Kidoń Julia Kl. VI Zawsze marzyłam o przyjaciółce z innego kraju

Transkrypt

Kidoń Julia Kl. VI Zawsze marzyłam o przyjaciółce z innego kraju
Kidoń Julia
Kl. VI
Winde
Zawsze marzyłam o przyjaciółce z innego kraju. Moje pragnienie miało się niebawem
spełnić, ponieważ nasza szkoła SP 113 uczestniczyła w wymianie polsko-belgijskiej. Wiedziałam,
że to jest fantastyczna okazja, aby poznać nie tylko ludzi, ale i kulturę, kuchnię, zwyczaje oraz
zabytki danego kraju. Oczywiście za zgodą rodziców i mojego starszego brata (dzielę z nim pokój)
wzięłam udział w tym programie. Nie bałam się i nie stresowałam, ponieważ z mojej klasy zgłosiło
się jeszcze cztery osoby, w tym moja bardzo dobra koleżanka – Ania.
Kiedy otrzymałam informacje na temat Belgijki, która miała u mnie zamieszkać, serce
zabiło mi z wrażenia. Dowiedziałam się, ze ma troje rodzeństwa, lubi historię, jazdę na rowerze i
nie znosi czekolady. Od razu wiedziałam, że się zaprzyjaźnimy. Znalazłam jej zdjęcia w internecie.
Patrzyła na mnie niska blondynka o zielonych oczach. Jej twarz rozjaśniał uśmiech. Jeszcze z nią
nie rozmawiałam, a już wiedziałam, że będziemy bratnimi duszami.
Wreszcie nadszedł dzień jej przyjazdu, na który nie mogłam się doczekać. Z autokaru
wysiadła Winde, bo tak miała na imię „moja Belgijka”. Była wystraszona i zagubiona. Chciałam ją
jakoś pocieszyć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że moi rodzice zaopiekują się nią, a ja
wszystko zrobię, żeby nie czuła się samotna. Próbowałyśmy dogadywać się po angielsku, choć bie
ukrywam, bardzo pomógł nam „wujek Google” i tłumacz w języku flamandzkim, często też
używałyśmy rąk. Przyjechała do mnie na kilka dni – od niedzieli do czwartku.
W niedzielę zaraz po obiedzie zabrałam ją na pizzę i lody, żeby było światowo – lody były
sycylijskie, a pizza nowojorsko-włoska, później pojechałyśmy na kręgle oraz na rynek krakowski.
Nieźle się bawiłyśmy, a ona poznała wtedy całą moją rodzinę. Nie dawała po sobie poznać, ale na
pewno była bardzo zmęczona – do Polski jechała półtora dnia.
W poniedziałek poszłyśmy do mojej szkoły, po której oprowadziłam Winde. Pokazałam jej,
gdzie się uczę, gdzie plotkuję i gdzie po kryjomu korzystam z telefonu. Chciałam, żeby wszystko o
mnie wiedziała, nawet takie tajemnice. Po południu pojechałyśmy do Parku Wodnego. Była tam
cała nasza grupa – dzieciaki z Polski, i z Belgii. Wygłupiałyśmy się i było rewelacyjnie. Niestety,
moja mam a inaczej wspomina to popołudnie, ponieważ była odpowiedzialna za nas wszystkich i
ciągle biegała i liczyła, czy są wszyscy. Wtedy przełamałyśmy wszystkie lody, które mogłyby
jeszcze nas dzielić.
We wtorek belgijska grupa pojechała do Oświęcimia, a my na lekcje. Gdyby ktoś zapytał mnie, o
czym mówili nauczyciele, nie mogłabym odpowiedzieć. Cały czas myślałam o mojej nowej
przyjaźni. Nie mogłam się skupić i częściej spoglądałam w okno niż na tablicę. Popołudniowy czas
spędziłyśmy w pobliskim parku. Grałyśmy w badmintona, jeździłyśmy na rolkach i prawie
przepędziłyśmy maluchy z placu zabaw, bo tak szalałyśmy na zjeżdżalni, w piaskownicy i „na
kręciołku”.
W środę belgijskie dzieci pojechały do Wieliczki, a polskie – na lekcje. Cóż począć? Taki
program. Nadeszło jej ostatnie popołudnie u mnie, więc wybrałyśmy się całą grupą (rodzice
również) do pobliskiej podkrakowskiej dolinki, która prowadziła do Ojcowa. Oczywiście nagrodą
za długi, hmmm... bardzo długi spacer była pizza, ale już nie tak dobra jak w naszej ulubionej
pizzerii. Po drodze śmiałyśmy się z chłopaków, turlałyśmy się ze wzgórza, wchodziłyśmy na
konary drzew, biegałyśmy i krzyczałyśmy – każda we własnym języku. Gdy wróciłyśmy do domu,
była 23.00, a my mimo iż byłyśmy bardzo śpiące, wiedziałyśmy, że zawarłyśmy pakt – pakt na
wieczną przyjaźń.
Ostatni czwartkowy dzień był dniem pożegnalnym – dwugodzinne zakupy na krakowskim
rynku jeszcze bardziej nas do siebie zbliżyły – w końcu jesteśmy dziewczynami. Godzina 16.00 –
godzina pożegnalna. Wszyscy płakali, „ryczeli”, „buczeli”, szlochali, chlipali, każdy w swoim
stylu. Gdyby ktoś nas nagrał, nie byłby to mój ulubiony film. Płakałam jeszcze kilka godzin
później, jedynie pocieszała mnie myśl, że odwiedzę Winde za kilka miesięcy.
Ale to już inna historia. Historia, która nigdy się nie kończy, a na pewno nie na pożegnaniu.