając na ich swobodny przepływ… w pewnych geograficznych granicach. Szczególnie dobrze widać to w basenie Morza Śródziemnego, gdzie w różnych okresach powstało wiele cywilizacji. W Mezopotamii wymyślono koło, które szybko przejęły inne państwa. Na Bliskim Wschodzie powstały rydwany – lekkie pojazdy konne znajdujące zastosowanie zarówno na polach bitwy, jak i na cywilnych szlakach – które stopniowo przeszły do Egiptu, stamtąd zaś do Grecji. Sami Grecy, choć znani raczej z odkryć matematycznych i filozoficznych traktatów niż technicznych urządzeń, stworzyli m.in. żurawie, systemy kanalizacyjne czy też latarnie morskie – wiele z tych odkryć znajduje zastosowanie do dziś. Odwrotne zjawisko miało miejsce w Ameryce, gdzie wywodzący się od azjatyckich koczowników Indianie, pierwotnie tworzący jedną wspólnotę, stopniowo dzielili się na plemiona i zajmowali coraz dalsze tereny, a w czasach Kolumba od dawna już nie pamiętali o wspólnych korzeniach. Skąd jednak bierze się to zjawisko? Dlaczego tak chętnie przejmujemy wszystko to, co obce w miejsce własnej kultury? Prawdopodobnie najważniejszym powodem jest… sama odmienność. Rzeczy, do których przywykliśmy od czasów dzieciństwa, szybko przestają być ciekawe i zaczynają nas nudzić. Ujrzenie i wypróbowanie nowego, egzotycznego i tajemniczego sposobu rozwiązania tych samych problemów jest czymś fascynującym i pociągającym. Prawdopodobnie dlatego wędkarstwo wyparło w Polsce dawne rybołówstwo sieciowe. Niekiedy owe odmienne sposoby są bez wątpienia po prostu lepsze. Wynaleziona w Chinach kusza okazała się celniejsza od oszczepu i skuteczniejsza od łuku, toteż szybko została zaadaptowana przez inne cywilizacje azjatyckie, a później europejskie jako broń zarówno myśliwska, jak i stosowana na polu bitwy. Wreszcie pewne zwyczaje czy odkrycia przejmowane są jako „urozmaicenie” dotychczasowych rozwiązań – tym sposobem do Polski dotarły ziemniaki, pomidory, kawa i wiele innych artykułów spożywczych. Choć zjawisko to obecne jest od bardzo dawna, współcześnie osiąga apogeum. Idąc ulicami polskich miast, spotykamy zachodnie produkty i pojęcia. W Ameryce z kolei bardzo łatwo natknąć się na przejawy kultury Dalekiego Wschodu, zaś w Japonii coraz popularniejsze staje się wszystko, co słowiańskie. Czy odstępowanie od dawnych tradycji jest pogwałceniem starych zasad, czy też pozwala ewolucji iść naprzód? Czy zjednoczenie świata pomoże nam w rozwinięciu się, czy też wstrzyma ów rozwój? Gdzie kończy się ciekawość świata, a zaczyna kosmopolityzm? Myślę, że warto zastanowić się nad tymi pytaniami… Przemysław Butrym EMIGRACJA OD KUCHNI W dzisiejszych czasach coraz częściej mówi się o emigracji. Wielu ludzi opuszcza ojczyznę z powodu wojny, miłości, złej sytuacji majątkowej lub w poszukiwaniu lepszego jutra. Ja doświadczyłam tego osobiście i okazało się, że opuszczenie swojego kraju nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Ostatnio w telewizji, internecie i radiu bardzo często słychać o emigracji. Do Polski i innych krajów masowo przybywają emigranci, między innymi z Syrii i Afryki Północnej. Jednak oni nie są jedyni, z roku na rok rośnie liczba Polaków opuszczających swój kraj. Według wielu statystyk aż ponad 2 mln naszych rodaków przebywa za granicą. Znaczna ich część wyjechała do Wielkiej Brytanii i Niemiec. Mniejszy odsetek emigrował do Norwegii i Holandii. Piszę to z ogromnym żalem, ale mi też przyszło opuścić swój kraj. Temat przekroczenia naszej zachodniej granicy był poruszany w moim domu od dłuższego czasu, ale uważałam, że to tylko słowa rzucane na wiatr. Niestety luźne rozmowy pewnego dnia przerodziły się w konkretne plany. Rodzice oznajmili mi co, gdzie i jak. Pewnie większość nastolatek, słysząc, że będzie musiała pożegnać się z przyjaciółmi i zostawić dosłownie wszystko, zwariowałaby. Nie myślcie, że ze mną było inaczej. W ciągu paru tygodni przeżyłam fazę wyparcia tej myśli, płaczu, aż w końcu pogodzenia się ze swoją sytuacją. Ten czas był dla mnie bardzo trudny, w mojej głowie kłębiły się różne myśli, powracały natrętnie, odbierały spokój, przygnębiały. Termin wyjazdu zbliżał się wielkimi krokami. Opuszczenie kraju okazało się nie takie proste, jak myślałam. Zanim wyjechaliśmy moja mama musiała napisać mnóstwo dokumentów, począwszy od wywozu śmieci, a na papierach do szkoły i przedszkola skończywszy. W międzyczasie (to chyba kalka z niemieckiego zwischenzeit) uczyliśmy się języka i pakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy. Jednak najtrudniejsze okazało się przekazanie najbliższym informacji o naszym wyjeździe. Każda rozmowa była bardzo trudna i zazwyczaj kończyła się niejedną uronioną łzą. Moja klasa pożegnała mnie prezentem. Dostałam od nich misia i zdjęcie, na odwrocie którego złożyli swoje podpisy, bym NIGDY o nich nie zapomniała. Mimo iż spędziliśmy ze sobą tylko parę miesięcy, to zdążyłam się do każdego przywiązać. Lepszej pierwszej klasy liceum nie mogłam sobie wyobrazić. To oni okazywali mi najwięcej wsparcia w tym czasie. Nawet wielu proponowało, że mnie przygarnie. Najbardziej pomocna była moja przyjaciółka Julia, na którą mogę liczyć o każdej porze dnia i nocy. To na jej ramieniu nieraz się wypłakiwałam. Na szczęście żyjemy w XXI wieku, więc dzięki rozwiniętej technologii codzienny kontakt z bliskimi sercu osobami nie stanowi problemu. Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, ta świadomość podtrzymywała mnie na duchu. Wstaliśmy bardzo wcześnie rano i pakowaliśmy wszystko do auta. Nadal się zastanawiam, jak to wszystko zmieściliśmy do naszej małej toyoty avensis. Ruszyliśmy, droga ciągnęła się w nieskończoność. Po dziesięciu godzinach dotarliśmy na miejsce. Mieszkanie, które tata wcześniej wynajął i przygotował, już na nas czekało. Wypakowaliśmy wszystko i położyliśmy się spać z nadzieją na lepsze jutro. Emigrantka TYGIEL MARZEC 2016 5 PROSTO Z JAPONII Od września ubiegłego roku w Centrum Promocji Kultury w Drezdenku dzieci, także te najmłodsze, mogą zapisać się na indywidualne lekcje fortepianu pod okiem pani Wiktorii Płachty, która uczy również w Państwowej Szkole Muzycznej I stopnia w Strzelcach Kraj. Zajęcia, prowadzone są programem napisanym przez japońskiego mistrza muzyki, Shinichi Suzuki (1898–1998). Przez kilka lat nauki uczeń zapoznawany jest z coraz trudniejszymi utworami i technikami gry, a sama metoda opiera się na naśladownictwie. W swojej książce pt. „Karmieni Miłością. Podstawy kształcenia talentu” dr Shinichi Suzuki pisze: „… wszystkie dzieci japońskie mówią po japońsku! Myśl ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Skoro wszystkie mówią po japońsku bez trudu i płynnie, musi w tym tkwić jakiś sekret. Dzieci na całym świecie uczą się języka ojczystego z doskonałym rezultatem. Dlaczego nie zastosować tej samej metody w kształceniu innych umiejętności?” Szukanie sposobu pozwalającego na harmonijne rozwijanie potencjalnych zdolności dziecka doprowadziło do odkrycia Metody Języka Ojczystego zwanej też Metodą Suzuki. Skoro każde dziecko potrafi przyswoić nawet najtrudniejszy język świata, to warto spróbować tym samym sposobem nauczania innych czynności.Zdaniem Shinichi Suzuki prawdziwa edukacja powinna polegać na wydobywaniu i rozwijaniu możliwości, co w efekcie prowadzi do pełnego rozwoju osobowości dziecka. Był on przekonany, że w każdym można wykształcić talent, bo wszystkie dzieci rodzą się z takim samym potencjałem. Początkowo uczono tą metodą gry na skrzypcach dzieci w wieku od trzech do pięciu lat. Po wojnie została ona rozszerzona na inne instrumenty muzyczne, między innymi właśnie fortepian. Program ma kilka etapów, a każdy oddzielną książkę z nutami. Na koniec, gdy dziecko opanuje już dany zestaw nut, (np. 18 utworów z pierwszej książki), może zagrać koncert graduacyjny, na którym prezentuje przed publicznością utwory grane z pamięci.Po takim występie otrzymuje dyplom ukończenia danego etapu nauki. Na drodze wielu badań zostało udowodnione, że edukacja muzyczna dziecka we wczesnym dzieciństwie owocuje o wiele lepszą sprawnością intelektualną w przyszłości. Muzyka wpływa także na emocjonalność dziecka, m.in. na jego wrażliwość, zdolność skupiania uwagi czy kreatywność. Takie „umuzykalnione” dzieci osiągają o wiele lepsze wyniki w nauce niż dzieci, które są uczone standardowymi metodami. Jedenastego grudnia 2015 r. dziewięcioletnia Kornelia Makowska wystąpiła przed publicznością zgromadzoną w CPK w Drezdenku. Było to dla niej niewątpliwie olbrzymie przeżycie. Jak sama mówi: „Denerwowałam się bardzo, ale kiedy usiadłam przy pianinie, stres minął”. Nie mniej jej występ przeżywali 6 MARZEC 2016 TYGIEL rodzice i dziadkowie. Można było jednak odnieść wrażenie, że żaden słuchacz nie pozostał obojętny. To z pewnością magia muzyki, choć Kornelia grała przecież powszechnie znane utwory, np. Wariacje Twinkle, Twinkle, Little Star. Koncert prowadziła pani Wiktoria. Rozpoczęła od zaprezentowania metody, którą uczy się gry na fortepianie jej podopieczna, zapowiadała kolejne kompozycje oraz akompaniowała swej uczennicy. Dzięki temu początkująca pianistka mogła poczuć się trochę tak, jak na kolejnej lekcji i po prostu grać. Z pewnością stres jej towarzyszył, ale nie odebrał radości z każdego kolejnego dźwięku. Ta radość udzieliła się również publiczności, która nagrodziła małą artystkę rzęsistymi brawami. Kornelia otrzymała dyplom ukończenia pierwszego etapu nauki gry na fortepianie Metodą Suzuki. Od kilku tygodni uczy się już nowych utworów z drugiej książki. To najlepszy dowód na skuteczność i atrakcyjność takiego sposobu uczenia. Norbert Makowski DOBRA POGODA NA SZCZĘŚCIE W 1967 roku Polskie Nagrania wydały pierwszą autorską płytę Agnieszki Osieckiej „Piosenki Agnieszki Osieckiej”. Premiery ostatniego, pięciopłytowego albumu, który niezwykle starannie przygotowywała, nie doczekała. Wokalistki zgłębiające tajniki śpiewu pod kierunkiem pani Ewy Gajewskiej-Kiepury w CPK w Drezdenku sięgnęły po wyjątkowy repertuar Osieckiej. Nastrojowa scenografia oraz ponadczasowe teksty piosenek przeplatane fragmentami wspomnień autorki dały niepowtarzalny efekt. Widzowie mogli usłyszeć m.in. takie utwory, jak „Ludzkie gadanie”, „Uciekaj moje serce”, „Okularnicy”, „Nie ma jak pompa”, „Nie żałuję”, „Najpiękniejsza”, „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma”. Okazuje się, że dobry tekst zawsze pozostaje aktualny. Dziewczęta ze Szkoły Talentów Wokalnych poruszały swoim śpiewem, a ich interpretacje były niezwykle dojrzałe. Zespół Redakcyjny TYGIEL MARZEC 2016 7 OD LUDZI DLA LUDZI Instrumenty, taniec, śpiew, buławy – tego wszystkiego nie brakowało na drezdeneckim finale WOŚP. Już po raz 24. mogliśmy wziąć udział w akcji na rzecz dzieci i godnej opieki ludzi w podeszłym wieku. Postaram się opowiedzieć, jak wyglądało to okiem uczestnika. Godziny popołudniowe – zaczynamy. Przywitanie przybyłych przez prowadzącego (a więc przeze mnie), a następnie przemówienie dyrektora CPK - Jana Kuchowicza. Na scenie pojawiają się pierwsi artyści – grupy Paradise, Paradise Bis oraz Paradise Mini pod kierownictwem artystycznym p. Magdaleny Wiśniewskiej. Kilka pięknych występów tanecznych, zaczynając od najmłodszych, dzięki którym uśmiech zagościł na każdej niemal twarzy, a na młodzieży, przekazującej w swoim tańcu intrygującą opowieść, kończąc. Następnie licytacja prowadzona przez pana Krzysztofa Bąka oraz Jana Kuchowicza – publiczność chętnie brała udział w licytowaniu przedmiotów wystawionych na charytatywną aukcję. Po kilkudziesięciu minutach zapraszam na scenę grupy choreograficzne tańca mażoretkowego ze Szkoły Podstawowej nr 1 w Drezdenku (kierownictwo artystyczne p. Edyta Lala-Kadler) oraz Dziewczęta z Buławami (kierownictwo artystyczne p. Natalia Nadworna) z CPK. Umiejętności dziewcząt sprawiały, że oglądający nie kryli zdziwienia i zaskoczenia – kolejne rodzime talenty. Następna część licytacji charytatywnej, a po niej chłopcy z grupy tanecznej High Five (kierownictwo artystyczne p. Adrianna Zimmer). Gdy mikrofon przejmowali panowie Krzysztof Bąk oraz Jan Kuchowicz, 8 MARZEC 2016 TYGIEL zapytałem jednego z młodych tancerzy o napięcie przed występem (chwilę wcześniej słyszałem, jak z kolegą komentują dużą liczbę osób na widowni). Powiedział mi jednak, że nie boi się sceny i nie odczuwa stresu. Pochwaliłem go za to w moim wprowadzeniu i zaprosiłem chłopców na scenę. Będę się powtarzał... Kolejny świetny występ. Młodzi tancerze czują muzykę i z godną podziwu dziecięcą gorliwością przekazują swoje emocje. Kolejne minuty licytacji i muzyczne prezentacje wokalistek Szkoły Talentów Wokalnych (kierownictwo artystyczne Ewa Gajewska-Kiepura). Te dziewczęta naprawdę mają duży potencjał, utwory zaśpiewane przez wokalistki spotkały się z bardzo dobrym odbiorem publiczności. Po występie nowe przedmioty zmieniały właścicieli, a dzięki hojności licytujących nasz drezdenecki wkład w dzieło pomocy się powiększał. Przyszedł czas na zespół muzyczny – Big Band CPK w Drezdenku (kierownictwo artystyczne p. Miłosz Buchowski). Muzycy swoimi instrumentami harmonicznie wygrywali niesamowite utwory, a pan Miłosz Buchowski ekspresyjnie dyrygował zespołem. Kolejna część licytacji prowadzonej przez panów Krzysztofa Bąka i Jana Kuchowicza, a po niej występ doskonale już znanej Młodzieżowej Orkiestry Dętej (kierownictwo artystyczne p. Mieczysław Sorbal). Cóż, tyle instrumentów dętych na niewielkiej scenie, więc budynek Centrum Promocji Kultury drżał w posadach. Po orkiestrze wyszedłem na scenę nie tylko po to, by zapowiedzieć występ, ale też wystąpić. Zagrałem utwór na gitarze oraz zaprezentowałem sztukę tworzenia muzyki narządami mowy – beatbox. Czy się podobało? To akurat nie mnie oceniać. Jeśli ktoś był, na pewno ma na ten temat własne zdanie. Czas nieubłaganie upływał, jednak na koniec oczywiście nie zabrakło atrakcji – pierwsza część prezentacji tanecznej grupy Uniwersytetu III Wieku Zorba . Panie w swoich ozdobnych strojach zaprezentowały klimatyczne choreografie – myślę, że nie tylko mnie uśmiech nie znikał z twarzy. Kilkanaście minut licytacji i znów mogłem na scenie powitać grupę Zorba. Kolejna choreografia uśmiechniętych i tryskających energią pań zachwyciła widzów. Jeszcze tylko jedna z ostatnich już części licytacji i światełko do nieba – piękne rozbłyski jako finał i zwieńczenie 24. finału WOŚP w Drezdenku. Chętni wrócili jeszcze do sali widowiskowej CPK i licytowali przedmioty przekazane na rzecz dzieci i godnej opieki osób w podeszłym wieku. Wrażenia? Niesamowite. I to wszystko od ludzi dla ludzi, charytatywnie i z dobrego serca. Warto jeszcze na zakończenie wspomnieć, iż sztab WOŚP Drezdenko uzyskał kwotę 28.627,67zł i 24 euro, a z samej licytacji 8.820zł. Mateusz Fuczyło SERDUSZKO PUKA... Miłość można okazać na wiele sposobów. Jednym z nich jest podarowanie swojej drugiej połówce drobnego prezentu, innym natomiast zachwycenie partnera małym gestem, takim jak zapewnienie wsparcia, przytulenie czy po prostu spędzanie ze sobą czasu. Szczególnym dniem na okazywanie sobie miłości są Walentynki. Ludzie odnajdują w sobie odwagę na wyznanie uczuć ukochanej osobie, zaproszenie jej na romantyczną kolację lub wyjście do kina. W wielu miastach organizuje się różne atrakcje. Również u nas, w Drezdenku w dniu Świętego Walentego odbył się koncert. Zainteresowani zostali zaproszeni na godzinę 17:00 do Centrum Promocji Kultury, jednak zjawiali się już wcześniej, by zająć jak najlepsze miejsca. Zgromadzonych przywitał piękny utwór „Stand by me” w wykonaniu Big Bandu pod kierunkiem Pana Miłosza Buchowskiego. Następnie prowadzący, Jakub Zachciał, podzielił się informacjami na temat św. Walentego oraz objawów stanu zakochania. Po krótkim wstępie mogliśmy przejść do części wokalnej. Jako pierwsza wystąpiła Iza z piosenką „Najpiękniejsza w klasie”, dzięki której mogliśmy przypomnieć sobie czasy szkoły oraz nasze pierwsze miłości. Monika natomiast dała do zrozumienia skomputeryzowanemu pokoleniu, że zamiast TYGIEL MARZEC 2016 9 wyrażać swoje uczucia na facebooku, możemy napisać piękne „Listy”. Muzyka również pomaga nam opisać emocje, czego przykładem była zaśpiewana przez Adę piosenka „Dyrygent”. Następnie trzy księżniczki, tzn. Ewa, Nikol i Miszel swoim utworem zabrały nas w czasy zamków, smoków i rycerzy. Widownia również cieszyć się dźwiękiem instrumentów. Big Band zagrał dwa utwory, które idealnie wpasowały się w panujący nastrój „I just called to say I love you” i „Lily was here”. Walentynki to święto miłości, a ta ma przecież różne oblicza. Utwór „Serduszko puka” zaśpiewał duet rodzinny, Ewa i Aneta, które podbiły serca publiczności. mogła brać udział w koncercie i wykazać się swoim poczuciem rytmu. Zaangażował nas w to Big Band w bardzo skocznym utworze „Guantanamera”. Nogi same rwały się do tańca! O tym, że najważniejsze to być sobą i nie przejmować się zdaniem innych zapewniała nas Magda słowami piosenki „Pocałuj noc”. Kolejna artystka została na scenie nieco dłużej. Karolina pokazała, że są takie miejsca na ziemi, gdzie, choć nie byliśmy, to na pewno wiemy, że tam byłoby nam dużo lepiej. Zaśpiewała ona dwa utwory, „Eldorado” i „Nie dokazuj”. W błogi nastrój wprowadził nas po raz kolejny Big Band. Melodia „Wiosennych medytacji” rozbrzmiewała w uszach aż do momentu pojawienia się kolejnej artystki. Milena udowodniła zaś, że nawet gdy jest nam źle i czujemy się samotni, to i tak „Piosenka jest dobra na wszystko”. Kolejnym punktem koncertu był występ Amelki. „Okularnicy” to ponadczasowy tekst, przekonujący, że wystarczy spojrzeć na życie przez różowe okulary, aby wiedzieć, że nie wszystko stracone. Podczas występu Magdy na pewno niejednej osobie zakręciła się łza w oku. Piękne słowa piosenki „Niebo to my” wzruszyły widownię i uzmysłowiły, że zawsze jest ktoś, kto otworzy dla nas swoje niebo. Część wokalna została przerwana niesamowitym występem zespołu Paradise pod kierownictwem Pani Magdaleny Wiśniewskiej. Dziewczyny zachwyciły całą widownię swoimi zdolnościami. Nasze uszy po raz kolejny mogły na10 MARZEC 2016 TYGIEL Towarzyszyły im młode tancerki z zespołu Paradise. Po raz ostatni tego wieczoru wystąpił dla nas Big Band. Było słychać, że w swój finałowy utwór „Cherry Pink” włożyli całe serce. Co sprawia, że życie nie jest monotonne? Na pewno możemy zawdzięczać to porom roku, które obdarowują nas licznymi zmianami pogody. Do tego tematu nawiązała Hania w piosence „Wiosna i deszcz”. Jeden z ostatnich utworów zaśpiewał Jakub. Prowadzący, który przez cały koncert siedział z boku na krzesełku i zapowiadał kolejnych artystów, pokazał, na co go stać w „Sex Bomb”. Na koniec występu wszyscy młodzi piosenkarze i tancerze wyszli na scenę, by pożegnać się z nami utworem „Nie ma jak pompa”. Widzowie podziękowali im za mile spędzony wieczór gromkimi brawami. Nie możemy również zapomnieć o Pani Ewie Gajewskiej-Kiepurze, która była odpowiedzialna za wybór piosenek oraz przygotowanie wokalistów. Koncert zakończył się o godzinie 19. Wiele osób opuściło Centrum Promocji Kultury z szerokimi uśmiechami na twarzach. Wracając ulicami Drezdenka, słyszało się rozmowy o młodych uzdolnionych artystach, zaangażowanych i pomysłowych dorosłych, pięknych dekoracjach i idealnie dobranych efektach świetlnych. Dla wielu były to jedne z najciekawiej spędzonych Walentynek. Julia Blatkiewicz, Patrycja Górna PORTFEL I WALIZKA Część 2 – Luksusowa Amazonka Istota ludzka zawsze mnie ciekawi i nieraz zaskakuje. Chcąc udać się na przygodę życia, dba o wszystko – nocleg, zakwaterowanie, jedzenie, napoje, odzienie, transport, zasoby, zaplanowanie trasy. Zapomina o jednym – o samej przygodzie. Nie zwraca uwagi na wewnętrzne przeżycia płynące z podróży. Dobrze, że są jeszcze ludzie, którzy starają się pamiętać o swojej duchowości. Pytanie tylko, dlaczego by obok stanu umysłu nie zadbać o luksus dla ciała? Szkoła katalizatorem stresu jest. Bezsprzecznie i niewątpliwie. Z kubkiem herbaty w jednej ręce i nazbyt opasłym podręcznikiem w drugiej tworzę w głowie plan bitwy pod Waterloo, jednocześnie obliczając stosunek wartości funkcji trygonometrycznych kąta ostrego α bez wdawania się w szczegóły. Od monotonii życia ratuje mnie superbohater w niebieskim ubraniu – znajomy listonosz z przesyłką dla mnie. To doprawdy zaskakujące, że w tych czasach ludzie wciąż piszą listy. Dziwne, że w ogóle umiemy pisać na czymś innym niż klawiatura… Imię i nazwisko nadawcy listu znajome. Intrygująco znajome. Tak znajome, że zna je większość Polaków. Wracam do wspomnień z Wrocławia. Pamiętam do dzisiaj, jak razem z Wojciechem Cejrowskim wymieniliśmy się adresami i numerami telefonów podczas wspólnej biesiady w meksykańskim barze. Mówił coś o nowej wyprawie i o tym, żebym pakował bagaż. Niewiele pamiętam, gdyż strumień alkoholu wystrzelił z wodopoju nastąpił u mnie niespodziewany zanik funkcji kojarzenia faktów. Z listu wynika, że Wojtek planuje nowe odcinki „Boso przez świat” na Amazonce. Stwierdza, wnioskując po moim zmęczonym wyglądzie ostatnimi czasy, iż nadeszła pora, aby wypocząć i zabiera mnie ze sobą w podróż. W końcu jakaś przygoda! Odrzucam podręczniki na półkę i pakuję portfel i walizkę. Czy przestrzeń w bagażu musi zawsze być taka ciasna? Postanawiam, że spotkam się z Wojciechem już na miejscu. Mamy zobaczyć się w porcie, by wynająć łódź. Naprędce zarezerwowany lot mija… stosunkowo szybko. Siedzę w fotelu prezesa banku o nazwie plączącej język. Sączę kawę, której nie lubię, ale piję dalej, bo to wygląda tak dojrzale. Przez biuro przewija się tłum stażystów i klientów. Na dłużej zostaje młodziutka sekretarka. Tłumaczy coś, problem w tym, że nie wiem, co. Staram się patrzeć w jej oczy. Staram się. Przez duże S. Ogromne S, bo wzrok ucieka na inne partie jej ciała. Nagle budzę się z pięknego snu. Lot skończony. Jestem w Ameryce. Wchodząc do portu, witam uśmiechem mieszkańców. Odpowiadają mi tym samym. Przynajmniej tutaj, za oceanem, mogę szczerzyć zębiska do nieznajomych przechodniów, bo odpowiedzą mi tym samym, czasem nawet dobrym słowem. W Polsce patrzyliby się jak na wariata. Właściwie może to i lepiej. Normalność jest nudna… Podchodzę do starej, drewnianej floty statków. Wojciech macha do mnie od samego wejścia. Wymieniamy serdeczny uścisk dłoni, rozmawiamy o samopoczuciu. Fakt, moje oczy czynią mnie podobnym do misia pandy. Wypoczynek to pierwsze, czego powinienem zaznać. Wojciech kieruje mnie do starego statku. Wchodzę na pokład w doskonałym humorze. Gdybym nie bał się utonięcia, zostałbym marynarzem. Mógłbym pływać dniami i nocami, gdyby nie było zagrożenia wpadnięcia w morskie odmęty. Łajba odpływa i powoli sunie po wodach Amazonki. Po około 10 minutach rejsu zauważam przed nami większy, nowocześniejszy, wspanialszy (i pewnie droższy) jacht. - Tam to dopiero mają luksus… – moje myśli wychodzą mimowolnie przez usta. - Poprawka - tam to dopiero MAMY luksus… – głos Wojtka wpędza mnie w konsternację. Tak! Nie mylicie się! Za to ja tak! Drewniany stateczek to tylko transport na jacht o jakże odkrywczej nazwie „Iberostar Grand Amazon Ship”. Rozbawiona moją miną ekipa nagrywająca program zabiera powoli sprzęt, szykując się do „abordażu”. Więc pierwszy odcinek będzie o tym cruiserze (luksusowy statek pasażerski). Patrząc na to z perspektywy wnikliwego obserwatora, pomysł jest nowatorski i genialny. Oprócz zapoznania się z ludźmi dżungli w następnych odcinkach przyjrzymy się też luksusom elit. Pytam się tylko, dlaczego akurat ten statek, to otoczenie. Moglibyśmy udać się do pierwszego lepszego hotelu, nakręcić wielką wannę w apartamencie cesarskim i wypocząć. Odpowiedź przychodzi natychmiast. - Komfort. Dobra kuchnia. I nie ma moskitów! Dobrze, że nie muszę występować w odcinkach. Lubię stać przed kamerą, ale nie na, bądź co bądź, prywatnych wakacjach. Korzystam z wolnego czasu, podczas gdy Wojtek spaceruje przed obiektywem po hotelowych korytarzach. Mam plan na dzisiejszy dzień. Doskonały plan. Znalazłem siłownię. Nie mogę nie wykorzystać takiej okazji. Kamera zagląda tu tylko na chwilę, żeby ogólnie zaprezentować wyposażenie cruisera. Jednak tak naprawdę Wojtek nienawidzi takich miejsc. Twierdzi, że lepiej jest pobiegać z dzieckiem za piłką niż marnować cenne godziny w fitness TYGIEL MARZEC 2016 11 klubach. Z tym akurat się nie zgadzam – każda forma aktywnego spędzania wolnego czasu jest dobrodziejstwem. Po skończonym treningu i relaksującym prysznicu postanawiam skorzystać z hotelowego basenu. Czując przyjemny hydromasaż zastanawiam się, czy nie jestem przypadkiem w raju. Może to lekka przesada. Niebo to nie jest, ale do tropikalnej wyspy temu jachtowi bardzo blisko. Zaraz obok basenu czarnoskóry barman w rytm hawajskiej muzyki miesza drinki pod ogromnym słomianym parasolem. Nie sposób nie ulec pokusie. Dołączam do gości hotelowych, tańcząc razem z nimi i popijając „Sex on the Beach” – jeden z najlepszych drinków. Po raz kolejny widzę tę inną mentalność tutejszych ludzi. Tu nikt nie krępuje się, żeby w środku dnia urządzić przyjemną imprezę nad basenem w promieniach słońca i strojach kąpielowych na sobie w rytm „Gimme hope Joanna” Eddy’ego Granta. Tak, wiem, piosenka o apartheidzie nie powinna przywoływać dobrych wspomnień, ale tu się liczy rytm i zabawa, a przede wszystkim wzrok skierowany na teraźniejszość. I przyszłość. Popołudnie. Chcę iść do biblioteki! Teraz! Zaraz! Na tym statku mają książki! Mogę tu zamieszkać! Ale nie będę przeszkadzać Wojciechowi. Pisze tam scenariusz kolejnego odcinka. Zostaję w kajucie. Tu też mam niemały luksus. Klimatyzacja włączona, bo w przeciwnym razie zostałaby ze mnie mokra, roztopiona plama. Dzwonię do Polski, by porozmawiać z dziewczyną, rodziną i przyjaciółmi. Informuję ich, żeby często zaglądali do skrzynek, bo moje pocztówki, kupione w hotelowym sklepie za niebotyczną sumę, są już w drodze. Sklepik, basen, biblioteka, leżaki, restauracje… Jest coś, czego ten statek nie ma? No tak, jest jedna rzecz. Nie mają tu zmartwień… 12 MARZEC 2016 TYGIEL Słyszę dzwonek mojego telefonu. Dzwoni Makaron (Sławomir Makaruk, kierownik każdej z wypraw Cejrowskiego). - Damian, idź do biblioteki. Wojtek nie ma weny. Może jednak będę w stanie mu pomóc? Zanim podadzą kolację w restauracji, idziemy do kuchni. Ekipa chce nagrać parę ujęć do programu „Zza kulis sztuki kulinarnej”. Sam chętnie się temu przyglądam. Niecodziennie spotykamy się z aneksem kuchennym wyposażonym w osobne pokoje praktycznie do wszystkiego. Jeden na zmywarkę w temperaturze 100ºC, drugi pełniący rolę lodówki/zamrażarki, trzeci spiżarni. Udało mi się znaleźć nawet piekarnię. To proste. Po co codziennie rano zaglądać do przystani po pieczywo, skoro można wypiec świeży chlebek i ciasta na statku? Wchodząc do głównej części kolebki jedzenia, widzę kucharzy. Spodziewam się tłumu różnych specjalistów w tej dziedzinie, ale zamiast tego trafiam na trójkę uśmiechniętych „białych fartuchów”. Konsternacja na mojej twarzy przekształca się w uznanie po słowach Wojtka: - Jeden przewodniczy, drugi asystuje, a trzeci? Trzeci robi wyłącznie sosy! Kolacja. Tłum gości przy stołach. Tutejsza restauracja rządzi się nieco innymi prawami. Nie czekamy na kelnera z ekskluzywnym menu. Ekipa i ja bierzemy talerze i podchodzimy do wielkiego bufetu. Ogrom i wspaniałość potraw uwodzi i zachęca do spróbowania wszystkiego. Śmiało, towarzysze! Jesteśmy dorośli! Jeśli chcemy, możemy zjeść wyłącznie świeże owoce na kolację. A tam dalej podają desery i zimne lody. Stoisko dalej to królestwo tortów. Chleb, sery, wina, szampany, jajka. Znajduję dumę wcześniej poznanych kucharzy – 8 rodzajów wspaniałych sosów. Dalej serwują sałatki i wołowinę. Ostatnio nawet trafiliśmy na kalafior po polsku! Restauratorzy sięgają do kuchni wszystkich państw, zgodnie z liczebnością i narodowością hotelowych gości. Siadam do stołu ekipy. Długo gawędzimy o wszystkim i o niczym nad suto zastawionym stołem i naczyniami z zimnymi napojami. Wrażeń multum! Minęło już sporo dni, choć czuję, jakby dosłownie dzień upłynął od wypłynięcia w piękny rejs. Może dlatego wciąż nie mogę się przyzwyczaić do jednej sprawy. Śmierdzącej sprawy… Luksusowa łazienka zapewnia doprawdy wiele wygód, ale jest pewien problem z toaletą. Na ubikacji w czterech językach możemy przeczytać ostrzeżenie o zakazie wrzucania papieru toaletowego do spływu. Więc jak człowiek sobie siedzi i już swoje wysiedzi, wrzuca papier do… śmietnika. A taki pakunek czeka sobie do rana, aż przyjdzie obsługa hotelowa, by wynieść śmieci. Czemu taka polityka? Jak to czemu? Bo się rurka może zatkać! Nie odwiedziłem dawno pracowników mostku kapitańskiego. Czuję chęć pójścia tam. Widok komputerów, GPS, radia wprowadza do marynistycznej atmosfery powiew współczesności. Lubię patrzeć na pracę sternika. Ze świecą szukać tutaj tradycyjnego drewnianego koła do kierowania statkiem. Do obsługi służą dwa joysticki, każdy do jednego silnika. Dzięki temu uzyskujemy dwie niezależne machiny, które możemy tak ustawić, że statek wykona wiele manewrów, z obrotem o 360º wokół własnej osi włącznie. Nawet, gdy cruiser wpłynie na piach, silniki po odpowiedniej kombinacji wycofają go. Chyba, że aktualnie woda w Amazonce opada. Jeżeli silniki nie zdążą wymanewrować statku, woda opadnie i statek zostaje na cztery miesiące na mieliźnie. Optymistycznie patrząc… Rozmawiam chwilę z kapitanami (tak, jest tu dwóch kapitanów – co dwie głowy to nie jedna). Zastanawiacie się, czemu nie sterują statkiem? No jak to, mają sterować? Na takich jachtach kapitan nigdy nie siada za sterem. Kapitan N-A-D-Z-O-R-U-J-E! Przez wielkie N! Z poważaniem! Kajuta Prezydencka. Mieszkanie Wojtka. To jeden z najlepszych apartamentów na tym statku. Przechodzę przez salonik telewizyjny, by popatrzeć na łazienkę z marmurami. Kunsztownie! Pięknie! Drogo! Bardzo drogo! Szukam lokatora, gdyż chcę porozmawiać o tym, kiedy telewidzowie obejrzą ten odcinek (tak, drodzy Czytelnicy, możecie zobaczyć nasze poczynania na Grand Amazon Ship w odcinku „Boso przez świat. Statek”). Wychodzę na balkon, gdzie odnajduję Wojciecha i Sławka intensywnie tworzących scenariusz. Nie żeby leżeli na leżakach i relaksowali się w cieple słońca… Skoro tak wygląda porządna robota, czemu by nie skorzystać. Kładę się i razem z nimi pracuję. - Makaron… Obudź mnie, gdy skończę pracować… - U mnie wszystko dobrze. A u Ciebie? - Wspaniale! Tu jest tak pięknie, jakbym był na najdłuższych wakacjach życia. Szkoda, że Cię tu nie ma, Kochanie. - Wracaj szybko. Tęsknię za Tobą. - Niedługo będę. Następnym razem jedziemy razem… Chciałbym zatrzymać czas. Zostawić ten stan rzeczy. Być tu na zawsze. W takim luksusie. Co mam zrobić? - Napisz o tym. Koniecznie. Spisz wszystko, co przeżyłeś. Niech ludzie wiedzą… Kto wie, co przyniesie los, marzenia przecież się spełniają… Damian Paszkowski MANGA, ANIME, PIWNICA Manga. Anime. VN. Większości „normalnych” ludzi te hasła nic nie mówią – i może to nawet lepiej. Lepiej dla nich samych. Jednak ci, którzy zgłębili arkana błogosławionego internetu, nie bojąc się zejść coraz niżej do „podziemi” (czyt. piwnicy), wiedzą już, że było warto. Oj, naprawdę było warto. Czas rozpocząć podróż w świat rysunków… „Dobry kolego, to co to jest ta manga?”. W dzisiejszych czasach trudno o nastolatka, który nie wiedziałby, co to komiks. Spiderman, Batman, Deadpool (ten ostatni to raczej antyprzykład, ale co tam…) – to są bohaterowie amerykańskich komiksów. Nas jednak interesują odległe zakątki Azji, Kraina Kwitnącej Wiśni i tamtejsze wspaniałe zabawy pędzlem i ołówkiem. Bohaterowie mangi są rysowani… specyficznie, kreski proste, ale bardzo przyjemne dla oka. Często tego typu „komiksy” są czarno-białe, a tylko specjalne wydania – koloryzowane. „Ale co jest w tym takiego niezwykłego?”. Urok. Magia. Trudno to nawet opisać słowami. To jak dziewczyna, w której zakochujesz się od pierwszego wejrzenia (a która nawet na ciebie nie spojrzy… Hmm… Mogłem tego nie dodawać…). W każdym razie czujesz te historie, przeżywasz je razem z bohaterami. Chcesz je przeżywać. Anime – dla przeciwników „chińskie bajki”, dla fanów – idealny sposób spędzania wolnego czasu. Jedno z ostatnich stadiów tzw. „piwnicy” – symbolu upadku człowieka (niektórzy, w tym ja, uważają to raczej za wyniesienie na życiowe podium, ale ja jestem dziwny). W każdym razie anime to nic innego jak… animowana manga, oczywiście z dodatkiem kolorów, udźwiękowieniem, ewentualnymi bajerami od twórców w postaci odcinków niezwiązanych z główną serią (odcinki specjalne lub po prostu odejście od głównej historii). Wielu z was widziało zapewne kreskówki na Cartoon Network (które, swoją drogą, ostatnio zeszło na psy) – ładne, animowane, głównie dla dzieci. Tu jest podobnie, z wyjątkiem tego ostatniego. Anime, które tworzone są na podstawie mangi, nie zawsze muszą być dla dzieci. Niekiedy opowiadają poważne, brutalne historie, odzwierciedlające zarówno świat realistyczny, jak i ten fantastyczny. Na tym polega geniusz anime. Każdy znajdzie tam coś dla siebie – mnogość różnych, wciągających historii, zabawnych, smutnych, a nawet łączących TYGIEL MARZEC 2016 13 oba te nurty. Jeżeli się rozklejasz, oglądając tonącego Jacka z Titanica (chyba, że jesteś „twardzielem”), jeżeli robi Ci się smutno na widok umierającej Gwyen Stacey ze Spidermana, to bardzo prawdopodobne, że po obejrzeniu pierwszych odcinków Fullmetal Alchemist Brotherhood albo się rozpłaczesz, jakby ktoś kroił nad Twoją głową cały worek cebuli, albo zaczniesz się poważnie zastanawiać nad swoim życiem. „Załóżmy, że mam trochę wolnego czasu. Od czego powinienem zacząć?” Odpowiedź brzmi: nie mam pojęcia. Każdy zaczyna od czego innego – jedni wolą czytać mangę, inni zabierają się za anime. Fakt faktem, większość „newbie” zaczyna od tych najpopularniejszych, jak na przykład: „Fairy Tail”, „Naruto”, „Death Note”, „Fullmetal Alchemist Brotherhood”, „Higurashi no Naku Koro Ni” czy też „Sword Art. Online”, ale to wcale nie oznacza, że Ty też musisz. Nic nie stoi na przeszkodzie, byś od razu sięgnął po azjatycką niszę lub jakieś filmy pełnometrażowe. „Nudy, nie przekonałeś mnie. Idę grać w LOLa.” Nikogo do niczego nie przymuszam, bo nie byłoby w tym sensu. Staram się jedynie zachęcić do wejścia w świat, który tylko niewielu jest w stanie zrozumieć. Spora część ludzi uważa oglądanie anime za niedojrzałe, dziecinne, głupie. Zabawnym jest słuchać takich kipiących obrzydzeniem do „chińskich bajek” monologów i spojrzeć, jak koledzy podniecają się filmikiem z Bonusem BGC, rzygającym na lewo i prawo. Doprawdy, wzruszające. „Ej, kolego, no ale weź się nie spinaj!”. Rzygający „raperzy” wcale mi nie przeszkadzają. To, że część japońskich kreskówek jest niedojrzała również. Boli mnie tylko to, że mówią to ludzie, dla których jedynym anime, jakie obejrzeli, był Bakugan albo Dragon Ball i to jeszcze będąc dziećmi (lub nigdy żadnego na oczy nie widzieli). Wniosek? Najpierw obejrzyj, potem oceniaj – wtedy przyjmę nawet najgorszą krytykę (a takiej pewnie i tak musiałbym się spodziewać…). „Nagadałeś się, nagadałeś, może by tak przejść do meritum?” Popędzany przez samego siebie, krokiem zręcznej baletnicy zakończę nasze dzisiejsze rozważania. Jeśli masz trochę wolnego czasu i nie wiesz, jak go spożytkować lub jesteś maturzystą, który odkłada książki na bok, włącz przeglądarkę i spróbuj znaleźć coś dla siebie. Anime nie jest idealne, nie zawsze wciągnie Cię jak pradziadek tabakę, ale mogę bez cienia wątpliwości powiedzieć, że warto. Cenny bagaż doświadczeń nagromadzonych przez lata pozwala mi stwierdzić, że jeśli szukasz czegoś, co śmieszy, dołuje lub zastanawia to znaczy, że szukasz dobrego anime. Zatem: TERAPIA ŚMIECHEM W starożytności uważano, że śmiech nie przystoi ludziom poważnym, odbiera bowiem dostojeństwo. Natomiast francuski pisarz i humorysta A. Allais stwierdził: „Ludzie, którzy nigdy się nie śmieją, nie są poważnymi ludźmi”. Niewątpliwym dowodem, że śmiech to poważna sprawa, jest fakt istnienia nauki zwanej gelotologią, badającej wpływ śmiechu na zdrowie człowieka. Nie trzeba jednak być specjalistą w tej dziedzinie, by dostrzegać zbawienny wpływ wyżej wymienionego na samopoczucie. Wystarczy czasem zaaplikować sobie dawkę dobrego humoru i dzięki temu nabrać dystansu do siebie czy codziennych problemów. Taką dwugodzinną terapię mogliśmy przejść, wybierając się 18 lutego do CPK w Drezdenku na przedstawienie kabaretu Old Spice Girls. Występ trzech dojrzałych artystek: Emilii Krakowskiej, Lidii Stanisławskiej oraz Barbary Wrzesińskiej to dawka klasycznego kabaretu literackiego. Okazuje się, że przy tekstach M. Czubaszek, Z. Korpolewskiego czy M. Hemara w takim wykonaniu po prostu trzeba się dobrze bawić. Od momentu, kiedy ze sceny padły słowa: „Babski kabaret, chłopom za karę. Na chandrę i stres Old Spice Girls, zamiast łez...” sala co chwilę rozbrzmiewała gromkim śmiechem. Trudno przecież zachować powagę, gdy słyszy się zabawne anegdoty, których tematem są politycy, służba zdrowia bądź 14 MARZEC 2016 TYGIEL Damian Kaczmarczyk mieszanka różnych seriali okraszona dowcipnymi komentarzami. Kolejne skecze i dialogi były przeplatane piosenkami w wykonaniu Lidii Stanisławskiej, która zaśpiewała między innymi: „Śmiej się i tańcz, pij i szalej i nie myśl co dalej... Tańcz póki trwa ten bal...”. Uleczeni śmiechem widzowie mogli po przedstawieniu kupić książkę L. Stanisławskiej i oczywiście otrzymać autografy artystek. Cóż, po takiej dawce leku, który nie ma żadnych skutków ubocznych, nawet szara codzienność nabiera barw. Zespół Redakcyjny W POSZUKIWANIU ŚWIATŁA Krzyż Światowych Dni Młodzieży oraz Ikona Salus Populi Romani podróżują po całej Polsce już od kwietnia 2014 roku. Są to ustanowione przez Jana Pawła II oraz Benedykta XVI symbole, które widziały już niemalże każdy zakątek świata. W piątek 22 lutego nasze Drezdenko miało zaszczyt przyjąć je u siebie. Mieszkańcy miasta, modląc się, oczekiwali na przybycie krzyża i ikony na Plac Wileński, skąd ruszyła procesja do Gimnazjum nr 1 im. Józefa Nojiego, prowadzona przez Gimnazjalną Orkiestrę Dętą i Dziewczęta z Buławami. Mimo ulewnego deszczu wierni podążali za symbolami w modlitewnym skupieniu. Na miejscu odbyło się spotkanie z młodzieżą ze wszystkich drezdeneckich szkół. Sala gimnastyczna została przeobrażona w miejsce sprzyjające rozważaniom. Odpowiedni nastrój pomogła również wprowadzić grupa młodzieży śpiewająca pieśni. Obecni tam księża próbowali jak najlepiej przedstawić ideę Światowych Dni Młodzieży oraz starali się zachęcić młodzież, aby pojechała do Krakowa i przeżyła wszystko na miejscu. W tym celu wyświetlono kilka filmików przybliżających cele i przebieg ŚDM. Wyemitowany został także film niespodzianka przygotowany przez ks. Tomasza Tyszkiewicza, pokazujący spontaniczne działania Wolontariatu Światowych Dni Młodzieży w Drezdenku. W jego skład wchodzą bardzo energiczni nastolatkowie, których priorytetem jest pomagać bliźnim i miłować ich. Następnie jedna z uczennic gimnazjum wygłosiła świadectwo i, wyka- zując się niebywałą odwagą, opowiedziała wszystkim obecnym nie tylko o swoich byłych problemach, o różnych uzależnieniach, ale także o tym, jak Bóg ocalił jej przyszłość, jak się nawróciła i jak żyje teraz. Niektórzy nie potrafili ukryć łez wzruszenia. Na koniec chętni mogli podejść do symboli i pomodlić się, zanim zostały one zabrane, aby kontynuować peregrynację i dotrzeć do kolejnych diecezji w naszym kraju. Z pewnością dla niektórych gimnazjalistów była to po prostu okazja do tego, żeby nie pójść na lekcje. Odniosłam jednak wrażenie, że większość moich rówieśników zdobyła się na refleksje, zastanawiała się nad sobą. Jeżeli nawet tylko przez chwilę ktoś postawił sobie choć jedno pytanie dotyczące życia, tego, co naprawdę ważne, to lekcje nie zostały stracone. Wiktoria Jakowczuk TYGIEL MARZEC 2016 15 MARZEC 2015 TYGIEL
Podobne dokumenty
Tygiel nr 1 - Centrum Promocji Kultury w Drezdenku
Tyle o sensach dosłownych, ale w przenośni, w metaforycznym, naddanym znaczeniu – tygiel – jest zlepkiem, a wyrażając się bardziej naukowo – collage – kompozycją różnych motywów, tematów, wątków. P...
Bardziej szczegółowo