Nina Brożek
Transkrypt
Nina Brożek
Nina Brożek Kl. IIb Liceum Ogólnokształcące Im. Marii Konopnickiej w Poddębicach Pro publico bono Esej o końcu świata Koniec świata. Dziś temat ten można uznać za przedawniony i niebyły (w końcu wszyscy żyjemy). Jednak do niedawna wzbudzał tak wiele różnych emocji na całym świecie, że aż trudno w to uwierzyć. Minęły niespełna trzy miesiące od tej historycznej daty, a wydaje się, jakby tematu w ogóle nie było. Wszystko ucichło, media znalazły sobie inne „sensacje”. Pod koniec 2012r. apokalipsa osiągnęła apogeum zainteresowania. Byliśmy bombardowani zewsząd nowymi, fascynującymi informacjami. Radio, telewizję i Internet zalała fala napędzana kalendarzem Majów (albo Azteków, sama już nie wiem). Im dłużej nasza uwaga skupiona była na Armagedonie, tym rodziło się więcej kuriozalnych teorii. Kreatywności pseudonaukowców oraz nadgorliwości dziennikarzy nie było końca. Bo po co zajmować się sprawami tak błahymi, jak sytuacja społecznoekonomiczna w kraju i na świecie, głód w Etiopii czy wprowadzenie podatku od powietrza, skoro nad naszymi głowami zawisły czarne chmury zbliżającej się zagłady. W sumie sami jesteśmy sobie winni. Cała populacja chłonęła te informacje. Zawsze to jakaś alternatywa do kłótni polityków czy rozbojów w biały dzień. Zdumiewa mnie fakt, że część ludzi niepokoił zbliżający się dzień sądu, a niektórzy (tych, mam nadzieję, było zdecydowanie mniej) szczerze w to wierzyli. I dotyka nas ogólna konsternacja, bo nie jestem pewna, czy powinniśmy się z tego powodu śmiać, czy płakać. Tych pierwszych mogę zrozumieć. W końcu kłamstwo powtarzane tysiąckroć staje się prawdą. Mimo że teoretycznie relacje w masowych środkach przekazu były obiektywne lub wręcz sceptyczne, nieodpowiednia interpretacja przytaczanych informacji mogła okazać się brzemienna w skutkach. Idąc dalej tym tokiem myślenia: większość zawsze ma rację, wniosek – koniec jest bliski! Z tymi drugimi jest nieco trudniej… Problemy w modzie Dlaczego społeczeństwo dało się ponieść aż tak bardzo, że doszukiwało się logicznych wyjaśnień, potwierdzających masowe unicestwienie i, o zgrozo, odnajdywało je? Dlaczego jesteśmy tak podatni na to, co serwują nam media? Bo tak jest łatwiej? Bo nie myślimy? Bo tylko chłoniemy informacje, zamiast je analizować? Jest to dla mnie o tyle fascynujące, że egzystując na tym świecie zaledwie osiemnaście lat, już zdążyłam przeżyć przynajmniej dwie zjawiskowe apokalipsy. Nie zapominajmy, że rok 2000 również miał przynieść koniec świata, więc ten w 2012 roku nie powinien robić na nikim wrażenia, a jednak… Spoglądając na problem z innej perspektywy, śmiem twierdzić, że zagłada mogłaby okazać się spełnieniem marzeń. Oczywiście – nie w sensie dosłownym. Osobiście nie znam nikogo, kto pragnąłby, powiedzmy, spłonąć żywcem czy zostać zmiażdżony przez deszcz meteorytów. Gdyby koniec świata powiązać z końcem zmartwień, problemów rodzinnych i finansowych, z końcem żalów i rozczarowań, to nie byłoby najgorsze rozwiązanie. „Umrzeć - usnąć - I nic poza tym - i przyjąć, że sen/ Uśmierza boleść serca i tysiące/ Tych wstrząsów, które dostają się ciału/ W spadku natury”1. O tak, czymże byłoby nasze życie bez marzeń…? 1 Monolog Hamleta(Akt III, scena 1) z dramatu „Hamlet” W. Szekspira przekład Stanisława Barańczaka 1 XXI wiek, prócz szeroko rozumianego postępu cywilizacyjnego, niesie również społeczeństwo depresyjne. Kto w dobie konsumpcjonizmu i tzw. „wyścigu szczurów” czerpie radość z życia? Dorzućmy do tego rutynę, brak celu egzystencjonalnego i przekonanie, że lepsze jutro było wczoraj – nic tylko się cieszyć. Nikt na pytanie: „Co u Ciebie?”, nie odpowiada: „Świetnie! Wszystko dobrze się układa, widzę sens w tym, co robię. (Inna sprawa, że „ludzie chcą usłyszeć wieści złe, że nie mam co pić, że spać nie mam gdzie”2). Tak czy inaczej brak satysfakcji i perspektyw na lepsze życie nie napawa przesadnym optymizmem. W dobie kryzysu szalenie trudno jest zachować płynność finansową, co dla ludzi, którzy mają rodzinę, kredyt i stos innych rachunków do opłacenia, jest kwestią nadrzędną. Gdy człowieka pochłaniają długi, nadzieja i marzenia to abstrakcja, sens i wiara dawno zostały pogrzebane, koniec świata mógłby okazać się ukojeniem. Zresztą, łatwo uwierzyć w coś, o czym mowa jest wszędzie i niemal przez cały czas. Szczególnie, że społeczeństwo jest tak zmanipulowane i zmęczone codziennością, że uwierzy w każdą prawdę usłyszaną w wiadomościach. Niewielu ma swoje zdanie. Chłoniemy jak gąbka informacje, bez ich wcześniejszego analizowania. Skoro wszędzie tylko apokalipsa i ciągle mówi o tym pani w „Panoramie” to znaczy, że coś w tym musi być… Wiara czyni cuda Zupełnie inne światło na kwestie końca świata rzucają wierzenia i religie. Wszędzie przewija się motyw śmierci i końca świata. Ktoś bardzo „zdolny” mógłby doszukać się znaków na niebie i ziemi opisanych w Biblii potwierdzających grudniowy dzień sądu ostatecznego, zważywszy, że Apokalipsa św. Jana jest pełna symboli i stanowi wyzwanie w kwestii interpretacji. Jeśli chodzi o śmierć całkiem nieźle „ustawieni” są zwolennicy reinkarnacji. Dusza przechodzi z jednego bytu fizycznego do drugiego, trudno się nudzić. Z kolei chrześcijanie mają dwa wyjścia: niebo jako wieczne szczęście obcowania z Bogiem oraz piekło – potępienie. Ta druga ewentualność nie jest zachwycająca: diabły, widły, kotły, smoły, choć tam tylu znajomych… (O czyśćcu nie wspominam, stamtąd dusza może trafić tylko do raju). Według naszej religii na końcu i tak dobro zwycięża, więc nie pozostaje nic innego, tylko się cieszyć (i przestrzegać Dekalogu, oczywiście). Ateiści mają najgorzej. Im pozostaje jedynie nicość i racjonalne poglądy, o które ostatnio coraz trudniej. Wszystko niesie zysk Ci lepiej zorganizowani postanowili wykorzystać motyw nadchodzącego Armagedonu, by podnieść swój komfort życia i zapewnić wysoki status społeczny - innymi słowy - zarobić, skoro nadarzyła się ku temu okazja. Najróżniejsze firmy stawały na głowie, by zwrócić na siebie uwagę bardzo twórczymi promocjami „na koniec świata”. Dla mnie ta cała otoczka była śmieszna, choć trzeba przyznać, że chwytliwa. A o to przecież chodzi. Wolę myśleć, że ludzie korzystali z tych ofert, bo były korzystne, a nie dlatego, że motywowała ich perspektywa rychłego zgonu. Zapewne znaleźli się tacy, którzy desperacko wydawali ostatnie pieniądze (ku uciesze koncernów na całym świecie), naiwnie wierząc w apokalipsę. Wyrzucili do kosza wszelkie logiczne prawdy, poddając się niedomówieniom. Również przemysł filmowy zaczerpnął inspiracji z tematu, który tak dogłębnie poruszył serca potencjalnych widzów. Hollywoodzkim reżyserom nie wystarczyły zwykłe katastrofy ekologiczne, tornada, plagi szarańczy czy katastrofy w przestworzach. Postanowili stworzyć coś „zupełnie nowego”, szalenie aktualnego i przesyconego dramatyzmem. Film „2012” w reżyserii Rolanda Emmericha jest właśnie dziełem „szytym na miarę”. Fabuła przyjęła znaną nam wszystkim konstrukcję: oto wspaniały główny bohater przez przypadek 2 Happysad „Ludzie chcą usłyszeć wieści złe” 2 dowiaduje się o ignorowanych przez najważniejsze głowy tego świata faktach i stara się ochronić siebie i rodzinę. Oczywiście prezydent USA zdaje sobie sprawę z zagrożenia. Na koniec Amerykanie ratują tych, których dało się ocalić. Zakończenie jest o tyle zaskakujące, że nie pojawił się Superman ani nikt inny jego pokroju i oczekiwany koniec świata faktycznie nadszedł (widok walącej się Kaplicy Sykstyńskiej może być oczyszczający). Ta produkcja to kolejna odsłona komercyjności apokalipsy. Nie dajmy się nabrać, że film miał zaciekawić ludzi i zainspirować do szukania informacji o kalendarzu Majów, czy w sposób niemal realny odzwierciedlić hipotetyczny przebieg zakończenia czasów. Co zabawne, na początku 2011r. NASA uznała „2012” za najgłupszy film science – fiction. To diametralnie zmienia postać rzeczy i wiele wyjaśnia. Bo skoro tak poważna instytucja naukowa wypowiada się w kwestii trywialnej, wydając opinię bynajmniej niepochlebną, nie świadczy to o wysublimowanym poczuciu estetyki twórców filmu. Koniec końców Ku uciesze jednych, rozczarowaniu drugich i zgodnie z przypuszczeniami pozostałych, apokalipsa jednak nie nadeszła. Teraz czas na przemyślenia w związku z zaistniałą sytuacją. To nie boli ani nie jest przesadnie trudne, wystarczy usiąść i pomyśleć. Kiedy już zrozumiemy, dlaczego daliśmy ponieść się fali hipokryzji i wykorzystać przez ludzi, którzy na wszystkim chcą mieć zysk, dlaczego ignorowaliśmy fakty naukowe i wszelką racjonalną wiedzę, unikanie tym podobnych sytuacji może okazać się zdecydowanie łatwiejsze. Warto żyć nie zakładając, że jutro skończy się świat. Czerpanie radości ze zwykłych rzeczy mogłoby okazać znacznie łatwiejsze. Wiem, że z nadmiaru szczęścia często aż chce się skakać, najlepiej z mostu pod pociąg, ale wyczekiwanie apokalipsy na pewno nie jest dobrym rozwiązaniem. Zresztą, trzeba jeszcze wiedzieć, czego wypatrywać. Niekoniecznie będzie to coś zjawiskowego, coś, czego nie można nie zauważyć. Idealnie nawiązuje do tego wiersz Czesława Miłosza „Piosenka o końcu świata”. Poeta zwraca uwagę, że to wcale nie musi być „błyskawic i gromów, […]znaków i archanielskich trąb”. Trudno uwierzyć, że dzień sądu może minąć niezauważony, że możemy wykonywać w tym momencie zwykłe czynności („W dzień końca świata/ Kobiety idą polem pod parasolkami/ Pijak zasypia na brzegu trawnika”). Trudno uwierzyć, że „innego końca świata nie będzie”3. Mimo wszystko sądzę, że nie ma co się oszukiwać. Następnym razem również uwierzymy w bujdę, którą będą chcieli nam wcisnąć. Tendencja do wybiórczego przyswajania podstawowych zasad funkcjonowania świata i ich naginania do granic wytrzymałości raczej nas nie opuści. Nawet wyciąganie wniosków nie przyniesie oczekiwanych rezultatów. To się nie zmieni. Społeczeństwo się nie zmieni. My się nie zmienimy. Najłatwiej powiedzieć, że tak to już u nas jest i żaden Armagedon tego nie naprawi. Warto jednak pamiętać, że każdy z nas ma własny koniec świata, niekoniecznie uwarunkowany kalendarzem jakiejś wymarłej cywilizacji. 3 Wszystkie cytaty w tym akapicie pochodzą z utworu Cz. Miłosza „Piosenka o końcu świata” 3