O Tobie

Transkrypt

O Tobie
O Tobie
Obudziło mnie bicie mojego serca. LeŜałem nie otwierając oczu, wsłuchując się w rytmicznie
pulsujące w moim ciele Ŝycie. Dookoła panowała całkowita cisza, było mi ciepło, nie miałem więc
Ŝadnego powodu by otwierać oczy i rujnować atmosferę spokoju. Dryfowałem unoszony falami swoich
myśli, raz się w duchu uśmiechając, to znów dusząc smutek. Ale nie taki smutek, jaki znacie z
doświadczenia. Smutek chwili, w której wszystko się rozumie. Kiedy nawet to zło, które nas dotknęło
moŜna zaakceptować i uznać za swoje.
Im dłuŜej tak leŜałem, tym mniej istniał pokój wokół mnie. Unosiłem się w bezmiarze szczęścia.
Brak grawitacji działał na mnie niezwykle rozleniwiająco. Pchnięty chęcią zrobienia rzeczywistości
dowcipu otworzyłem nagle oczy. Byłem ciekaw, czy wszystkie przedmioty zdąŜą wrócić na swoje
miejsca, czy teŜ zobaczę skonfundowaną faktem przyłapania szafę, bezradnie wiszącą nad ziemią, albo
wpełzający w pośpiechu za kanapę kabel od lampy. Jak na złość przedmioty na czas zajęły swoje pozycje
i znów udawały martwe.
Spuszczając nogi na podłogę usiadłem na brzegu tapczanu. Przez okno wpadał strumień światła
ulicznej latarni, który sprawiał, Ŝe w pokoju nie panowała całkowita ciemność. Patrzyłem w bezruchu na
wiszącą przed siebie umywalkę, rozkoszując się spokojem. Z czystym sumieniem mogłem pozwolić
sobie na całkowitą bierność. Za plecami usłyszałem szelest. Nie musiałem odwracać głowy, mógłbym
nawet mieć zamknięte oczy, a i tak widziałbym Twoją sylwetkę utopioną w białości pościeli. Śpiącą
spokojnie, z rytmicznie falującymi piersiami, tak niezwykle delikatną i kruchą... jak kwiat. Nigdy nie
potrafiłem obchodzić się odpowiednio z kwiatami. I co ja mam teraz zrobić z tym najpiękniejszym
kwiatem świata, który los nierozsądnie powierzył moim niezdarnym dłoniom?
Wstałem i ruszyłem przed siebie. OkrąŜając łóŜko podszedłem do okna. Przechodząc obok
zerknąłem na Ciebie ukradkiem, Ŝeby upewnić się, czy na pewno wszystko dojrzałem siedząc na kanapie.
Twój widok...
Stałem teraz przy oknie wyglądając przez szybę. Na dole pusta ulica oświetlona jedyną w okolicy
latarnią. Podniosłem wzrok. Wysoko na niebie, po czarnej sukni nocy przesuwał się powoli księŜyc,
rozświetlając świat swoim zimnym, srebrzysto-białym blaskiem. W jego poświacie mogłem dostrzec
zarys gór. Gdzieś, ze szczytu, mimo odległości przebijało się małe światełko. Czułem jak mój umysł
przegryza się przez ciemną, wrześniową noc i juŜ tam byłem. Oto utrudzony wędrowiec dociera w końcu
do celu swojej podróŜy. Zaskoczony przez noc pokonuje właśnie ostatni głaz, dzielący go od
upragnionego miejsca, które zmusza do odwiedzenia tylko tym, Ŝe jest. IleŜ tracą Ci, którzy nie
rozumieją. Jak wiele tajemniczego uroku, absolutu ukrytego w szacie prostoty drzemie pod moimi
stopami. Chcę wsłuchać się w mowę kaŜdego kamienia...
Zacząłem się zastanawiać, co dzieje się na dole z moim ciałem. Przyszło mi na myśl, Ŝe być moŜe
przewróciło się, gdy tylko pozbawiłem je swojej uwagi. A moŜe stało nieruchome, jak biblijny słup soli z
niewidzącymi oczyma skierowanymi na to miejsce. Myślałem o tym w czasie gdy rześki wiatr unosił
mnie w powietrzu. Poczułem grawitację i jeszcze przez chwilę walczyłem z nią, tak jak małe dziecko
spiera się ze swoją mamą o te pięć minut przed pójściem do łóŜka. Chciałem zabrać ze sobą jakiś
szczegół tej cudownej atmosfery i w rozpaczliwym odruchu złapałem w dłoń mały kamyk, choć tak jak w
śnie wiedziałem, Ŝe nie istnieje pomost łączący to co teraz czuję z rzeczywistością i nic nie mogę ze sobą
przenieść. Z prędkością błyskawicy znalazłem się z powrotem w swoim ciele. A jednak stało po prostu
nieruchome przy oknie. Chwilę jeszcze patrzyłem na krzywizny górskich grzbietów.
Odwróciłem się od okna i ruszyłem w stronę łóŜka. Po drodze na stole zostawiłem ściskany w
dłoni mały kamyk. Stanąłem nad Tobą. LeŜałaś tak spokojnie... Nie musiałem podnosić kołdry, Ŝeby
widzieć wszystkie tajemnice Twojego ciała. Mogłem nawet zamknąć oczy... Niczym nie skrywane
krągłości kwiatu mojego uczucia. Miłość kaŜdego cala skóry. Strasznie mi się wymieszałaś z górami; juŜ
tak dawno. I pewnie nigdy nie będę w stanie was rozdzielić - ach, te meandry ludzkiego umysłu! MoŜna
by rzec: dwie wielkie miłości mojego Ŝycia. Ale byłoby zbyt patetycznie i wzniośle, a w prawdziwym
Ŝyciu, w odróŜnieniu od poetyckiej fantazji to co wzniosłe i patetyczne dalekie jest zazwyczaj od prawdy.
Stałem tak i stałem kontemplując to Twój widok, to znów powiązane z nim odczucia. Wreszcie
dotarł do mnie upływ czasu i poczułem się zobligowany do jakiegoś działania. Usiadłem więc na
O Tobie
-
1
krawędzi łóŜka, tuŜ obok Twojego ciepłego i pachnącego ciała, by trwać w swoich uczuciach aŜ do
końca. Uroczo zrujnowałaś wszystko przewracając się z boku na bok. Wyrwało mi się ciche
westchnienie. Podniosłem się i ruszyłem dookoła łóŜka tak, Ŝe wkrótce znalazłem się w punkcie wyjścia
mojej nocnej wycieczki. Przykładając wszelkich starań by nie wyrwać Cię ze snu Ŝadnym hałasem
wsunąłem się powoli pod kołdrę. Delikatnie wtuliłem się w Ciebie - zwinięty przy Tobie w kłębek, jak
taki mały kociak. A właściwie to psiak, bo przecieŜ obydwoje nie przepadamy za kotami. Na plecach
poczułem Twoją gorącą skórę.
Nie wiem jak długo tak leŜałem, patrząc spokojnie w ścianę i rozkoszując się Twoją bliskością. A
potem niespodziewanie przyszedł sen. I pewnie rano zapomniałem, Ŝe to wszystko w ogóle miało
miejsce.
O Tobie
-
2