O 160-tce dowiedziałam się przypadkiem, przed jesienną edycją w

Transkrypt

O 160-tce dowiedziałam się przypadkiem, przed jesienną edycją w
O 160-tce dowiedziałam się przypadkiem, przed jesienną edycją w 2015r. Pojechaliśmy wtedy z
mężem i synem na rekonesans. Przebiegłam maraton, pomyślałam, że mogę sprawdzić, jak biega
się w górach. Z uwagi na duży szacunek do górskich klimatów, najpierw chciałam popatrzeć- na
warunki, pierwszy śnieg i dobiegających do mety zawodników. I poszło. To było coś!
Na edycję wiosenną stawiłam się już jako wolontariusz, byłam w środku akcji i czułam emocje,
które kazały skakać w miejscu. Pobiegałam też następnego dnia w paskudnym deszczu
treningowo, żeby popatrzeć na trasę.
Dopiero trzeci kontakt ze 160-tką to był start. Wiedziałam, że to trudny bieg, ale już po dwóch
maratonach i kilkunastokilometrowym biegu górskim czułam się pewniej i nabrałam odwagi. To w
końcu "tylko półmaraton". O, ja biedna, nieświadoma...
Jestem szczęściarą- do Ustronia przywlekłam, oprócz moich żelaznych kibiców- męża i syna,
także siostrę z całą rodziną i przyjaciółkę z synem. Tyle osób zobowiązuje.
Nerwa łapałam jeszcze przed wyjazdem z Warszawy. Pochorowałam się i miałam dwutygodniową
przerwę w bieganiu. Budziłam się w nocy i dostawałam małpiego rozumu- zamarznę na trasie,
zgubię się i odnajdę za granicą, nie dobiegnę, bo już przecież nie pamiętam, jak się biega. Światło
poranka dodawało trochę otuchy, ale gdy dojechaliśmy do biura zawodów, miałam nietęgą minę.
Odebrałam pakiet, wystraszona.
Miałam w planach te 2 km od pensjonatu do mety przetruchtać w ramach rozgrzewki, ale jak mój
"chłop domowy" otworzył oczy, spojrzał na mnie i zdecydował, że może lepiej dojechać
samochodem, byłam mu wdzięczna za uproszczenie porannych przygotowań.
Odprawa- lęk zmniejszył się. Była już tylko adrenalina, związana z uwagami Artura K., warunkami
na trasie i namacalnym dowodem, że to JUŻ- Mistrzunio właśnie dobiegł na metę!
Na starcie byłam skupiona. Po zapozowaniu do fotki na fejsa widziałam tylko trasę przed namiprosta obok kolejki i chwila prawdy- pierwsze podejście. Po tych dwóch tygodniach nieźle się
zasapałam na początku, ale po wyrównaniu oddechu szło mi się bardzo dobrze. Pilnowałam się,
żeby nie ulegać wyprzedzającym mnie szybkościowcom, bo chciałam dotrzeć do mety.
Po bardziej poziomym odcinku pierwszy zbieg- jak ostrzegano- kamienie, liście, grząskie podłoże.
Początkowo asekuracyjnie trzymałam się spokojnego drobienia, ale potem już odważniej puściłam
się biegiem. I to był ten moment, kiedy poczułam radość z biegania. PO TO TAM BYŁAM.
Na w miarę płaskim kolejnym odcinku trzymałam się chłopaków, którzy wyraźnie biegli w parze, ale
musieli zatrzymać się, więc dotarłam do ultrasa, który spokojnie pokonywał trzecią pętlę. Bardzo
miło mi było, że miał ochotę jeszcze gadać. Nawet mocno porzuciliśmy temat biegania, ale wątek
urwał się nam na ostrym podbiegu. Miałam jeszcze siły, więc szorowałam w górę, zostawiajac
Piotrka nieco za sobą. Potem pamiętam w dół- w górę- słońce i śnieg- w dół- biegło/szło mi się
dobrze, spokojnym tempem, ale skutecznie, na zbiegach nawet myślałam, że jestem szybka jak
wiatr, ale czułam coraz większe zmęczenie.
Na punkcie żywieniowym ciągle miałam pałera. Wolontariusze byli cudni. Ja byłam dumna, że
jestem wsród tych, o których jeszcze niedawno myślałam: "mocarze". Wypiłam dwie porcje wodybyłam przeszczęśliwa, że przydał mi się nabyty specjalnie na tę okazję kubeczek- i wciągnęłam
pomarańczę. Wybór jedzenia był duży, ale miałam swój wegański żel, więc nie traciłam czasu na
pytanie o skład zupy- bo po co interesować się tym wcześniej?- pochłonęłam żel i poleciałam. Tzn
wybiegłam z punktu i oniemiałam. Przede mną stała pionowo nartostrada, wdrapywali się na nią
kolejni śmiałkowie, którzy zamieniali się w pająki i znikali we mgle na samej gorze. Nie wiedziałam,
czy na szczycie, bo końca nie było widać. Powoli zaczęłam taszczyć się za nimi. Z natury jestem
raczej energiczna, więc szybko przebierałam nogami, co kończyło się nieuchronnie chwilami na
przerwy. Trwało to i trwało, wyprzedził mnie szybcior, na końcu wyciągu czekający na kumpla,
który mial mnie wyprzedzić jeszcze nie raz, pogadałam z chłopakami, mierzącymi się z trasą
Poniwca, i sama usłyszałam swój głos, rozwiewający nasze wspólne wątpliwości- "nie, najgorsze
podejście jeszcze przed nami". Z ulgą przywitałam szczyt.
Dalszy kawałek był raczej turystyczny, cieszyłam się, że może trochę odpocznę. Znowu
zaczepiłam długodystansowca i podbudowana- jako półmaratończyk powinnam być świeża i
szybka- potruchtałam dalej. To już był etap trasy, który znałam z treningu. Byłam tak blisko mety,
wydawało mi się, że jeszcze chwila i ostatnie podejście. To początkowo dodało mi sił. Machnęłam
chłopakom, którzy odpoczywali już po biegu i wyszczerzyłam się do zdjęcia. Na zbiegu znowu
poczułam się szybka. Nawet kogoś wyprzedziłam, ale zbieg wydłużał się niemiłosiernie jak
balonówka w dziobie mojego syna. Pierwszy raz pomyslałam: "niech to się już skończy", bo
czwórki paliły ogniem. Jeszcze biegłam. Trasa była podobna do ostatniego zbiegu, który
pamiętałam z kwietnia, ale nie byłam pewna, czy to już ten kawałek. Mój numer tkwił w majtkach,
bo rozerwał się na wyciętej przeze mnie dziurze i zabezpieczyłam go w ten cudowny sposób przed
zagubieniem. Sprawdzając, czy tkwi na swoim miejscu, spytałam biegnącego obok chłopaka, ile
do końca. Zrzedła mi mina- zanim dotrę do ostatniego wbiegu, jeszcze jedno podejście przede
mną. Wytargałam numer z majtek i popatrzyłam na ostry stożek- to jakaś niewielka górka. "Szybko
pójdzie". I tu zaczęła się moja gehenna. Każdy krok tego podejścia bolał. Często zatrzymywałam
się, nie wytrzymując tempa, które sama sobie narzuciłam. Gdy łapałam oddech, patrzyłam na
dwójkę przede mną- cierpieli na pierwszy rzut oka podobnie. Zaczęłam kląć. Wiedziałam, że to jest
etap, na którym dotrę do mety choćby i bez nogi, ale ile to jeszcze miało trwać? Zaczęłam mówić
do siebie, że dam radę i zaraz koniec tego potwora przede mną, ale potwór nie kończył się.
Wyszło słońce, które może miało mi pomoc, ale nie byłam w stanie ucieszyć się. Patrzyłam w górę
i czekałam tylko na koniec. I gdy już tam wczłapałam, dotarła do mnie przewrotność tego, kto tę
trasę wykombinował. Przed moimi oczami stał budynek wyciągu, koło którego była metapamiętałam ją z ubiegłego roku, prawie ją widziałam!- i musiałam stoczyć się na lewo, ostro w dół,
po kamieniach lub ślizgawce z trawy, do wyboru, aby zobaczyć z dołu Królową Czantorię. To był
ten zbieg, który pamiętałam. Nogi odmawiały posłuszeństwa, bolało mnie prawe udo, które swego
czasu miałam kontuzjowane, ale musiałam sturlać się na dół. Nie wiem, czy u mijającego mnie
Ultrasa błąkał się uśmiech na twarzy, gdy mijał mnie, schodzącą tyłem dla odpoczynku, czy to tyko
moja nadwyrężona głowa robiła mi figle. Potwornie zmęczona dobiłam do ostatniego zakrętu,
domagałam się jeszcze, żeby siedzący na płocie ludzie zanotowali mój numer- wytaskany z
bielizny, oczywiście, ale oni tylko machnęli ręką w kierunku wyciągu. Znaczyło to- schody do nieba
przede mną. Zjadłam drugi żel i nabrałam sił. To ostatnia prosta. Miarowo, biorąc przykład z
Ultrasa przede mną, powoli stawiając kroki, parłam do przodu. Najpierw gówno mnie obchodziły
krzyki, dopingujące nas z krzeseł. Było mi ganz egal. Nawet nie chciałam patrzeć w górę, bo tamci
już mieli ten etap dawno za sobą. Gdy zatrzymywałam się co dłuższą chwilę, z satysfakcją
patrzyłam, ile już za mną. Rozdzielałam drogę na kolejne małe etapy i cieszyłam się z tych
Everestów. Gdy dotarłam do ostatniego odcinka przed wyjściem z lasu, nawet odmachałam
kibicowi na wyciągu. Zaczynałam się cieszyć, że to zaraz.
ZARAZ? To dlaczego znowu nie mogłam za nic osiągnąć tego punktu? Na górze majaczyły
sylwetki- poznałam syna i jego kumpla, ale nie byłam w stanie zareagować na ich widok. Przy
końcu stromizny Kajtek pokazał mi linę, która miała pomóc, ale postanowiłam nie ubrudzić rąk. Do
mety pozostały czyste- ani razu nie wyrżnęłam, choć robię to często w dużo łatwiejszych
warunkach. I już tylko polana przed metą. TYLKO?? Ja pitolę, jaka ona wielka. Dzieci kręciły się
wokół, miałam ochotę je zbić, żeby zeszły mi z drogi. Coś nadawały, ale tylko odmrukiwałam
niewyraźnie. Czołgałam się. Wypatrywałam tej mety, ale jej q nie było widać. Klęłam w myślach na
czym świat stoi. Wszystko mnie bolało. Podbiegła moja siostra- zaklęłam. Podszedł mój mążzaklęłam. Ktoś z aparatem proponował, żeby wszyscy przybili mi piątkę- co to q za pomysł, niech
się ode mnie odpieprzą. Ja chcę do domu!
Nie wiem, kto mi zakładał medal na szyję. Kręciło mi się w głowie, więc przytrzymałam się jego
niebieskiej kurtki- wybacz mi, proszę, dobry Człowieku. Dopiero teraz widzę na zdjęciu, że byłam
trudna do poznania. Chciałam wyeksponować koszulkę Vege Runners, ale zapomniałam.
Przepraszam, Drużyno. Wyeksponowałam tylko wydobyty z czeluści spodni numer- chciałam za
wszelką cenę być klasyfikowana.
Z perspektywy? Było cudownie. Było ciężko, ale tak miało być. Półmaraton? Jaki q półmaraton?
Toż to zamach na moje życie! Ale było warto. Dla klimatu całej akcji, dla ludzi, których spotkałam,
dla gór- oczywiście. Dla satysfakcji, że przecież wiadomo było, że dam radę. Dla pomarańczy na
Poniwcu i deszczu w czasie rozmowy z Piotrkiem. Dla czwórek, które po pięciu dniach boleśnie
przypominały: "przebiegłaś 160- tkę".
Siedzę w domu i oglądam kolejne zdjęcia. Jestem szczęśliwa. Wrócę tam.