Bartłomiej Bolczyk

Transkrypt

Bartłomiej Bolczyk
Bartłomiej Bolczyk – „Wędrówka ku przyszłości”
– Daleko jeszcze? – spytałem w nadziei, że ten jeden raz odpowiedź będzie przecząca.
– Jeszcze kawałek, wytrzymamy – usłyszałem jednak natychmiast.
Chociaż szliśmy już od ponad dwóch lat, to miałem wrażenie, że cały czas mamy do
pokonania taki sam „kawałek” drogi jak pierwszego dnia. Pamiętam dzień, w którym
rozpoczęliśmy naszą podróż. Wtedy perspektywa wędrówki była tak pociągająca, że nie
myślało się właściwie o dotarciu do celu. Bo celem samym w sobie była wędrówka właśnie.
Teraz jednak odbijało nam się czkawką każde zboczenie z kursu, każdy przystanek, każda
chwila zwątpienia czy przerwa na szeroko pojęty relaks. Każdy z nas był młody, silny i pełen
oczekiwań. No właśnie, był.
Podobno tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. A może to inni wiedzą o nas tyle, na ile
damy się sprawdzić? To skomplikowane. Na początku drogi byliśmy pewni, że nie zagrażają
nam żadni Czarnoksiężnicy i Magowie, bo jesteśmy dość sprytni, żeby ich omamić,
przechytrzyć. Po pewnym czasie okazało się jednak, iż to Oni są cwani, a nam brakuje
doświadczenia, by się z nimi zmierzyć. Co gorsza, często Dobrzy mylili się nam ze Złymi, a
czasem wydawało się wręcz, że dookoła są wyłącznie Źli. Magowie mają to do siebie, że
doskonale maskują swoje prawdziwe intencje i nawet teraz, bogatsi o ponad dwuletnie
doświadczenia, nie potrafiliśmy bezbłędnie przewidzieć ich zachowania. Niejednokrotnie
wzywali nas przed swoje surowe oblicza, a my, zupełnie zdezorientowani, próbowaliśmy im
tłumaczyć, że wcale nie chcieliśmy uśmiercić Cezara w egipskiej piramidzie, że to, co
wydawało się początkowo eufonią, było echolalią, że Tales w istocie nie jest Pitagorasem, a
być nie zawsze odmienia się według zasad standardowych. Magowie zadawali różne dziwne i
pozornie nic nieznaczące pytania, a na końcu zwykle okazywało się, że mają na nasz temat
opinie zgoła inne, niż nam się wydawało. Po pewnym czasie odkryliśmy wreszcie, iż
wyolbrzymiamy ich magiczne zdolności i to, czego dowiemy się o Wiedzy Tajemnej, zależy
głównie od nas samych. Niestety, zanim dokonaliśmy tego iście przełomowego odkrycia,
część naszej ekipy zdążyła się wykruszyć.
Pierwszy był Marcin. Było to o tyle zaskakujące, że wydawał się on być najodważniejszym z
nas. Wyluzowany, przebojowy, inteligentny; wydawać by się mogło, że świat stoi przed nim
otworem. A jednak, kiedy pojawiły się pierwsze trudności, po przepłynięciu Styksu i
wkroczeniu w świat Haiku i Sudoku, Marcin zaczął przejawiać pierwsze oznaki zwątpienia.
Początkowo potrzebował tylko więcej przerw od nas. Z czasem, coraz częściej zbaczał z
gościńca, krzycząc: „Ja was dogonię!”. Na wczesnym etapie swojego upadku udawało mu się
to właściwie za każdym razem. Później dobiegał do nas coraz później i coraz mocniej
zdyszany. W końcu, niemalże utonął przekraczając Rubikon. Pewnego dnia, podczas
wspinaczki na Stożek, po prostu spadł w czeluść. Słyszałem potem od Świtezianek, że
podobno rozpoczął wędrówkę raz jeszcze, ale tym razem nie jest już ani wyluzowany, ani
przebojowy.
Następny był Krystian. Zawsze wydawał się spokojny i cichy, trzymał się z boku i tylko z
rzadka wtrącał się do naszych rozmów, choć przyznać muszę, że zwykle robił to wtedy, gdy
nikt z nas nie miał już nic więcej do dodania. Krystian potrafił doszukać się we wszystkim
drugiego dna, osiągnął mistrzostwo w metaforyzacji codzienności, był w tym niemal tak
dobry jak jeden z Magów; nawet pewien Czarnoksiężnik nazwał go Midasem Słowa. Co się
stało, że przerwał swoją wędrówkę? Trudno powiedzieć. Po prostu pewnego razu zszedł z
trasy do karczmy i nie wrócił. Mówiono, że ma to związek z Syrenami, ale ja nigdy nie
chciałem dać temu wiary. W przeciwieństwie do Marcina Krystian już nie wrócił na szlak.
Nie wiem, co się z nim teraz dzieje; krążyły wszakże pogłoski, że zdążył już wygłosić, mimo
młodego wieku, swoje epitafium. Może dlatego w kuluarach mówiono na niego Gustaw?
Przez kolejny rok nasza grupa wyraźnie się podzieliła. Ja i moi towarzysze nie mieliśmy
zamiaru wlec się w peletonie, ale też z całą pewnością nie dalibyśmy rady nadążyć za
ucieczką. W takiej sytuacji podróż w małej grupie, różnymi ścieżkami na skróty wydawała się
najlogiczniejszym wyborem. Wkrótce jednak okazało się, że pomysł ten ma swoje liczne
wady. Nawet Magowie mieli wiele zastrzeżeń do naszych metod. Podczas próby
przeskoczenia Wielkiego Kanionu przy użyciu katapulty zostaliśmy nawet zepchnięci w
otchłań. Wyszliśmy tylko dlatego, że zaczęliśmy współpracować na bardziej rozsądnych
warunkach, które nie budziły zastrzeżeń władców tego świata.
W końcu zostaliśmy tylko Łukasz, Artur i ja. Choć widywaliśmy się niemal codziennie od
ponad dwóch lat, mieliśmy problemy z rozpoznaniem się nawzajem. Przebrnęliśmy przez
liczne wojny i klęski, atakowani zewsząd przez zabójcze Anakoluty i Logarytmy, ucząc się
rozróżniać rzeczy przeszłe od zaprzeszłych i dokonane od niedokonanych. Poszukiwania były
długie i męczące, a podróż długa i mozolna, ale wciąż nie widzieliśmy mety, nawet na
widnokręgu. Artur, który nie rozstawał się z busolą i mapą, powtarzał ciągle, że został mały
kawałek drogi. Widać było, że sam nie wierzy w swoje słowa, ale miał przynajmniej nadzieję,
że dodaje nam otuchy. I chociaż się mylił, to docenialiśmy ten gest.
Teraz nawet Magowie zaczęli się nami szczególnie interesować. Wyjątkowo często
poddawali nas próbom, a czasami nawet cofali nas na chwilę do przeszłości, abyśmy
udowodnili, że dalej potrafimy pokonywać przeszkody, z którymi kiedyś się już
zmierzyliśmy. Wydawać by się mogło, że Magowie przeczuwali, iż zbliżamy się do końca
wyprawy i chcieli upewnić się, iż będziemy gotowi na starcie z Bestią. Zupełnie jakby nie
wiedzieli, że na to nikt nigdy nie jest do końca przygotowany. A przecież rozmawiałem z
Adrianem, który przebył tę drogę kilka lat przede mną. Ostrzegł mnie, że wysiłki Magów
będą bezowocne, ba, nawet moje własne starania na nic się nie zdadzą, jeżeli podczas starcia
z Bestią nie dopisze mi szczęście. I zaserwował mi apokryf o dobrym i mądrym Sebastianie,
który nie bał się potwora. Uzbrojony po zęby, wyszedł mu naprzeciw i krzyknął:
„Nadchodzę!”. Bestia nawet nie kiwnęła łbem; ziewnęła, po czym uderzyła go mocą Silni i
Przerzutni. Sebastian zrozumiał wtedy, że nie jest pewny niczego; jego broń okazała się być
drewniana, a nie metalowa, a zbroję Bestia po prostu zmiażdżyła. Potwór szepnął w końcu:
„Możesz pokonać mnie tylko atramentem”. A Seba nie zrozumiał, zaczął się wykręcać,
mówić, że on Bestię szanuje i podziwia, ale walczyć z nią mu się w sumie nie chce, itd.
Monstrum rzuciło Sebkiem na znaczną odległość (której on nie był nawet w stanie podać), aż
zatrzymał się on w miejscu, w którym zaczął; podobno zresztą tkwi tam do dziś.
Doświadczeni podróżnicy powiadają, że każda przygoda dzieli się na kilka etapów.
Początkowo jest się pełnym energii, nadziei, optymizmu i dobrych chęci. To wystarczy, żeby
pokonać początkowe trudności, ale z biegiem czasu nasze pokłady wiary i wigoru zaczynają
się wyczerpywać. Wyprawa przestaje być czymś fascynującym, a staje się elementem szarej
codzienności; podróżnik wpada w rutynę i przestaje cieszyć się życiem. To etap
zobojętnienia, na którym wielu kończy swoją przygodę; zwyczajnie przestaje im zależeć.
Najwytrwalsi dochodzą do etapu trzeciego: względnej akceptacji. W tym momencie po prostu
traktuje się podróż jako coś koniecznego, obowiązkowego i pewne czynności wykonuje się
jak automat. Niektórzy dostają na tym etapie rozdwojenia jaźni. Inaczej zachowują się przy
Magach, inaczej przy towarzyszach niedoli, jeszcze inną twarz pokazują, kiedy schodzą ze
szlaku na popas. W końcu dochodzi do najtrudniejszej próby: wkracza się w nieunikniony
etap przygody, w którym wszyscy skaczą sobie do gardeł. Widzimy wrogów wszędzie
dookoła, zupełnie nie zauważając, że nasz największy adwersarz jest ciągle z nami, nigdy nas
nie opuszcza i patrzy na nas co rano z lustra czy z tafli strumyka. Podejrzewamy o zdradę
współtowarzyszy, węszymy spisek wśród Magów, którzy z całą pewnością się na nas uwzięli,
oskarżamy o nielojalność tych, którzy są z nami od samego początku i jeżeli w porę się nie
opamiętamy, to dalszą część podróży spędzimy w ciszy i samotności. W końcu, nadchodzi
ostatni etap, w którym uświadamiamy sobie, że zabrnęliśmy już za daleko w głąb lądu, aby
teraz rezygnować z dotarcia do celu. Na tym etapie znajdowaliśmy się teraz my, nawet jeżeli
wciąż wydawało się nam, iż do końca naszych zmagań został jeszcze „kawałek”. Przez skórę
czuliśmy, że jesteśmy coraz bliżej celu, ale, o dziwo, nie wywoływało to u nas dreszczyku
emocji czy ekscytacji. Byliśmy raczej coraz bardziej zestresowani i, choć żaden z nas się do
tego nie przyznawał, baliśmy się starcia, na które czekaliśmy przez ponad dwa lata.
Po jakimś czasie, czasem krótszym, czasem dłuższym, zaczyna się myśleć, że tak naprawdę
nic podczas wędrówki nie zależy od ciebie. Wydaje się wręcz, iż jest się wyłącznie
igrzyskiem w rękach Magów i to od nich zależy twój los. Kiedy zaczniesz tak rozumować,
jesteś już zgubiony i przegrany. Bo choćby Czarnoksiężnicy cię nie znosili, rzucali ci kłody
pod nogi i czyhali na twe potknięcia (co zresztą ma miejsce znacznie rzadziej niż się
powszechnie uważa), to na końcu twej wyprawy (a on w końcu nastąpi, wcześniej lub
później), ty sam jesteś odpowiedzialny za swoje powodzenie lub za swą klęskę. Podczas
finałowej konfrontacji żaden Mag nie jest w stanie ci zaszkodzić, tylko ty sam kierujesz
swoim losem. Nie możesz zrzucać odpowiedzialności na barki współtowarzyszy czy rodziny,
bo to ty sam walczysz z Bestią i ty sam musisz ją pokonać. Oczywiście, wybór sposobu na
zwycięstwo należy do ciebie. Są tacy, którzy próbują drogi na skróty. Inni, wręcz przeciwnie,
komplikują sobie życie, kompletnie nie dostrzegając najprostszej ścieżki. Ogólna zasada jest
taka, że jeżeli bez szwanku przetrwałeś całą wędrówkę, przetrwasz także bitwę. Choć to, czy
wyjdziesz z niej w stanie bardzo dobrym, dobrym czy dopuszczającym, to naturalnie już
zupełnie inna sprawa.
Po kolejnych kilku tygodniach wyprawy weszliśmy do surrealistycznej krainy, gdzie wiały
wiatry wschodnie i zachodnie, a mgły wygrywające zmysłowe melodie, przysłaniały nieco
bramy złotego nieba. Zaczęliśmy odczuwać pewien niepokój, jak gdyby przeczuwając
apokalipsę, która niebawem miała nadejść. Instynktownie próbowaliśmy przed nią uciekać,
ale było to znacznie trudniejsze, niż jakiekolwiek inne zadanie podczas naszej wędrówki. Nie
mogliśmy się w pełni skupić na dwudziestu dwóch biegających za kawałkiem skórzanej kuli
gladiatorów, bo co chwila spoglądaliśmy z niepokojem na majaczący w oddali zamek.
Wcześniej ekscytujące pojedynki na świetlne miecze czy różdżki, nie dawały nam już takiej
radości. Wiedzieliśmy bowiem, iż bez względu na to, ile czasu spędzimy jeszcze w słodkiej
Krainie Dzieciństwa i Zabawy, to w końcu będziemy zmuszeni wyruszyć ku przeznaczeniu.
Czasami zdarzało się, że podczas naszych swawoli napotkaliśmy jednego z Magów. Wyraźnie
odczuwaliśmy wtedy jego gniew, a z oczu można było wyczytać jasny komunikat: „Panowie,
w drogę!”. Niektórzy byli bardziej subtelni; jedynie chrząkali znacząco i wskazywali palcem
w kierunku zamku… Ale, pomimo tego, że wiedzieliśmy, iż los nasz jest nieunikniony, to
próbowaliśmy różnych sposobów na spowolnienie czasu. Czy to było najmądrzejsze z naszej
strony? Chyba nie, bo wkrótce nasz „kawałeczek” drogi, stał się w istocie niewielkim
kawałeczkiem i w końcu, po wielu trudach i z ciężkim sercem stanęliśmy u bram zamku. Do
pokonania zostały jednakże liczne schody…
Wspinaczka do Sali Prawdy była zdecydowanie krótsza, ale za to bardziej wyczerpująca niż
pozostała część podróży. Wchodząc po schodach, skupiliśmy na sobie uwagę niemal
wszystkich Magów, którzy non-stop zadawali nam pytania sprawdzające przed walką. Czy
wiemy o Bestii dość dużo? Czy przygotowaliśmy różne scenariusze ostatecznego starcia? Czy
mamy dość amunicji? Czy nie skończy się nam prowiant? Czy zdajemy sobie sprawę z tego,
że walkę można tylko przegrać lub wygrać, bo nie ma miejsca na remis? Oczywiście,
ponieważ gotowaliśmy się do tego starcia przez prawie trzy lata, wydawało się nam, iż
jesteśmy wystarczająco przygotowani i nie możemy polec. Zapomnieliśmy jednak o
najważniejszym… Z Bestią trzeba się zmierzyć samotnie.
Łukasz i Artur byli poważnie zaskoczeni widokiem trzech masywnych drzwi, z czego dwa z
nich były sygnowane ich imionami. Ja także stanąłem jak wryty przed portalem z moim
nazwiskiem. Spojrzeliśmy na siebie po raz ostatni i w milczeniu uścisnęliśmy sobie dłonie,
jak gdyby dziękując za te wspólne lata pełne wyrzeczeń i poświęceń. Następnie
rozdzieliliśmy się i każdy przeszedł przez przypisane mu drzwi…
Gdy ujrzałem Bestię po raz pierwszy, z daleka, wydała mi się znacznie mniejsza i mniej
groźna niż ta z opowieści. Jednak z każdym moim krokiem potwór stawał się większy i
zdecydowanie bardziej przerażający. W końcu, kiedy stanąłem u stóp Bestii, oszacowałem jej
wysokość na około 10 metrów (korzystając z potrzebnego twierdzenia). Monstrum
uśmiechnęło się szyderczo i spojrzało na mnie spode łba. Parsknęło, warknęło, zapiszczało.
Wreszcie przemówiło.
– Zaczynamy – wysyczało tylko.
Bestia uderzyła. Zaczęła rzucać we mnie całą masą liczb, dat, pojęć. Prawie poległem na
cosinusie, ale odpowiedziałem mocnym tangensem. Wirowaliśmy w kółko, próbując zbić się
nawzajem z tropu. Nasza walka przypominała grę albo układ choreograficzny.
– Tańczymy, ale to ja prowadzę – pomyślałem.
Bestia nie miała jednak zamiaru się poddać… Zmieniła promień krzywizny uderzenia,
nachyliła się i zaczęła recytować bluźnierczy tekst źródłowy. Głowa pękała mi od nadmiaru
metafor i już miałem się poddać, kiedy przypomniałem sobie w ostatnim momencie o mocy
wykrzyknienia. Zepchnąłem bestię do defensywy, a na jej „to be or not to be”1 śmiało
odparłem „that’s the question”2. Walka przeciągała się, ale czułem, że jestem bliski sukcesu.
W tym momencie Bestia zdecydowała się na ostatni zryw. Zaczęła nacierać na mnie z
wyjątkową zajadłością, ale jej wściekłość sprawiła, iż przestała koncentrować się na obronie,
co dało mi trochę miejsca do kontrataku. I kiedy potwór był już pewien sukcesu, w
przypływie natchnienia dokonałem jego rozbioru logicznego. Bestia zachwiała się i padła, a
po chwili wybuchła. Eksplozja przypominała pokaz sztucznych ogni na Nowy Rok, w tle
słyszałem muzykę, co musiało być wytworem mojej wyobraźni, a na środku sali, w miejscu,
w którym przed kilkoma sekundami stała jeszcze Bestia, leżał niewielki świstek papieru.
Obejrzałem go dokładnie, uśmiechnąłem się do siebie, starannie złożyłem kartkę w małą
kostkę i czule umieściłem w wewnętrznej kieszeni kurtki. Wróciłem na dziedziniec tą samą
drogą, którą wcześniej kroczyłem na spotkanie z Bestią. Na zewnątrz czekali już na mnie
uśmiechnięci przyjaciele…
Teraz, po kilku miesiącach, postanowiłem wybrać się tam, gdzie zaczęła się moja droga ku
przyszłości. Z rozbawieniem obserwowałem licznie przybyłych nastolatków, kłębiących się
przy szpalerze z napisem „Start”. Budzili oni moją sympatię, gdyż odnajdywałem w nich
siebie samego sprzed kilku lat. Obserwowałem to miejsce, w którym czas się zatrzymał, w
którym zgromadziły się całe rzesze Sebastianów, Łukaszów, Adrianów i Arturów, a wokół
mnie widziałem wielu Magów, którzy teraz wydawali mi się dziwnie zwyczajni, a nawet
trywialni. Podszedłem trochę bliżej, znalazłem się zaledwie kilka metrów od linii startu. Jeden
z Magów zamachał chorągiewką i na trasę ruszyła kilkunastoosobowa grupa młodych ludzi.
Któryś z nich, na fali entuzjazmu i poczucia ekscytacji, które tak dobrze znałem, krzyknął:
– Maturo, nadchodzę!
Uśmiechnięty odwróciłem się na pięcie i wyszedłem ze szkoły.
1
2
Ang. „Być albo nie być"
Ang. „Oto jest pytanie”