Drukuj artykuł - Stowarzyszenie Wejhera

Transkrypt

Drukuj artykuł - Stowarzyszenie Wejhera
Publiczne pisanie o przeżyciach z maratonu to trochę, jak obnażenie własnej duszy. Ale w takich chwilach, jak
ta, trzeba to zrobić, bo sam bieg to wierzchołek góry lodowej.
Odkąd pamiętam marzyłam, by przebiec maraton. Właściwie to nie wiem, dlaczego. Ot taki plan z dzieciństwa.
Gdy zaczynałam trenować bieganie, był to po prostu plan na odległą przyszłość. Jak się wczoraj okazało 16 lat
zajęła mi realizacja tego zamiaru.
Ostateczna decyzja zapadła w tym roku po półmaratonie w Gdyni. Wtedy po licznych rozmowach z Mają,
publicznie przyznałam, że jeśli w Gdyni złamię 1:25 to biegnę w Katowicach. Wtedy zegarek zatrzymał się na
1:22.25 i klamka zapadła.
Bezpośrednie przygotowanie do maratonu składało się z długich 16 tygodni treningu. Niezależnie od pogody,
humoru, poziomu zmęczenia i innych planów – trening musiał być zrobiony. Niejednokrotnie logistyka dnia
mnie przygniatała, ale wiedziałam, że maraton nie wybacza. Do połowy września wszystko układało się
zgodnie z planem. Wtedy dorwała mnie infekcja, która ciągnie się za mną do dzisiaj…
Na starcie towarzyszyła mi mieszanka skrajnie różnych emocji. Z jednej strony, chciałam już usłyszeć strzał
i ruszyć, bo w końcu się zaczęło, by w końcu mieć już to za sobą; z drugiej strony byłam przerażona tym, co
mnie czeka. Punktualnie o 9.00 padł strzał i ruszyliśmy. Co chwilę spoglądałam na zegarek, by nie ruszyć
zbyt szybko. Wydawało mi się, że dosłownie idę, a stoper wciąż pokazywał kilka sekund zapasu. Biegłam
w małej grupce z innymi zawodnikami, mając nadzieję, że mi pomogą. Niestety szarpane i coraz wolniejsze
tempo sprawiało, że musiałam szukać innych towarzyszy. „Załapałam się” kolejnej grupki. Dużo mniejszej.
Dwa kilometry biegli zgodnie z moimi założeniami, później znowu mocne zwolnienie. Wtedy dotarło do mnie,
że będę musiała przebiec to po swojemu…
Po 5 km był nawrót o 180 stopni. Można było dokładnie sprawdzić, kto jest przed Tobą, a kto depcze Ci po
piętach. Kilkaset metrów przede mną biegły 3 inne kobiety – Kenijka, Węgierka i Polka, która dwa razy z rzędu
wygrywała Silesia Marathon. Pomyślałam wtedy, że są poza moim zasięgiem i muszę walczyć po prostu o jak
najlepszy czas. Do 8 km biegłam sama, wtedy jakiś miły pan na rowerze poradził swojemu koledze, by do mnie
dołączył, bo z dziewczyną biegnie się przyjemniej. Faktycznie - dogonił mnie - a chwilę później zaczęły się moje
„przygody”. Tuż przed 9 km złapał mnie pierwszy skurcz w prawej pachwinie. Próbowałam wytłumaczyć sobie,
co mogło się stać. Nie mogłam znaleźć logicznego wytłumaczenia, próbowałam sobie jakoś pomóc w biegu,
ale nic nie przynosiło pożądanych efektów. Noga całkowicie zesztywniała i tak ciągnęłam ją za sobą przez
strona 1
dobre 1,5 km. Po tym czasie był skręt w lewo i noga zaczęła współpracować ponownie… niestety na 14-tym
km wszystko zaczęło się od początku… Kolejnych 10 km praktycznie nie pamiętam. Koncentrowałam się na
zegarku, na nodze, zastanawiałam się, czy za chwilę coś mi w niej strzeli, czy jednak dowiozę ją do końca.
Na 27 km czułam już trudy biegu… Zbieg, podbieg, zbieg, podbieg… miałam wrażenie, że nie było praktycznie
prostego odcinka. Niezwykle ciężko na takiej trasie utrzymać równe tempo, a przecież to miało być dla
mnie kluczem do sukcesu. Nagle maraton połączył się z półmaratonem. Zawodnicy wymieszali się, już nie
wiedziałam, z kim się ścigam i dopadał mnie straszny kryzys. Na 31 km dogoniłam Węgierkę. Domyślałam
się, że to ona po kolorze butów, ale tak naprawdę do końca nie byłam pewna, tym bardziej, że kibice na trasie
krzyczeli mi, że jestem czwartą kobietą. Zostawiając ją za plecami byłam gotowa na to, że w każdej chwili
mnie wyprzedzi, bo czułam, że tempo mojego biegu zaczyna spadać. Nawet nie próbowałam już przyspieszać
ze względu na czekających mnie 11 km. Dotarłam do 35 km i wtedy poczułam, że mój organizm odmawia
mi posłuszeństwa. Chciałam zejść - biłam się z tą myślą już od jakiegoś czasu. Dokładnie w tym momencie
na punkcie odżywczym zatrzymała się dwukrotna zwyciężczyni maratonu w Katowicach. Minęłam ją i wtedy
już wiedziałam, że nie wiem jeszcze, w jaki sposób, ale dotrę do mety. Chciałam myśleć o czymkolwiek, co
sprawi, że kilometry staną się krótsze, ale na niczym nie mogłam się skoncentrować. Nie patrzyłam już na
zegarek. Wiedziałam, że czas nie ma już żadnego znaczenia. Myślałam tylko o tym, by przebierać nogami…
prawa, lewa, prawa, lewa. Czułam pęcherze, które zrobiły się na moich stopach, tempo biegu, które nie
powinno stanowić dla mnie żadnego problemu – a teraz stawało się nie lada wyczynem. Tuż przed 40 km
widziałam dziewczynę z transparentem: „Poboli i przestanie”. Zaśmiałam się w duchu, był to śmiech przez
łzy. Wiedziałam, że czekają mnie najdłuższe i najcięższe 2 km w moim życiu. I tak właśnie było… Miałam
wrażenie, że nigdy nie dobiegnę do mety…
W końcu się udało! 42,195 km oraz 3:05.41 godziny później byłam na mecie. Oczekiwałam euforii, łez
szczęścia, ale nie czułam nic. Pustka i ogromna ulga, że w końcu mam to za sobą. Gdzieś w oddali słyszałam
głos speaker’a, który oznajmił, że jestem drugą kobietą na mecie i pierwszą Polką. W tamtej chwili nawet nie
potrafiłam się z tego cieszyć. Byłam wykończona, jak jeszcze nigdy wcześniej.
Po wyjściu ze strefy mety chciałam odnaleźć swojego męża. Umówiliśmy się na parkingu. Nie byłam w stanie
tam dojść. 500 m, które dzieliło mnie od naszego samochodu stało się dystansem niemożliwym do pokonania.
Stawiałam jeden krok, ciągnąc za sobą swoją nogę i zatrzymywałam się. Nie miałam siły nawet, żeby płakać.
Wtedy pomógł mi inny zawodnik i jego rodzina. Zadzwonili po Michała. Już razem udaliśmy się do namiotu
medycznego. Leżałam tam dłuższą chwilę i tak naprawdę nie czułam nic, oprócz bólu i zmęczenia.
Na 13:15 zaplanowana była dekoracja. Gdy wyczytali moje nazwisko powoli zaczęło dochodzić do mnie to, co
stało się w ciągu ostatnich kilku godzinach.
Wróciliśmy do samochodu, na ekranie telefonu zobaczyłam 32 sms’y. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego
komunikatu. Dzwoniłam, odpisywałam i wtedy po raz pierwszy pomyślałam o sobie MARATONKA.
Czas na mecie odbiegał od tego, który chciałam pierwotnie osiągnąć. Dziś nie mam jednak o to żalu. Być
może zabrakło zdrowia, być może przeważyło szarpanie w początkowej części dystansu – tego nie wiem.
Myślę, że trzeba było zapłacić cenę za debiut maratoński. Tego dnia nie wykrzesałabym z siebie nic więcej.
Wiedziałam też, że wszystkie bliskie mi osoby są ze mnie dumne i ja z siebie też jestem. Wygrałam najcięższą
biegową walkę, jaką przyszło mi do tej pory stoczyć. Gdybym zeszła, pewnie nie wybaczyłam bym sobie do
końca życia zastanawiając się, czy aby na pewno zrobiłam dobrze.
Jak już wcześniej napisałam, sam bieg to wierzchołek góry lodowej. Nie byłoby mnie, nie byłoby tego
największego na mojej biegowej drodze sukcesu, gdyby nie Ci, na których mogę liczyć w najtrudniejszych
chwilach codziennego życia. Dziękuję Marii Maj-Roksz za wyśmienite przygotowanie, cierpliwość i wieloletnią
przyjaźń. Dziękuję moim Rodzicom, dzięki którym ze spokojną głową jadę z mężem na zawody, bo wiem,
że mój największy skarb jest bezpieczny i szczęśliwy. Dziękuję mojemu Mężowi, który znosi mnie na co dzień.
Jestem niezwykle wdzięczna zaprzyjaźnionym Kolegom z grupy 42,195 Wejherowo, którzy przygarniali mnie
strona 2
podczas licznych treningów i chętnie dzieli się swoimi doświadczeniami. Dziękuję moim Przyjaciołom, którzy
do znudzenia powtarzali mi, że dam radę, pokazywali drobne sukcesy na drodze do maratonu i motywowali
w chwilach zwątpienia. Wreszcie dziękuję Tym, którzy pamiętali o mnie w niedzielę między 9-12.
Dzisiaj, gdy każdy pojedynczy krok dość boleśnie przypomina mi o wczorajszym dniu czuje się szczęśliwa.
Mam jeszcze kilka biegowych marzeń i cały czas liczę na to, że może uda się je spełnić, choćby za kolejnych
16 lat ;)
strona 3