Najtrudniejsza część

Transkrypt

Najtrudniejsza część
Rozdział VIII
Najtrudniejsza część
Powietrze w Paryżu pachniało dusznym kadzidłem, palącymi się knotami i więdnącymi kwiatami.
Zmierzałam szybkim krokiem na Pčre-Lachaise1. Były Zaduszki. Dzień pamięci o zmarłych, opłakiwania,
rozsypywania starych prochów. Zapalania światełek, sprzątania miejsc spoczynku, modlitw. Sama
zamierzałam to zrobić, wykluczając tylko płakanie i rozsypywanie. Nie byłam też w nastroju na modły w
niewiadomym kierunku. Zostanę tylko przy kwiatach. Jednym z szalonych pomysłów Renée był wieczny
spoczynek na najbardziej romantycznym z cmentarzy. Phil się zgodził. Nie miała nagrobka, żadnego
anioła czuwającego nad nią, ławeczki. Była jedną z tablic na ścianie. Nigdy zbytnio nie przejmowałam się
tym, gdzie kto leży, czy jest zamieniony w proszek, czy rozkłada się na pył. Chodziło bardziej o pamięć, o
to, co pozostało w nas ze zmarłych. W związku z tym Renée będzie żyła wiecznie, co nawet mi się
podobało. Problem w tym, że nie byłam pewna, ile jej zostało we mnie. Wszystko wydawało mi się takie
odległe. Renée nie należała do tej części mojego życia, do bycia wampirem, Isabell. Ona była zwariowaną
matką Belli, rozsądnej i nieśmiałej nastolatki. Co nie zmieniało faktu, że szłam teraz na jej grób z naręczem
świeżych kwiatów.
Tęskniłam strasznie z Tony’m. Brakowało mi jego złośliwości, poczucia humoru, rad, rozmów i przede
wszystkim tego, jak dobrze mnie znał, jak potrafił się dostosować do mnie i moich potrzeb. Wiedziałam,
że w każdej chwili mogę do niego pójść i pozornie będzie tak jak dawniej. Odzyskam przyjaciela. Nie
będę sama. Wrócę do dawnej siebie.
Dobre sobie.
Dodatkowym problemem było jeszcze to, że nie mogłam używać mojego „talentu”. Może nie tyle nie
mogłam, ile nie chciałam. Za każdym razem, gdy myślałam o Montenegrze, kiedy chciałam zobaczyć po
prostu, kto jest w domu, od razu wiedziałam, gdzie są Cullenowie i Tony. Iskry tych wampirów
pulsowały jasno, nie dały się zignorować. Więc Edward z Alice byli z cztery tygodnie temu w Luizjanie, a
Tony w Londynie. Nie potrzebowałam tej wiedzy, nie życzyłam sobie jej mieć. Więc przestałam szukać
umysłem innych. Niepokoiło mnie trochę to, że widzę ich tak jasno. Cullenów. Zwłaszcza tą dwójkę,
może trójkę, razem z Carlisle’em. Byli tak samo widoczni jak Tony. A nie powinni. Spotkałam ich tylko
raz, a Anthony’ego znałam przez prawie całe życie. Może to wpływ emocji, którym uległam tamtej nocy.
Liczyłam, że mi to przejdzie, że następnym razem, gdy będę zmuszona trafić na kogoś, to będą już
bladymi punkcikami, a z czasem zupełnie znikną.
Znając siebie i moje zdolności do niszczenia w sobie różnych uczuć – marne szanse.
Słyszałam prowadzone blisko mnie rozmowy, dotyczące głównie atmosfery unoszącej się dookoła. Dla
Jeden z najsłynniejszych cmentarzy na świecie, pochowane są na nim osoby znane i zasłużone, ale także
zwykli ludzie.
1
wielu była ona magiczna, pełna światełek, łun na niebie i poczucia spełnienia dobrego obowiązku.
Irytowało mnie to, ale zakładałam, że wynika to z faktu, iż od dłuższego czasu nie byłam na polowaniu;
najwyższy czas na małą przerwę. Nie było tutaj za wiele lasów z jakimiś interesującymi drapieżnikami,
same łosie, sarenki z białymi ogonkami i szare zajączki. Może powinnam przenieść się w dziksze rejony?
Taka północna Ameryka. Albo Afryka. Azja. Trochę dużo słońca, ale zniosłabym. W dzień mogłabym
robić coś pożytecznego jak na przykład… pomagać chorym na trąd, dżumę, gruźlicę, czytać książki
umierającym na Alzheimera. I zadziwiać wszystkich dookoła małą potrzebą snu. A może wróciłabym na
studia? Jakiś czas temu myślałam o filozofii. Sinologii lub czymś takim. W sumie może powinnam,
zajęłoby mi to czas. Ostatnio czułam jakby jego nagromadzenie, powoli czołgał się dookoła mnie, nie
chciał przyspieszyć. Czułam, jakby kpił sobie ze mnie, odkąd wyjechałam z Wenecji i zostawiłam tam
Tony’ego. I Cullenów. Nie widziałam się z żadnym z nich od tego czasu. Nikt nie próbował nawiązać
kontaktu, ale prawdopodobnie to było dlatego, że nie dałam nikomu szansy. Często zmieniałam
dokumenty, używałam przypadkowych nazwisk, nic, co mogłoby się jakoś ze mną kojarzyć. Nie
spędzałam w żadnym miejscu więcej czasu niż miesiąc, nawiązywałam za to dosyć przypadkowe
kontakty, starając się, by to były wampiry, których nigdy wcześniej nie widziałam chociażby na oczy.
Żadnej powtórki z rozrywki, żadnego powrotu do tego, co było. Wszystko nowe.
Doszłam już w końcu do cmentarza. Było tutaj dosyć tłoczno, ale nie mogłam się tego nie spodziewać.
Jednak nikt nie garnął się, aby przeciskać się obok mnie, dotykać. Przeszłam szybkim krokiem w
kierunku kolumbarium i weszłam tam. Prawie każda płyta miała specjalny uchwycik na małą świeczkę
lub bukiecik. Ja moje naręcze kwiatów ułożyłam pod płytą Renée. Rozłożyły się one jak czerwony
wachlarz, główki zaczęły ześlizgiwać się z wysokiej kupki na lewo i prawo. Nie było tutaj elektryczności,
jedynym źródłem światła było te parę ogarków na ścianach. Tworzyło to poczucie dyskretności,
intymności, możliwości powiedzenia sekretów. Mama miała prostą tablicę, bez zdjęcia, samo imię,
nazwisko, data urodzenia i śmierci, żadnej inskrypcji. Podobała mi się. Nie sądzę, bym znalazła
odpowiedni cytat mogący odpisać ją lub podsumować jej życie.
Postałam tam jeszcze chwilę. Myślałam o tym, jak czasami żałuję, że już jej ze mną nie ma, jak czasami za
nią tęsknię, jak często moje myśli do niej wędrują, jak bardzo żałuję, że nie mogę być tam z nią czy w
ogóle mieć taką opcję do rozważania. Za każdym razem na każde pytanie była taka sama odpowiedź: za
mało. Czułam się w tej chwili, jakbym była zrobiona ze stali. Nie chodziło o jej twardość, bardziej o wagę i
o to, jak niewiele może ona zrobić. Ani poruszać się, ani wyrażać emocji. Po prostu sobie jest, istnieje,
trwa, jest prawie niezniszczalna. Nawiedziła mnie nagle głupia myśl, że się stąd nie ruszę, że nie dam
rady poruszać nogami, wykonać kroku naprzód. Tylko tu utknę.
Oczywiście nie miałam najmniejszych problemów z szybką ucieczką ze cmentarza.
***************
Szłam w kierunku pewnego paryskiego mieszkania znajdującego się w arystokratycznej okolicy. Na
godzinę dziewiątą miałam umówione spotkanie z dobrym fałszerzem dokumentów, dzięki któremu będę
mogła opuścić Francję bez większych kłopotów. Chciałam to załatwić jak najszybciej i stąd wyjechać.
Paryż nagle zaczął mnie dusić, czułam się tu fatalnie, jakbym była chora, słaba. Chyba chcę pojechać do
Afryki. Popracować w organizacjach humanitarnych, pomóc innym, zrobić coś. I tak przecież nie umrę,
żadna choroba mi nie zaszkodzi. A studia mogą poczekać. Nie spieszy mi się przecież, nie muszę
poszukiwać pracy, rozwijać się, zdobywać doświadczenia. Innym są one bardziej potrzebne.
Przyspieszyłam kroku, stukanie obcasów zaczęło donośniej rozchodzić się po brukowanej ulicy. Mocniej
zaciągnęłam kapy białego płaszcza, wręcz jarzące się w kłującej ciemności. Kolor materiału był prawie nie
do odróżnienia w porównaniu z moją skórą. Szybko naciągnęłam rękawiczki; widok tych dwóch rzeczy
blisko siebie dziwnie mnie zirytował. Nareszcie. Stałam przed brązowymi drzwiami, miały wyrzeźbione
liście winnej latorośli na sobie. I kołatkę. Kto teraz używa kołatki? I to do tego z lwią głową. I grzywą.
Strasznie pretensjonalne. Rozejrzałam się czy nie ma gdzieś sprytnie zakamuflowanego dzwonka.
Żadnego śladu przewodu, wypustki, niczego. W końcu poddałam się i zakołatałam. Trzy razy, niech facet
ma tak, jak w starych powieściach. Zazwyczaj trzy pospieszne puknięcia oznaczały kłopoty,
nieznajomego we mgle, tajemnicę. Chce, to ma.
Otworzyła mi przerażająco szczupła i jeszcze bardziej przerażająco kompetentna sekretarka lub ktoś taki.
Zarządzająca nielegalnymi interesami, zdecydowanie nie czymś, z czego można się spowiadać w
urzędzie skarbowym. Powinna być tutaj jeszcze burza z piorunami. Nadała by całej sytuacji smaczek.
Ciekawe, czy ten fałszerz przyjmie mnie w purpurowym, pikowanym szlafroku ze złotą ramówką i
rubinowymi szpilkami w krawacie. I ciepłych kapciach. I w ogóle otworzyć drzwi powinien mi stary,
lojalny służący z bokobrodami, binoklami, pachnący naftaliną z szafy.
I to jest dowód, że przydałby mi się wyjazd. Z powodu kołatki zaczynam zupełnie bredzić. Co, jakby nie
patrzeć, nie jest żadnym dowodem, bo bredzę prawie bez ustanku. Tylko że teraz jeszcze bardziej bez
sensu.
- Madame…
- Mademoiselle.
- Pardon. Mademoiselle. Nie wyszli jeszcze poprzedni klienci, zechciałaby panienka zaczekać przy
kominku?
- Nie ma sprawy – rzuciłam.
- Podać cokolwiek do…
- Nie, dziękuję.
Kiwnęła lekko głową i wyciągnęła rękę po mój płaszcz. Przez przypadek nasze dłonie się musnęły. Nie
wydawała się zadziwiona moim chłodem. Dziwne, bo powinna. Temperatura na dworze była dodatnia, a
poza tym widzi moje rękawiczki, wie, że miałam je na rękach. A może przesadzam. Ludzi czasami są
bezmyślni, nie zastanawiają się nad każdym chłodniejszym dotykiem, złotym okiem, nienaturalną
bladością twarzy. Rejestrują fakty, ale nie wyciągają już wniosków. Może była zmęczona. Spieszy się
gdzieś i nie ma ochoty na roztrząsanie głupich faktów, jak o kilka stopni chłodniejszych dłoni podejrzanej
klientki swojego wysoce podejrzanego szefa.
Opuściła cicho pokój, zostawiając mnie samą. Usiadłam na wielkim, czerwonym fotelu i wyciągnęłam
ręce w stronę ognia. Dobrym pomysłem będzie je trochę ogrzać; im mniej podejrzeń, tym lepiej. Nie
dawać żadnych punktów zaczepienia. Słyszałam przytłumione głosy dochodzące z pokoju obok, co
oznaczało, że drzwi są dźwiękoszczelne. Całkiem sensownie. Przytknęłam dłonie do twarzy; wydawały
mi się nienaturalnie gorące, jeszcze bardziej sztuczne i nieludzkie, niż kiedy zachowywały swoją
zwyczajną, wampirzą lodowatość. Słyszałam lekkie trzaski gałęzi obijających się o okno, szumiące liście,
cichy świst wiatru. Było bardzo ciemno, nie świecił księżyc ani gwiazdy. Czułam się jak zamknięta w
kartonowym pudełku. Powinno mi być przyjemnie w cieple, spokoju, ciszy, a zamiast tego byłam coraz
bardziej podenerwowana i z każdą mijającą sekundą zbliżałam się do tego, by opuścić to mieszkanie
nawet bez papierów i pobiec przed siebie, aż dotrę do… Cóż, czegoś. Lepszy jest ciągły ruch niż stanie w
miejscu. Zaczęłam wybijać nerwowo palcami nieregularny rytm na poręczy fotela. Za moimi plecami
cicho kliknął zamek. Nareszcie.
- …na przyszłość. Mam nadzieję, że będą państwo zadowoleni z mojej pracy.
- Nie wątpię, że tak będzie.
Przestałam wybijać palcami rytm, zupełnie zamarłam. Marzyłam o tym aby zniknąć, a najlepiej w ogóle
nie istnieć.
O ile pamięć mnie nie myliła i moja głowa nie kpiła sobie znowu ze mnie, albo nadmiar samotności,
wyrzutów sumienia i depresji nie poprzestawiał mi czegoś w mózgu, właśnie słyszałam głos Jaspera
Cullena.
Bardziej podoba mi się i zachęcająca jest opcja ze stratą rozumu, co dobitnie dowodzi tego, że już go nie
mam. Co prowadzi nas do konkluzji, że mogę się spokojnie odwrócić, bo nie będzie tam nic takiego,
przed czym mogłabym uciekać albo odczuwać ataki paraliżującej paniki.
- Życzę panu miłego wieczoru, panie Cullen.
Mózg potrafi kreować naprawdę przekonujące halucynacje, co właśnie mi się przytrafia.
Nie wiem, czy istnieje na tym świecie osoba, która może mieć większego pecha niż mam ja. Biję
wszystkich na głowę. Na Ziemi jest za dużo ludzi, wampirów, zombie, gołębi, psów, jednorożców, małp,
ryjoskoczków, tworów Frankensteina, borsuków, myszy, latających kotów, czegokolwiek, a ja trafiam na
jedną z dziewięciu osób na świecie, których nie chcę widzieć na oczy.
Wciąż nie dałam żadnego znaku, że tu jestem, chociaż wiedziałam, że musieli mnie zauważyć. Parę moich
kończyn wystawało za ram fotela, a poza tym wydzielałam zapach. Modliłam się, by Jasper albo miał
kiepską pamięć (chciałabym), albo mój zapach do niego nie dotarł. Żeby nie rozpoznał mnie po żadnej
części ciała, włosach. Albo… albo po tym, że nie wyczuje żadnych emocji płynących z fotela. Może nie
zwróci na to uwagi? Na pewno się spieszy. Poczekam sobie tutaj przed kominkiem aż wyjdzie, a potem
szybciutko odbiorę dokumenty i się zmyję.
- Mademoiselle?
Już po mnie.
- Mademoiselle, proszę wybaczyć tę zwłokę. Mam nadzieję, że panienka się nie gniewa.
Nawet jeśli bym wyskoczyła przez okno, Jasper domyśli się, że to ja. Założę się, że nie każda wampirzyca
na jego widok tłucze szklane tafle i w panice biegnie przed siebie. Lub na boki.
Żeby już wyszedł, żeby już wyszedł, a te dwa oddechy, które słyszę, to tylko szum wiatru… Żeby go nie
było tutaj…
Wstałam zwinnie z fotela, moje dłonie automatycznie zwinęły się w pięści, twarz nienaturalnie
wygładziła się.
Wciąż tutaj był, miał kamienny wyraz twarzy, nie drgnął mu żaden mięsień. Nie odrywał wzroku ode
mnie, wręcz czułam, że mnie nim przyszpila.
- W najmniejszym nawet stopniu. Zależałoby mi jednak na pośpiechu, więc jeśli panu to nie przeszkadza,
przeszłabym już do dalszej części naszego spotkania.
Facet miał na sobie elegancki garnitur, szlachetny profil, przypominający dawne wizerunki królów na
bitych monetach i szare, szpakowate trochę, włosy.
- Ależ oczywiście. Zapraszam do gabinetu.
Skinęłam mu głową, ignorując zupełnie Jaspera. Szybko przeszłam do wskazanego pokoju. Wszystkie
okna były zamknięte na zasuwę, otwarcie ich spowodowałoby trochę hałasu, który niewątpliwie ściągnął
by tu właściciela i jego gościa, a ja wyszłabym na idiotkę. Do diabła.
Fałszerz wszedł do pokoju, uśmiechając się ciepło. Podszedł do mnie, wziął za rękę i złożył na mojej dłoni
pocałunek. Jej chłód w ogóle go nie przejął. To wiele wyjaśniało, z jego usług musiało korzystać już parę
osobników takich jak ja, to dlatego sekretarka nie wzdrygnęła się, nie zrobiła znaczącej miny, po prostu
dotykała już takich dłoni nie jeden raz.
- Papiery są najwyższej jakości. Bez najmniejszego problemu przejdzie panienka przez każdą kontrolę,
nawet najbardziej surową. Zgodnie z panienki życzeniami wiek panienki wynosi dziewiętnaście lat,
urodziła się panienka w Atlancie, obywatelstwo francuskie, pochodzenie amerykańsko-francuskie. Mam
nadzieję, że się wszystko zgadza.
- Tak, dziękuję.
- Pozwolę sobie zaznaczyć, że są to najlepsze fałszywe dokumenty jakie można otrzymać w Paryżu.
Dlatego ich cena jest…
- W tym przypadku pieniądze nie mają znaczenia. Zależy mi tylko na jakości i pośpiechu. Obydwa
warunki są spełnione. Dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panienko.
Ta cała „panienka” zaczynała mnie na poważnie wkurzać. W pokoju było duszno, gorąco. Tapeta była
ciemna, meble też, pełno było dookoła poustawianych bibelotów. Strasznie przytłaczająco. Okna też
musiały być dźwiękoszczelne, bo odgłosy ulicy dochodziły do mnie bardzo stłumione. Istny bunkier,
odgradzający i trzymający nas z dala od świata. Podałam mu szybko gotówkę, nie przejmował się
przeliczaniem, tylko samym wzrokiem oszacował kwotę. Była dokładna. Transakcja się zakończyła, a ja
już prawdopodobnie nigdy więcej miałam tego człowieka nie zobaczyć. Koniec historii.
Pożegnaliśmy się, a on opuścił pokój bocznymi drzwiami. Zostałam sama. Miałam do wyboru albo tu
zostać i nie ruszyć się do samego końca, albo wyjść i zobaczyć się z Jasperem, który, nie wątpiłam w to,
czekał na mnie za drzwiami. Z żalem zrezygnowałam z pierwszej opcji.
Cicho otworzyłam drzwi. Pusto. Nikogo. Tylko mój płaszcz powieszony na wieszaku. W kominku już nie
palił się ogień, światła były przytłumione. Uznałam to za dobry znak. Może przesadzałam? W sumie to
nie było zbytnio powodu, dla którego miałby na mnie czekać. Na pewno nie chciał wspominać ostatniego
naszego spotkania, bo skończyło się toną szkła w mojej ręce i jego próbą zabicia mnie. Jedynym powodem
mogła być ta dziewczyna z lasu i teatru, jego siostra. Może sobie mnie skojarzyła? Dużo napatrzyła się na
moje plecy w Wenecji, jeśli nie jest głupia, mogła mnie rozpoznać. Podzieliła się z rodziną swoim
odkryciem, to wyjaśnia te zaskoczone miny, ochotę na rozmowę ze mną w operze… Pasuje idealnie.
Ręce mi lekko drżały, chociaż nie powinny. Szybko zapięłam guziki płaszcza, opuściłam mieszkanie. Na
dworze lekko padało, kropelki były małe, nie wsiąkały w materiał, tylko osiadały na nim. Uszłam sama
jakieś dziesięć kroków. Jak tylko minęłam załamanie ulicy, obok mnie pojawił się Jasper. Miałam ochotę
rzucić się pod autobus z powodu mojej naiwności. Co za kretyńska myśl, że pech mnie opuści, a z nim on
też. Zerknęłam na niego kątem oka. Miał postawiony kołnierz, ręce głęboko wciśnięte w kieszenie. Nie
patrzał na mnie. Ja na niego też. Zachowywałam się, jakby nikogo przy mnie nie było, chociaż byłam
mocno zdziwiona i zaskoczona. Żadnych pytań, krzyków, oskarżeń? Nic? Tak sobie będziemy iść? Myśli,
że pęknę i zadam mu jakieś pytania albo wrzasnę na niego, że ma się odczepić? Ha! On nie wie jak długo
potrafię milczeć i ignorować rzeczywistość. Mój dotychczasowy rekord wynosi coś około osiemdziesięciu
lat. Niech spróbuje to pobić.
Deszcz padał coraz to intensywniej. Czułam krople, które wydawały mi się ciepłe, na policzkach i
odsłoniętej szyi. Wiatr trochę zmalał, gałęzie teraz tylko lekko się o siebie ocierały. Moje włosy, znowu nie
uczesane i zwyczajnie rozpuszczone, powiewały za moimi plecami, czułam ich coraz bardziej mokry
ciężar, kiedy co chwilę ocierały się o mój tył. Doszliśmy pobliże mojego hotelu. Ciekawe co teraz, będzie
wspinał się po froncie?
Znokautuje ochronę? Włamie się do mojego pokoju? Czy będzie się gapił w moje okno, czy coś takiego?
Cóż, zaraz się przekonamy. Ja i tak zaraz znikam. Pojadę do Afryki i będę pomagać chorym na gruźlicę.
To, że on tu jest, nie znaczy, że ja muszę coś zmieniać. Jakby chciał coś wiedzieć, o coś się zapytać,
zrobiłby to. Pamiętam, że Jasper był zawsze konkretny, praktyczny. A to, że tak idzie za mną, jest pewnie
jakąś złośliwą formą milczącej zemsty z niezrozumiałych dla mniej w tej chwili powodów.
- Mam tutaj auto.
- Co?
- Powiedziałem, że mam tu auto.
- Z moim słuchem wszystko w porządku, dzięki. I co z tego, że masz tutaj auto?
Zatrzymał się przede mną, zmuszając jednocześnie mnie do przystanięcia. Był ode mnie dużo wyższy,
zapomniałam już o tym. Musiałam podnieść głowę, by spojrzeć mu w twarz. Była spokojna, zrelaksowana
i przede wszystkim pełna dziwnej pewności. Zdenerwowało mnie to.
- Pojedź ze mną do domu.
Chryste, czy każdy musi ze mną prowadzić takie idiotyczne rozmowy? Nie chcę nigdzie jechać! Chcę,
żeby zostawili mnie w spokoju! By różne natręty przestały za mną łazić! By przestali mnie zmuszać do
idiotycznych rozmów! By przestali żądać ode mnie czegokolwiek! A najlepiej żeby wszyscy poszli do
diabła!
Rzuciłam mu spojrzenie mówiące wszystkie te rzeczy, które aktualnie myślałam, i wyminęłam go.
Szybkim krokiem wciąż zmierzałam do hotelu. Oczywiście, ten musiał iść za mną.
- Opóźniasz tylko to, co nieuniknione, Bella.
- Po pierwsze, to Isabell. A po drugie to niczego nie opóźniam, tylko… odmawiam porwania!
- Nie uważasz, że tak miało już być? Spotkaliśmy się tu, a wcześniej w Wenecji… Może po prostu ta
rozmowa jest ci pisana? Przeznaczenie?
- To nie jest żadne przeznaczenie, tylko mój cholerny pech! A spotkanie w Wenecji nie było zbiegiem
okoliczności, tylko wszystko zostało uknute przez Tony’ego w ramach poprawiania i hartowania mi
charakteru! A dzisiaj spotkaliśmy się dlatego, że żadne z nas od kilkudziesięciu lat się nie starzeje i wciąż
potrzebujemy najlepszych fałszywych dokumentów! Nie ma żadnego przeznaczenia! Nic nie jest z góry
ustalone!
Spokojnie znosił moje krzyki. Za to reszta ulicy zwróciła na nie baczną uwagę. Szeptali między sobą, po
angielsku i po francusku, oglądali się. Trochę mnie to otrzeźwiło, wybiło z rytmu.
Ten wciąż nie stracił swojego spokoju, uśmiechał się nawet. Kretyn.
- Chodź ze mną.
Jak do ściany. Faceci chyba jednak genetycznie mają uwarunkowane nie przepuszczanie kobiecych słów
przez swoje malutkie, maluteńkie mózgi. Nawet jad przy przemianie tego nie uleczy.
- Mówiłam już, że nie chcę. – wycedziłam.
- Wiem, co mówiłaś. Jednak wciąż uważam, że powinnaś pojechać ze mną. Dla własnego dobra.
Prychnęłam.
- Dzięki za rady.
Ta dyskusja nie ma najmniejszego sensu. Wyminęłam go ponownie, już absolutnie nie zważając na nic
dookoła. Ani na deszcz, ani na ludzi, ani już szczególnie na niego. Nie słyszałam za sobą żadnych
kroków. I dobrze.
Szybko przeszłam do hotelu. Atrium, korytarz, windy, następny korytarz i w końcu mój pokój.
Zamknęłam za sobą drzwi i podeszłam do okna upewniając się najpierw, że mój cień nie rzuca się na
zasłony i że nie da się mnie w żaden sposób zauważyć. Nikogo tam nie było. To znaczy Jaspera.
Zrzuciłam płaszcz i zabrałam się szybko za pakowanie. Nie było tego dużo. To, co miałam na sobie było
moim jedynym eleganckim strojem, zakupionym specjalnie na spotkanie z fałszerzem. Książki, kilka
bluzek, dopiero co odebrane dokumenty, wszystko zmieściło się w zwykłej, płóciennej torbie na ramię.
Kątem oka uchwyciłam w lustrze swoje odbicie. Kobieta ta miała czarne, długie włosy, obecnie mokre, i
równie czarną sukienkę, sięgającą przed kolana. W całym odbiciu wyróżniały się tylko jej białe buty i
skóra.
W pośpiechu opuściłam pokój i skierowałam się do holu, by zapłacić za hotel. Jak zwykle zrobiłam to w
gotówce, by nie pozostawić po sobie żadnych śladów. Ostatnio stało się to wręcz moim nawykiem,
pilnowanie, by nie zostać zauważonym czy przyłapanym. Deszcz wciąż mocno zacinał, słyszałam go
tylko dzięki mojemu wyczulonemu słuchowi, ludzie dookoła wydawali się zupełnie nieświadomi pogody
na zewnątrz. Był tutaj gwar, szum, wszyscy się o siebie obijali, krzyczeli. Na ulicy nie było lepiej. Nie
rozumiałam dlaczego, czy dzisiaj nie powinien być dzień zadumy, ciszy, spokoju? Jakiegoś porządku?
Najwyraźniej tylko dla mnie.
Przeszłam jakieś pięćdziesiąt metrów, kompletnie mokra już po chwili i wtem zauważyłam. Jasper Cullen
opierał się o czarny samochód, wtapiający się w ponure tło i wyraźnie na kogoś czekał. Prawdopodobnie
na mnie. Przeszłam obok niego, a potem zatrzymałam się na samym środku chodnika, tknięta nagłą
myślą.
Co mi to szkodzi? Przed czym ja tak w sumie uciekam?
Czułam wężyki wody cieknące mi po karku, szybko wsiąkające w materiał sukienki. Światła z
billboardów raziły mnie w oczy, hałas wydawał się być nie do wytrzymania, kakofonią dźwięków.
Ludzie przechodzili obok mnie, szturchali, oglądali się, a potem pospiesznie odsuwali, bełkocząc
„Pardon” i jak najszybciej odchodzili. Co mogłam stracić?
Powoli się odwróciłam. Wciąż tam stał, spoglądał na mnie, rękę miał położoną na klamce. Jeszcze wolniej,
prawie nie wykonując żadnych ruchów, jakby moje ciało ważyło tonę i było faktycznie ze stali, ruszyłam
w jego kierunku.
- Jak długo to będzie trwać?
- To zależy tylko od ciebie. Możesz odejść w każdej chwili. Ja… do niczego cię nie mogę zmusić. Żadne z
nas nie ma takiego prawa.
Kiwnęłam głową. Spodziewałam się takiej odpowiedzi.
Rozejrzałam się dookoła. Hałas prawie rozsadzał mi uszy, a światła oślepiały tylko po to, by za chwilę
znów okryć mnie ciemnością. Ludzie uderzali o mnie parasolami.
Wsiadłam do samochodu.
*************
Jechaliśmy już ponad dwie godziny, jak zwykle ignorując wszelkie prawa drogowe. Wydawało mi się, że
mam przed sobą rwącą rzekę, droga była zupełnie zalana wodą. Tylko wariaci prowadziliby teraz
samochód. Albo desperaci.
Kierowaliśmy się na zachód, jadąc tylko autostradami i głównymi drogami. Co oznaczało, że
zmierzaliśmy do jakiegoś dużego miasta. Średnio dobrze znałam tą część Francji, za dużo światła, a ja nie
lubiłam się chować jeszcze przed nim. Wystarczały mi wampiry do popadnięcia w paranoję znikania i
uników. Ciekawe dlaczego zdecydowali się na zamieszkanie tutaj. Może przebywali tu tylko
tymczasowo? Wątpiłam, abyśmy kierowali się na lotnisko, Jasper nie przyleciałby do Paryża tylko po
dokumenty.
Czułam swój zapach roznoszący się po samochodzie. Był o wiele bardziej intensywny z powodu deszczu.
Uśmiechnęłam się lekko na myśl, ile kiedyś kłopotu sprawiłaby kombinacja mnie, mojego zapachu i
Jaspera w pobliżu. W sumie to był początek końca wszystkiego. Feralne przyjęcie urodzinowe. Miałam od
samego początku rację, należało unikać takich zabaw. Urodziny nigdy nie były niczym dobrym.
Chociaż… jeśli by się przyjrzeć wydarzeniom z perspektywy czasu, to mój rozcięty palec był tylko
katalizatorem. Czyli bliżej końca, niż początku. Edward i jego rodzina znudzili się mną już o wiele
wcześniej, to dało im tylko pretekst. Ucieczka Jaspera, ta przeprowadzka, „to nie jest odpowiednie miejsce
dla ciebie…” W sumie im się nie dziwiłam. Byłam nawet nudnym wampirem, a co dopiero człowiekiem!
Teraz się nie potykałam, byłam bardziej pewna siebie, ale co z tego. Mój charakter aż tak się nie zmienił,
więc nie było dla nich zbytniej różnicy. Niszczyłam taką samą ilość mebli i innych przedmiotów, tylko że
z innego powodu.
Przez całą drogę nie powiedzieliśmy do siebie ani słowa. Ja nie czułam potrzeby. Rzadko się odzywałam,
jeśli nie musiałam. Wrodzona małomówność jeszcze się pogłębiła wraz z przemianą, wypierając trochę
nieśmiałość. Za to nie pamiętałam by on powiedział w moim towarzystwie więcej niż jedno zdanie.
Zawsze się przy mnie pilnował, starał jak najmniej być blisko. Więc sytuacja wydawała się całkiem
naturalna. On nic nie mówił, bo się tak przyzwyczaił w mojej obecności, a ja nic nie mówiłam, bo nie
miałam ochoty. Tęskniłam za Alice. Za jej energicznością, gadatliwością, pogodą ducha. Za samą ideą
Alice. Była wtedy moją najlepszą przyjaciółką, trochę jakby siostrą. Liczyłam się z myślą, że w pewnym
momencie naprawdę nią zostanę. Myślałam nawet przez chwilę czy nie wypytać go o coś, ale zaraz
powstrzymała mnie ostrożność. Im mniej przeżywałam emocji z nimi związanych, im mniej ich
dotykałam, tym łatwiej będzie mi ich zostawić, zapomnieć, przynajmniej w pewnym stopniu. Jak najmniej
się angażować. Załatwić sprawę z dziewczyną, wyjaśnić to, co mogę, zapewnić, że nie stała jej się żadna
krzywda, może nawet i przeprosić i szybko się zmyć. Żadnego opowiadania o przeszłości, miłych
pogawędek, trzymania się za rączki, przytulania, picia angielskiej herbatki.
Zauważyłam, że zaczęliśmy zwalniać. A przynajmniej przestaliśmy pędzić tak szybko, że mogłam już
odróżniać pojedyncze domy, drzewa, tablice. Zdecydowanie bogata okolica, ale czego innego się można
było po nich spodziewać. Zawsze cenili komfort, luksus, rzeczy z najwyższej półki. Większość z nas,
wampirów, miała taką słabość. Domy z piaskowca wyróżniały się w szarej masie otoczenia. Dużo zieleni.
Zadbane ulice, wypielęgnowane w każdym szczególe, nawet takim jak ozdobne kosze na śmieci czy
latarnie, identycznie przycięte krzewy, w tej chwili zupełnie łyse. Nasz samochód już ledwo się toczył,
jakby Jasper nie pamiętał lub nie wiedział, gdzie się zatrzymać. Zaczynałam się niecierpliwić i
jednocześnie odczuwałam przemożną chęć wypryśnięcia z auta i cichej ucieczki. Znowu.
W końcu stanęliśmy. Panowała absolutna cisza, krople wody uderzające w karoserię brzmiały jak
wybuchy armatnie. Jasper zgasił silnik, ale nie zdjął dłoni z kierownicy. Coraz bardziej pożerały mnie
nerwy. A co jak wyrzucą mnie zwyczajnie za drzwi? W sumie całkiem nieźle, ale wątpiłam w taką
możliwość. I Jasper, i Carlisle zachowywali się, jakby moje przybycie było kwestią śmierci i życia. Czymś
niezmiernie ważnym.
- To tutaj.
- Domyślam się. Idziesz ze mną czy zostajesz?
Spojrzał na mnie dziwnie, jakby z wyrzutem. Zupełnie się tym nie przejęłam. Zamiast tego wyszłam z
samochodu wprost na rzęsisty deszcz. Nienawidziłam moknąć. Nieważne, że nie było mi zimno, że
deszcz nie szkodził mi w żadnym wypadku, nie mógł na mnie nawet zamarznąć. I tak go nie lubiłam.
Mogłam na niego patrzeć zza szyby, przyglądać się, jak słońce się w nim odbija, jak krople wyglądają na
metalowych prętach ławek, jak spada na ziemię. Na mnie był nie do przyjęcia.
Westchnęłam głośno. Wciąż liczyłam na halucynacje. Byłoby miło. Spojrzałam na dom, do którego, jak
podejrzewałam, miałam wejść. Był nieco ciemniejszy od pozostałych, bardziej zielony, jakieś wysokie
drzewa rosnące na froncie, krzewy i inne idiotyczne ozdóbki. Poprawiłam pasek torby i ruszyłam w jego
kierunku. Usłyszałam za sobą ciche kliknięcie drzwi; Pan Małomówny, Lecz Uparty zdecydował się do
mnie dołączyć. Wszystko jedno. Otworzyłam niską furtkę, zaskrzypiała cicho. Moje stopy nie wydawały
żadnego dźwięku, mimo kałuży i błota. Jaspera tak. Doszłam w końcu do drzwi; nigdzie nie było
dzwonka. Westchnęłam znowu. Zapukałam trzy razy. Cisza. Czułam deszcz na włosach i plecach, co nie
wprawiało mnie w nastrój miłego oczekiwania. Zapukałam znowu. Czułam Jaspera stojącego kilka
kroków za mną. Świetnie, coś takiego oznacza, że nikogo nie ma w domu i w sumie mogę już pójść. Może
wyjechali na polowanie, ale po prostu nie mają ochoty otwierać.
Niepotrzebnie tu przyjeżdżałam, nie powinnam była. Dałam się głupio opętać własnemu umysłowi i
uczuciom, którym nigdy nie powinnam była ulec. Już chciałam się wycofać, ale właśnie wtedy drzwi się
uchyliły. Dość szeroko. Nie żadna szparka, nie uchylenie, ale zostały otwarte na oścież. Nigdy nie
sądziłam, że zobaczę Rosalie Hale z otwartą szeroko buzią… Wyraz twarzy zawsze miała pełen godności,
samozadowolenia, a w mojej obecności był głównie pogardliwy i lekceważący. Teraz wyglądała, jakby
miała zemdleć z szoku.
Jasper podszedł szybko do nas. Nagły podmuch wiatru sprawił, że na moje plecy spadła fontanna wody z
dachu i drzew.
- Rose, przesuń się proszę, widzisz, że mokniemy.
Nareszcie!
Cofnęła się, wciąż najwyraźniej niezdolna do wypowiedzenia słowa, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Czułam się dziwnie, jakbym miała powtórkę z Wenecji – wszyscy dookoła się poruszają, tylko nie mówią
i wlepiają we mnie gorączkowo wzrok. Jasper zdecydowanie przeszedł obok mnie, wszedł do
przedpokoju i zaczął zdejmować kurtkę. Podążyłam za nim. Akurat jak się do niego, zbliżałam potrząsnął
głową, sprawiając, że krople wody cieknące mu z włosów, trafiły wprost na moją twarz.
Zdecydowanie jadę do Afryki.
Drzwi za mną wciąż były otwarte. Miałam ochotę wyłamywać swoje palce, tylko po to, by coś zaczęło się
dziać. Nie zdejmowałam swojego płaszcza, chociaż wiedziałam, że zaraz wokół mnie zaczną się tworzyć
kałuże. Nie chciałam zostawać tutaj tak długo, a zdjęty płaszcz mobilizował do zaproszenia. Zaczęłam też
żałować, że nie przebrałam się przed tą lekkomyślną wycieczką. Wciąż miałam na sobie ubranie, które
założyłam na spotkanie z fałszerzem. Zdecydowanie za wyzywająca czarna sukienka, pełna koronek i
białe buty na niebotycznym obcasie. Nie taki strój życzyłabym sobie mieć podczas mojej rozmowy z
Cullenami, zwłaszcza, jeśli biorę pod uwagę szybką ewakuację.
Wtem do pokoju wpadła Alcie.
Jak zwykle w swoim stylu, z hałasem, szybko, radośnie. Zatrzymała się na mój widok, przez głowę
zdążyła mi przelecieć myśl, że ona też zaraz zaniemówi, ale oczywiście nie, nie ona. Podskoczyła w
miejscu parę razy, wydawała się mieć taką szczęśliwą minę, jakbym sprawiła jej największą
niespodziankę na świecie. Cóż, prawdopodobnie tak. Tylko nie byłam pewna czy wciąż będzie to miła
niespodzianka pod koniec mojej wizyty.
- Och, to ty, ty! Czułam, że wkrótce… Tak się cieszę! Tak tęskniłam! Nie mogę się doczekać…! I wszyscy
będą już…!
Zaśmiała się radośnie i podbiegła do mnie, starając się mnie objąć, trochę niezdarnie. Patrząc na nią
zapominałam, że jest taka silna. Trzymała mnie i nie puszczała, zaraz też pocałowała w policzek. Jednak
nagle się odsunęła, pewnie zaniepokojona tym, że ja pocałunku nie odwzajemniłam, nie zaśmiałam się,
nie podskoczyłam, a obejmowałam ją tylko lekko. Jak tylko mnie zostawiła, odsunęłam się o krok do tyłu.
Moją głowę zalało tyle wspomnień z nią związanych, dotychczas głęboko schowanych, których nawet nie
byłam świadoma… Byłam z nią szczęśliwa. Lubiłam jej towarzystwo, odpowiadało mi. Ale to się działo,
kiedy jeszcze byłam człowiekiem, nie powinnam, nie mogę porównywać tego z teraźniejszością…
Nie puszczała moich dłoni, wciąż trzymała je w mocnym uścisku. Kątem oka dostrzegłam Carlisle’a i
Esme, po mojej prawej był Emmett. Wszyscy uśmiechali się szeroko, tak radośnie.
- Jesteś cała mokra! Musimy ci dać nowe ubrania, nie mam twojego rozmiaru, będziesz musiała pojechać
ze mną na zakupy, Bella…!
- Przyjechałam do twojej siostry. – przerwałam jej szybko. Z każdą chwilą robiło mi się jej coraz bardziej
żal, coraz gorzej czułam się z myślą, że będę musiała zaraz odejść.
Edward stał w drzwiach od jakiegoś pokoju, dokładnie na wprost mnie. Czułam się, jakbym miała w
żołądku twardą, ciężką kulę. Wydawało mi się, że się cieszy na mój widok. Uśmiechał się, odnosiłam
wrażenie, że j e s t szczęśliwy. Dziwne. Chociaż w sumie nie ma jakiegoś wzoru, jak powinien się
zachowywać eks chłopak, kiedy dziewczyna przychodzi do jego domu, kompletnie mokra, i pyta się o
jego młodszą siostrę. Zwłaszcza, jeśli eks dziewczyną jestem ja.
- Bello…
Wcale nie liczyłam, że będzie się do mnie zwracał per „Isabell”. Nie pasowało to do jego charakteru.
Przeszedł mnie lekki dreszcz, kiedy powiedział moje dawne, chociaż i nie, wciąż moje obecne, imię.
Wciąż, po tylu latach, czułam lekki dreszczyk radości na dźwięk jego głosu. To już musiała być jakaś
chemiczna reakcja. Tylko czy wampiry je mają?
- Mojej siostry? Rosalie?
Znów zwróciłam uwagę na Alice. Miała wyraźnie zdezorientowaną minę, już nie tak szczęśliwą.
- Nie, nie Rosalie. Tej drugiej. Przepraszam, nie wiem jak ma na imię. To zajmie mi tylko chwilę.
- Cecile? Dlaczego?
Przeszukałam wzrokiem pokój i dostępną mi przestrzeń; tej małej tutaj nie było. Super. Czyli muszę
czekać. A może wystarczy im, jak powiem Carlisle’owi dokładnie, co się stało i będę mogła pójść? Cóż,
wątpiłam, ale zaraz się przekonamy.
Delikatnie wysunęłam własne dłonie z jej. Jakieś zabłąkane krople wody, które nie zdążyły jeszcze
spłynąć na kamienną podłogę, pociekły mi po palcach. Wydawały mi się o wiele chłodniejsze, jakbym
wcześniej w jakiś niewiadomy sposób się ogrzała. Wieczny problem wampira – jak utrzymać ciepło, kiedy
samemu jest się lodową figurą? Najpewniejszym sposobem było wskoczenie w ogień, co kończyło się
faktycznie ciepłem, ale także śmiercią, jeśli można tak to określić. Kresem bardzo długiego istnienia.
Zaczynał się robić tłok. Wszyscy się do mnie zbliżali, najwyraźniej chcąc wyjaśnień. Esme była
najszybsza.
- Kochanie, Alice ma rację, jesteś zupełnie mokra. Podaj mi proszę płaszcz, a ja poproszę córki, aby
pożyczyły ci jakieś ubrania, nie musisz robić zakupów teraz. A tak nie możesz zostać, nieważne, czy się
przeziębisz, czy nie. A może masz jakieś rzeczy w samochodzie? Zaprowadzę cię do twojego pokoju, nie
martw się. Wszystkim się zajmiemy.
Zostać? Przebierać się? Mój pokój?
Ona myślała, że ja zostaję.
Dlaczego?
To jakiś ich dziwny obyczaj plemienny, troszczenie się o eks dziewczyny? Esme zawsze miała wysoko
rozwinięty instynkt macierzyński, ale ja nie byłam jej dzieckiem! Nie widziałam jej od osiemdziesięciu lat!
No, na litość boską!
Otworzyłam szeroko usta, rzucając chyba dość mocno spanikowane spojrzenia po całym towarzystwie.
To jakieś szaleństwo.
Absolutnie nic nie rozumiałam z tej sytuacji, z ich pytań, dziwnych stwierdzeń. A już najbardziej nie
rozumiałam ich radości.
Szybko wciągnęłam powietrze przez nos, wypuszczając je też ze świstem. Gdzieś na marginesie
zarejestrowałam, że pachniało jabłkami i słońcem. Odszukałam wzrokiem Carlisle’a, starając się wyglądać
na pewną i spokojną.
- Cecile. Carlisle, chciałam bym porozmawiać z nią lub, jeśli ci to wystarczy, tylko z tobą.
Doszedł do mnie teraz typowy zapach szpitala: płynów dezynfekujących i oczyszczających . Mętnie
skojarzył mi się z przeszłością, pamiętałam, że często lądowałam w przeróżnych przychodniach i to było
coś, co towarzyszyło szwom.
Jak zwykle poczułam się w jego obecności spokojna, wiedziałam, że mam wszystko pod kontrolą. Trochę
mnie ciekawiło, czy jest to wpływ jego osobowości czy po prostu każdy lekarz coś takiego sobą
reprezentuje. Pewność, trwałość, opanowanie. Stawiałam raczej na jego charakter.
Mierzył mnie teraz wzrokiem. Oceniał? Nawet jeśli tak, to szybko przestał. Za to zaczął gapić się na
Edwarda. Wszyscy spoglądali na niego. On patrzył na mnie. Ja skupiałam uwagę na wszystkich.
Zaczynałam mieć powoli dość tego pokrętnego koła zainteresowania. I milczenia.
- Carlisle. Naprawdę chciałabym to załatwić jak najszybciej.
Skinął głową.
- Zdejmij może płaszcz i przejdźmy do salonu. Cecile powinna pojawić się lada moment. Alice…?
Ta wciąż nie odrywała wzroku ode mnie, spoglądała tylko czasami na Jaspera i Edwarda, na nikogo
więcej.
- Około pięciu minut.
- Dobrze. Zapraszamy do środka, Isabell.
Jeśli ta mała ma się pojawić z pięć minut, opowiadanie i wyjaśnienia potrwają z dziesięć, pożegnania,
które teraz to widzę, będą konieczne, też z pięć. Razem z dwadzieścia, może więcej. Ależ była ze mnie
ignorantka, kiedy liczyłam, że opuszczę ten dom w mgnieniu oka.
************
Pokój był jak zwykle biały, jasny. Cullenowie starali się upodobnić do człowieka jeszcze bardziej niż ja,
nosili nawet ubrania dobrane tak, aby wyglądać na bardziej ludzkich. Esme wskazała mi krzesło, ale ja po
chwili wahania wybrałam wielki fotel. Wolałam nie kusić losu. Nawet jeśli to krzesło nie miało poręczy,
to nie znaczyło, że nie zamieniłabym go w stos drewnianych odłamków. Z fotelem poszłoby mi
zdecydowanie trudniej, najwyżej mogłabym zrobić dziury w oparciach. Czego nie zrobię. Bo nie będzie
żadnego powodu by ponieść się emocjom.
Moje krzesło zajęła Rosalie. Edward siedział dokładnie naprzeciwko mnie, jakby chciał mieć na całą mnie
dobry widok. Wręcz pożerał mnie wzrokiem. Zaczynałam się czuć niezręcznie pod naporem tylu
spojrzeń. Jak zwykle w takiej sytuacji, aby trochę się rozluźnić, zapomnieć gdzie się znajduję, albo w jakiej
nieprzyjemnej sytuacji jestem, skupiłam się na odgłosach i widokach dookoła mnie. Zegar głośno tykał.
Jego wahadło odmierzało każdą upływającą sekundę z donośnym dźwiękiem, który każdy wydawał się
być jakby decydujący. Irracjonalnie, z każdym nowym tyknięciem, czekałam na to, aż się w końcu
zatrzyma. Deszcz wciąż padał z całą mocą. Z niechęcią pomyślałam o tym, że wkrótce będę musiała na
niego wyjść i nie mam żadnego innego środka transportu oprócz własnych nóg. Może powinnam…
- Gdzie byłaś?
- Słucham?
Nie zauważyłam jak Alice przykucnęła przy moim miejscu. Ledwo sięgała oparcia fotela, wydawała się
być wręcz dzieckiem. Na jej twarzy widniało skupienie, jakby moja odpowiedź uzależniała dalszy ciąg
wydarzeń. Czułam się, jakbym cały czas przechodziła jakiś test, którego pytań nawet nie znałam, nie
wspominając o odpowiedziach.
- Kiedy?
- Przedtem. Odkąd cię… odkąd się rozstaliśmy.
- Cóż…
Co miałam jej powiedzieć? Mieszkam czasami z moją pseudo rodziną i od czasu do czasu pomagam im
odnajdywać różnych recydywistów? Żyję z moim towarzyszem i twórcą, a raczej żyłam, dopóki nie
wpadliście na nas w operze? Jestem sama?
Mowy nie ma.
- Podróżowałam dość dużo.
- Dlaczego nie dotarłaś do nas?
- Ja… Nie widziałam potrzeby. Dlaczego miałabym do was wracać?
Zaraz pożałowałam tego, co powiedziałam. Jej twarz się skurczyła, wyglądała jakby miała się rozpłakać.
To, że nie mogła, nie miało znaczenia. Odsunęła się od fotela i oparła na piętach, chwiejąc się lekko,
jakbym ją w jakiś sposób uderzyła, zraniła. Sama nie wiedząc, co robię, działając zupełnie intuicyjnie,
zsunęłam się z fotela i ją przytuliłam. Od razu odwzajemniła uścisk, wbijając mnie w bok fotela, który z
głośnym piskiem przesunął się o prawie metr do tyłu. Ledwo utrzymałam równowagę w jako tako
pionie.
Wiedziałam, że nie powinnam zajmować krzesła.
Czułam się zdecydowanie dziwnie. Miło, ale dziwnie. Nie powinnam tego robić, ona odczyta ten uścisk
jako coś, czym on nie był. Ale mimo wszystko nie żałowałam.
I wtedy to zauważyłam.
Edward i Alice wręcz pulsowali wokół mnie. Jasno, mocno, żywo. Wyglądało to tak pięknie, znajomo. Nie
wiedziałam, kiedy zaczęłam postrzegać otoczenie trochę umysłem, może to była kwestia nadmiernego
rozluźnienia się, albo wręcz przeciwnie, swoista bariera obronna. Wiedziałam, że w tej chwili mogłabym
zadziałać w ułamku sekundy. Cóż, już po ptakach. Wolałam myśleć nad tym, dlaczego Alice jest taka
jasna, a nie Edward. Zdecydowanie łatwiej wytłumaczalny i prostszy temat.
Alice wciąż trzymała się mnie kurczowo, nie zauważyła pewnie tego, jak przed chwilą spięłam mięśnie.
Zaraz postarałam się o ich rozluźnienie. Coraz bardziej czułam, że wpadłam po uszy w coś, czego nie
znałam, nie byłam pewna własnego gruntu. Nie wiedziałam, jaki krok zrobić, jak postąpić.
Trzask drzwi. Pewnie Cecile, nikt inny. Szybko puściłam Alice, przysunęłam własny fotel i usiadłam.
Zanim skończyłam ona już była przy Jasperze. Ulżyło mi.
Dziewczyna byłą taka jaką ją zapamiętałam. Na mój widok otwarła szeroko usta w „o”. Rozbawiło mnie
to. Naprawdę, za każdym razem gdy ją widzę, już trzeci raz, ma otwarte usta. Zastanawiałam się ile razy
musiałabym na nią jeszcze wpaść, by przestała tak reagować.
Wstałam z fotela i spojrzałam na Carilise’a. Ciekawe, czy pozwoli mi z nią porozmawiać oko w oko, czy
świadkowie będą konieczni.
- Cecile, Isabell przyjechała do ciebie.
- Do mnie?
Najwyraźniej była w ciężkim szoku. Dziwne. Nie powinna się tego spodziewać? Z nikim innym nie
miałam niedokończonych i niewyjaśnionych spraw. Jeśli mnie rozpoznała…
- Tak. Chcesz z nią porozmawiać sama czy wolisz aby któreś z nas poszło z tobą?
Zawahała się. Rzuciła szybkie spojrzenie na mnie i na Edwarda. Kilka razy. Widziałam, że on także stoi,
kątem oka, a może umysłem. Bez znaczenia. Chyba… powinnam z nim porozmawiać. Później. Zobaczyć,
co i jak. Tak byłoby grzecznie. Miło. Pokazałabym mu, że nie żywię żadnej urazy, że wszystko jest w
porządku.
- Mogę pójść sama.
Cofnęła się o krok, niepewnie. Gdyby nie była wampirem zaczęłabym się bać, że się potknie albo uderzy
w drzwi swoimi plecami. Ja sama pewnym, spokojnym, ruchem zaczęłam do niej podchodzić. Zaraz
znalazłyśmy się w ciemnym pomieszczeniu, zamknęła za mną drzwi. Jak powinnam to zacząć?
- Jestem pewna, że masz dużo pytań.
- No… tak.
- Może zaczniemy tak: ja powiem wszystko, co powinnaś wiedzieć, a ty zadasz mi potem pytania. W
miarę możliwości na nie odpowiem.
- Poczekaj, mam jedno pytanie już teraz. Dlaczego ja? Nie znasz mnie. Dlaczego nie porozmawiasz z
Alice, Carlislem? Edwardem, przecież to o niego ci chodzi…?
Ona nic nie wiedziała. Nie miała pojęcia, że to ja byłam w tamtym lesie. Nie wiedziała, że to ja
pozbawiłam ją świadomości, zamknęłam jej umysł. Myśli, że przyjechałam do Edwarda…?
Co mam teraz zrobić? Wyjść z tego domu, zostawić to wszystko? Nikt nie mógłby mnie zatrzymać. Ale
chyba zabrnęłam już za daleko.
- Chciałam abyś wiedziała, że stan w jaki cię wprowadziłam prawie cztery lata temu w londyńskim lesie
nie wyrządził ci żadnej krzywdy. Co pewnie już zauważyłaś. Byłam w tym miejscu w celach… hm…
zwiadowczych. Nie byłam pewna kto się do mnie zbliża, kiedy usłyszałam cię przedzierającą się przez
krzaki. Nie mogłam ryzykować spotkania z nieznajomym, który nie powinien tam być. Dlatego
postanowiłam cię unieruchomić. Podczas tego stanu nic ci się nie stało, nikt się do ciebie nie zbliżył.
Siedziałaś w lesie, na pieńku. To był rodzaj zamknięcia umysłu, trwałaś w jednym wspomnieniu o którym
aktualnie myślałaś, a ja cię akurat złapałam. To wszystko.
Miała pusty wyraz twarzy. Widziałam jak przetrawia te wiadomości, których zupełnie się nie
spodziewała. Mełła w palcach róg bluzki.
- Aha… No, tak, rozumiem.
- Dobrze. Miło cię było znowu zobaczyć.
Szybko przeszłam obok niej. Chciałam już wyjść. Czułam duszność, dziwny rodzaj presji, nie mogłam
zebrać myśli. Poczuć trochę świeżego powietrza. Chociażby ten przeklęty deszcz na twarzy.
Byłam już w przedsionku, kiedy mnie dopadła. Chwyciła mnie mocno za łokieć, lekko się zatoczyłam. Do
diabła. Za każdym razem, kiedy patrzyłam na te drobniutkie wampirzyce, zapominałam, że są tak samo
silne i zwinne jak reszta. Pewnie inni, którzy patrzyli na mnie, również cierpieli na taki rodzaj amnezji.
- Nie, nie, nie! Nie możesz iść! Jeszcze nie rozmawiałaś z Edwardem, przecież widzę, dlaczego chcesz już
iść?! My czekaliśmy tak długo… Nie byliśmy pewni, że ty… Nie możesz! Nie możesz nas zostawić!
Nie wiedziałam co jej odpowiedzieć.
- Puść mnie, proszę.
Zdecydowanie nie to, co by chciała usłyszeć.
Zaraz też poczułam dotknięcie czyjejś dłoni na ramieniu. Carlisle. Esme w progu, Alice tuż za nią. Reszty
nie było widać.
- Czy możesz zostać jeszcze chwilę? Chcielibyśmy porozmawiać z tobą o czymś bardzo ważnym. W
sumie to nie my, tylko Edward. Proszę.
Spojrzałam na niego zrezygnowana.
Tak bym chciała do domu…
- Chce ze mną porozmawiać w cztery oczy czy woli z wami?
- Sam, proszę.
Nie zauważyłam jak podszedł do nas, był za moimi plecami. Wyglądał na skupionego, na
zdecydowanego i pewnego siebie. Znowu drgnęłam na dźwięk jego głosu, tyle, że teraz poczuli to też
inni.
- Okay.
Wyszarpnęłam rękę z uścisku Cecile, strząsnęłam dłoń Carilslea. Rozpięłam płaszcz – od razu poczułam
się lepiej. Odwróciłam się na pięcie i weszłam z powrotem do tego samego pokoju, w którym przed
chwilą rozmawiałam z dziewczyną. Przez chwilę słyszałam tylko stukot moich obcasów i oddechy za
moimi plecami, jedne spokojne, inne gwałtowne, urywane.
A potem drzwi się zamknęły i byłam sama w pokoju z Edwardem.
************
- Usiądziesz?
Wskazał ręką na wysokie krzesło stojące pod oknem.
Mowy nie ma.
- Dziękuję, postoję.
Uśmiechnął się lekko, trochę złośliwie, ale miło, sympatycznie, tak jak kiedyś lubiłam najbardziej. Znów
miałam dreszcze. Cholera!
- Nie potrafię wyrazić ani słowami, ani gestami, niczym, jak jestem szczęśliwy, że żyjesz. Że wciąż tutaj
jesteś. Że jestem w stanie rozmawiać z tobą, że w ogóle dajesz mi taką możliwość. To znaczy dla mnie
więcej, o wiele więcej, niż potrafisz sobie wyobrazić. Po tylu latach z tobą w mojej… Mieć cię tutaj to
największe błogosławieństwo, na które nie zasługuję pod żadnym względem. Wiem, że po zakończeniu
tej rozmowy prawdopodobnie nie będziesz chciała mnie znać, odejdziesz, do czego masz pełne prawo.
Mimo wszystko muszę ci powiedzieć, wyjaśnić parę rzeczy. To jest taka sama sytuacja jak myślałaś o
Cecile. Zakładałaś, że ona wie, że to ty byłaś w tym lesie, a ona nie miała o niczym pojęcia, w ogóle
niczego nie zauważyła. Ty też…
Przeczesał dłonią włosy, widzialnie skrępowany, szukał odpowiednich słów. Prawie widziałam
galopujące myśli w jego umyśle. Czekałam.
- Nigdy nie powinienem cię opuszczać. To był jeden z dwóch największych błędów mojego życia,
egzystencji. Drugim było pozostawienie cię z myślą, że zrobiłem to chętnie, wmówienie ci, że cię nie
kocham, że cię nie potrzebuje. Nie sądziłem wtedy, że to była pomyłka. Sądziłem, że robię wszystko to, co
jest dla ciebie najlepsze. Zostawiam cię, robię wszystko, abyś mnie znienawidziła, a ty… po pewnym
czasie zapominasz, wracasz do świata, do którego należałaś. Do ludzi, ciepłych, żywych. Takich jak ty.
To, co się stało na przyjęciu urodzinowym… Jasper… Było tym, czego potrzebowałem, by podjąć taką
decyzję. Narażałem cię na zbyt wielkie ryzyko, prawie na pewną śmierć. Nawet jeśli ja bym wciąż trwał w
mojej wstrzemięźliwości, w moim opanowaniu, nie gwarantowało to, że przeżyjesz. Byli przecież inni,
których nie mogłem być taki pewien. Doszedłem do wniosku, że muszę poświęcić siebie i także fragment
ciebie, abyś mogła być szczęśliwa i bezpieczna w przyszłości. Że nie powinienem się skupiać na tym,
czego chcę i czego potrzebuję, bo ty jesteś o wiele ważniejsza. Nie mogłem niszczyć twojej duszy, twojej
istoty, z powodu tego, kim jestem. Kim ty chciałaś być, by mnie nie zostawiać. To była decyzja dla
większego dobra, które zawsze było dla mnie najważniejsze, od chwili, kiedy cię tylko poznałem.
Nie rozumiałam słowa z tego, co on do mnie mówił. Co miał właściwie na myśli? Że kłamał, by mnie
ochronić, bym mogła dalej żyć? Jak, zostawiając mnie zupełnie samą ze śmiertelnie złamanym sercem?!
- Kilka dni zabrało mi pogodzenie się z własną decyzją. Ale nie mogłem dłużej czekać, należało to
zakończyć jak najszybciej, nie rozpalać w tobie ani w sobie żadnych nowych uczuć. Odciąć wszystko za
jednym zamachem, trwale, na zawsze. Przekonałem wszystkich, także Alice, co zabrało mi niemało
wysiłku, by odeszli bez pożegnania. Wymusiłem na siostrze obietnicę, że pod żadnym pozorem nie
będzie wyglądać w twoją przyszłość, a także na każdym z nich, że nigdy więcej się z tobą nie skontaktują
w żaden sposób. I że mają się o mnie nie martwić, bo zamierzałem pobyć trochę sam. Wiedziałem, że po
tym, co planuję zrobić, nie będę nadawał się do zbyt wielu rzeczy. I potem zrealizowałem swój plan.
Wziąłem cię do lasu i powiedziałem te wszystkie rzeczy, najohydniejsze, najbardziej zdradzieckie, które
mogłem tylko powiedzieć. Że cię nie kocham, że mi się znudziłaś, że cię nie potrzebuję. Że mam cię dość.
A ty mi uwierzyłaś. Od razu. Widziałem to po twoich oczach, po twarzy, po tym, jak spokojnie to
wszystko przyjmujesz. Jak walczysz ze sobą, by mi nie pokazać, że cierpisz. Wymusiłem na tobie tą
idiotyczną przysięgę, że będziesz o siebie dbać. Wydawało mi się, że to wystarczy. Przypomniałem ci o
Charliem, o tym jak wielką i ważną rolę odgrywasz w jego życiu. I zostawiłem cię samą.
Nie uczyniłam żadnego ruchu. On mi właśnie mówił, że wszystko na czym opierałam swoje życie, moje
decyzje, także tą o staniu się wampirem, było kłamstwem.
Przez chwilę panowała absolutna cisza. Nie słyszałam nawet oddechów wampirów za drzwiami, chociaż
wiedziałam, że tam są. Deszcz bębnił o szyby z mniejszą intensywnością. Robiło się coraz ciemniej,
światło dzienne znikało. Wszystko było szare, jednolite. Nie widziałam, żadnych konturów, nic się nie
wyróżniało.
- Cóż, przez następny rok mieszkałem głównie w jakiś miejscach w Afryce, starając się przyzwyczaić do
braku ciebie. Nie udało mi się to w najmniejszym stopniu. Cały czas powstrzymywałem się resztką woli,
by zostać tam gdzie jestem, by nie wrócić do ciebie i nie wykrzyczeć, że cię kocham. Nie obchodziło mnie,
co by się miało stać. Ale przypominałem sobie wszystkie powody, dla których cię zostawiłem. Znowu
twoje dobro, potrzeba twojego szczęścia, którego wierzyłem, na dłuższą metę przy mnie byś nie zdobyła,
trzymała mnie w miejscu. W październiku, dokładnie trzysta siedemdziesiąt osiem dni po naszym
rozstaniu, dowiedziałem się, że wszystko i tak poszło na marne. Nie żyłaś. Już cię nie było. Musisz
zrozumieć, że to dla mnie oznaczało, że nie ma już niczego by dalej trwać, Bello.
Minę miał teraz zamyśloną, jakby przypominał sobie coś starego, coś, co było zakopane w jego umyśle
gdzieś głęboko. Ja wciąż nie uczyniłam żadnego ruchu.
- Pokrótce. Zawarłem z Carlisle’m umowę, że jeśli po pięciu latach wciąż będę chciał popełnić
samobójstwo, umożliwi mi to. W między czasie dołączyła do nas Cee. Nie miało to oczywiście dla mnie
żadnego znaczenia. Jednak po upływie pięciu lat nie ponowiłem swojej prośby. Bałem się. Po tym
wszystkim, co zrobiłem tobie i jakie czyny popełniłem jeszcze wcześniej, byłem pewien, że nie mam już
duszy, niczego co mogłoby przetrwać. A poza tym…
- Zacząłem cię widzieć. – powiedział obojętnym tonem. Jakby to było coś zwykłego. Że widuje martwą
eks dziewczynę, która tak naprawdę nie jest eks, bo ten jej nigdy tak naprawdę nie porzucił. I nie jest
martwa, o czym pseudo eks chłopak nie wie.
- Na ulicach, lotniskach, korytarzach, w budynkach, gdziekolwiek. Było to dla mnie jak narkotyk,
najlepsze uzależnienie. Czekałem tylko na tę chwilę. Początkowo oczywiście zdawałem sobie sprawę jak
bardzo jest to niezdrowe, jak chore i sztuczne. Ale po pewnym czasie było mi wszystko jedno. Liczyło się
tylko to, że mogę cię widywać. Nic więcej.
Znajdował się teraz tak blisko mnie… Czułam jego zapach o wiele intensywniej niż przedtem w tłumie
innych. Pachniał ciepłem. Nie wiem, jak może pachnieć ciepło, słońce, ale stawiałabym właśnie na ten
zapach.
- I tak przez osiemdziesiąt lat. Coraz bardziej byłem niezdolny do jakiegokolwiek funkcjonowania, coraz
bardziej odgradzałem się od absolutnie wszystkiego, wynurzając się z własnego smutku, żałoby i gniewu,
tylko po to, by zobaczyć twój znikający cień na rogiem. Nie byłem nawet pustą skorupą, bo przez nią, jeśli
powieje wiatr, wciąż słychać szum, wciąż daje chociaż złudzenia. Ja byłem jak rozbita muszla. Nie
wydawałem żadnego dźwięku, cokolwiek by się nie robiło.
Poczułam jego ręce na ramionach. Były silne, duże, chyba nawet ciepłe. Zupełnie nie zgadzało się to z
tym, co właśnie mówił, z tym opisem własnej osoby, który właśnie mi przedstawił.
- Bello?
Kiwnęłam lekko głową na znak, że wciąż go słucham.
- Aż poszedłem do opery w Wenecji. To było pierwsze spotkanie z moją rodziną po tylu latach
spędzonych w samotności. Alice swoim smutkiem wyciągnęła mnie na nie. Było mi jej żal jeszcze bardziej
niż siebie, bo ona niczym nie zawiniła, a cierpiała tak bardzo z mojego powodu. Ja popełniłem wiele
błędów, zasłużyłem sobie. W holu spotkaliśmy jakiegoś wampira. Zaproponował nam swoje
towarzystwo. Nie byliśmy pewni czy tego chcemy, ale o nagle spojrzał za siebie, jakby czekał na jakiś
znak i wszyscy poczuliśmy, że nie mamy wyboru. Nagle nie mogliśmy mówić, mieliśmy także problemy
z poruszaniem się. I wtem… za wielkich szklanych drzwi wyszłaś ty. Myślałem, że właśnie doświadczam
najlepszej halucynacji jaka mogła mi się przytrafić. Taka rzeczywista, taka doskonała… Od razu
zauważyłem, że nie byłaś taka jak przedtem. W tej wizji byłaś wręcz kłująco piękna, idealna, spokojna.
Mogłem na ciebie patrzeć i patrzeć. Nie liczyłem na nic więcej, nie słyszałem twojego głosu od tak
dawna… oczywiście nie byłem w najmniejszym stopniu zaniepokojony tym, że nie słyszę twoich myśli. I
nagle wszystko zaczęło się dziwnie rozgrywać. Nie tak jak powinno. Po pierwsze nie byłaś sama. Obok
twojego boku sunął jakiś wampir i już po samych waszych ruchach wiedziałem, że jesteście sobie bliscy.
Ten mężczyzna, którego spotkaliśmy w holu, przedstawił się jako Yann, też zdawał się was oczekiwać.
Rozmowa, która się wywiązała… Nie była normalna. Te wampiry… Cóż, byłem pewien, że zupełnie
oszalałem, do chwili, kiedy się nie odezwałaś. To nie był twój głos. To znaczy, nie ten, który
zapamiętałem. Bardziej melodyjny, piękny. Wampirzy. To była najbardziej surrealistyczna sytuacja w
jakiej kiedykolwiek się znalazłem. Przede wszystkim dlatego, że byłaś w niej ty. A ty nie żyłaś. A ci
mężczyźni byli z tobą, rozmawiali, dotykali. Odpowiadałaś, jakbyś rozumiała w jakiej sytuacji jesteś. Nie,
mówiłaś tak, jakbyś b y ł a sobą, moją Bellą. Naprawdę, w rzeczywistości. Tutaj i teraz. A ja nie mogłem
nic zrobić, żadne z nas nie mogło. Mogliśmy tylko patrzeć i słuchać i o to chyba chodziło, prawda? W
każdym razie, miałem dwie opcje do wyboru: uznać, że pomyliłem się osiemdziesiąt lat temu, ty wciąż
istniejesz i do tego jako wampir, lub że mam najlepszą na świecie halucynację. Zdecydowałem się na to
drugie i tylko dlatego przetrwałem ten wieczór i kilka następnych godzin.
Włosy łaskotały mnie po policzku. Wyschły już i nie zdążyłam ich odgarnąć tak, by mi nie przeszkadzały.
Nie miałam siły ich zaczesać, moje palce, dłonie, w ogóle mnie nie słuchały. Jakby nie były moje. Czułam
się trochę jakby w ogóle mnie tu nie było.
- Znikłaś tak szybko. Cały czas byłaś z tym mężczyzną, Anthonym, siedziałaś obok niego.
Rozmawialiście. Nie byłem pewien, jaka to była rozmowa, wydawałaś się taka obojętna, chłodna,
jakbyście naprawdę dyskutowali o sztuce wystawianej na scenie… I potem nagle wstałaś. Wykrzyczałaś
parę rzeczy, których zupełnie nie zrozumiałem dlaczego. I, jak już mówiłem, znikłaś. Absolutnie rozmyłaś
się w powietrzu. A po chwili my mieliśmy już wolne umysły. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, i tak
czułem się jakbym był przytwierdzony do tego siedzenia, nie miałem żadnej władzy w kończynach.
Pobiegliśmy za tobą. Nie znaleźliśmy cię. Znowu.
- Nie chciałam, aby ktokolwiek mnie znalazł.
Trzymał teraz moje dłonie. Spojrzałam w dół. Wydały mi się takie małe, ale przede wszystkim bierne.
Wydawało mi się, że trzymał je jak jakiś martwy przedmiot, który nie może decydować o tym, gdzie się
znajduje, kto go chwyta. Palce jak patyczki, kruche i delikatne. Oczywiście, chociażby chciał, nie mógłby
ich złamać.
Mówił dalej tak, jakbym niczego nie wtrąciła.
- Bezskutecznie próbowaliśmy znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Ten Anthony się zmył, nigdzie go nie
było. Yann wciąż był w loży, ale nie wiedział niczego. Tylko, że twój przyjaciel poprosił go o zmuszenie
nas do milczenia i ograniczenia nam ruchów. Nic więcej. Przyznam, że zabrało mojej rodzinie trochę
czasu przekonanie mnie do tego, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Nie chciałem uwierzyć. Jeśli to
była prawda, to dlaczego nie pokazałaś nam się, dlaczego pozwoliłaś nam wierzyć, że nie żyjesz? Nie
mogłem zrozumieć, jak mogłaś mi zrobić coś takiego. Dopóki nie uświadomiłem sobie, że przez cały ten
czas wciąż wierzyłaś w moje kłamstwa wypowiedziane w lesie. I że to może być wyjaśnienie. Wszyscy
uruchomiliśmy nasze kontakty z przeszłości, głównie Carlisle i Jasper i udało nam się znaleźć kogoś, kto
mógł cię znać. Faktycznie tak było. Dowiedzieliśmy się jednak bardzo mało. Jednak to były dla mnie
fakty, jak każde dotyczące ciebie, bardzo znaczące. Podobno jesteś niebezpieczna. Nieuchwytna. Bronisz
się przed każdym obcym wpływem czyjegoś umysłu. Mieszkasz w Montenegrze, ze słynnym neutralnym
klanem. I Anthony’m. Twoim… bardzo bliskim przyjacielem. Podobno mężem, bratnią duszą. Mój…
informator nie miał o nim najlepszego zdania. Twierdził, że to oszust, kłamca i zdrajca, z własnego
doświadczenia. A poza tym… wiem, jaki jest ten klan. Niebezpieczny. Nie ograniczają go żadne zasady.
Każdy jego członek to urodzony morderca. Nie pasowało mi to do ciebie, to nie mogłaś być ty. Nie ta
Isabell, nie ta Bella. Jednak musiałem mieć pewność. Żadnych więcej niedomówień, niejasności. A to co
mówiłaś dzisiaj Cee, zgadza się dosyć z tym, co wiem.
Zauważyłam, że drzwi się lekko otwarły. Widziałam Esme i Alice. Najwyraźniej koniec historii się zbliżał.
Już czas.
- Więc?
Edward zacisnął mocno dłonie na moich palcach. Skupił tym moją uwagę.
- Więc co?
Spojrzał na mnie niepewnie. Wiedziałam, że zaczął wątpić czy go naprawdę dobrze słuchałam.
Słuchałam. Zapamiętałam każde słowo. Dokładnie i już na zawsze.
- To jest prawda?
A skąd ja miałam to wiedzieć? Wszyscy dookoła mnie kłamali. Tony, on. Oszukiwali, celowo
wprowadzali w błąd, manipulowali. Sądzili, że wiedzą lepiej, że mogą sami decydować o tym, co jest dla
mnie dobre, najlepsze. O mojej przyszłości. Nie miało znaczenia to w co wierzę. Najpewniej to też jakieś
oszustwo.
- Sam mi powiedz.
Z pewnym wysiłkiem wyciągnęłam dłonie z jego uścisku. Lekko go popchnęłam aby się przesunął. Chyba
nawet tego nie zauważył, a w każdym razie nie zrozumiał, jaki jest cel mojego dotyku. Nie chodziło mi o
żadne przyjacielskie poklepanie, pocieszenie, pożegnanie. Chciałam aby zszedł mi z drogi. Dość już się
nasłuchałam. Chciałam wyjść, pobiec przed siebie najszybciej jak tylko potrafiłam i zapomnieć o
wszystkim.
- Posuń się. – westchnęłam.
- Czy to wszystko prawda? Bella? To co mówiłem o Anthonym, o twoim związku z nim, o twojej… o
twoim klanie?
Odwróciłam się i spojrzałam na niego będąc już prawie przy drzwiach. Stał lekko zgarbiony, jakby
wiedział już, co usłyszy i ten ciężar go przytłaczał. Po raz pierwszy od samego początku tej rozmowy
zrobiło mi się smutno. Z jego powodu.
- Prawdopodobnie.
Otworzyłam drzwi na całą szerokość. Stali za nimi wszyscy. Mieli osłupiałe miny, wyraźnie
podenerwowane. Nie wiem, czego oczekiwali. Chociaż, nie, chyba wiem. Zapewne rzucania się sobie na
szyję, namiętnych pocałunków, okrzyków „kocham cię, wybaczam, wybaczysz mi?” i wiecznego „żyli
długo i szczęśliwie”.
Nie tak od razu, nie ze mną.
Powietrze było rześkie. Wciąż padało, czułam nieprzyjemną wilgoć na twarzy. Nie było żadnych gwiazd,
chmury przesłaniały wszystko. Usłyszałam za sobą odgłosy stóp. Zaczynałam ich już odróżniać po
sposobie chodzenia, to była Alice albo Esme.
- Jak możesz nam to zrobić?!
Alice.
- Zrobić co?
- Zniknąć! Ty odchodzisz i już nie wrócisz, wiem to.
- Nie wiesz, twoja zdolność postrzegania mnie…
- Nie widzę twojej przyszłości, ale nie potrzebuję mojego talentu by to wiedzieć! Ale może to i lepiej, że
się już nie zobaczymy. Nie jesteś już tą osobą, którą kochaliśmy i znaliśmy. Teraz chronisz tych złych!
Podziałało to na mnie jak trzaśnięcie bicza. „Tych złych”? Kto w tej historii wyrządził najwięcej krzywd?!
- Mam tego już dość, po dziurki w nosie. Wy nie wiecie niczego. Niczego! Nie było was ze mną przez
ponad osiemdziesiąt lat. Nie wiecie co się wtedy działo, jakich wyborów musiałam dokonywać, także
przez was. Może i mnie zostawiliście, może i chcieliście dobrze, ale konsekwencje waszych czynów i tak
pozostały ze mną! Jak możecie być tak aroganccy, że nie wiedząc nic, już zabieracie się do sądzenia?!
Żadne z was nie ma prawda do wypowiadania się na ten temat! Do osądzania mnie na podstawie jakiś
plotek, pogłosek! Żadne!
Wydawała się być przerażona. Wyraźnie nie spodziewała się takiej reakcji, takiego gwałtownego upustu
emocji z mojej strony. W tej chwili przysięgłabym, że woda na mnie paruje. Wyraźnie czułam ciepło.
Było już mi, w jakiś pokrętny sposób, lepiej.
- Rozumiem szok, jakim jest dla was moja obecność. To, że jestem wampirem. Że jestem w jakiś sposób z
Tony’m. Ale nie macie prawa niczego mówić na ten temat.
- Przepraszam.
Kiwnęłam głową.
Nie gniewałam się już na nią, wcale. Ochłonęłam już zupełnie.
- Jak to się stało? Bello? Że jesteś wampirem? – Jej głos był bardzo cichy, ginął wśród szelestu deszczu.
- To długa historia.
- Proszę.
Spojrzałam w niebo, krople spadały mi prosto do oczu. Utrudniały widzenie. I poza tym znów byłam
całkiem mokra.
Przypomniało mi się to, co kiedyś powiedział mi Tony. Tę radę, którą wygłosił jeszcze w Montenegrze.
Którą odrzuciłam od razu, bezdyskusyjnie. Że mam się z nimi spotkać, wysłuchać ich historii i
opowiedzieć moją. I potem zdecydować.
Więc chyba była teraz moja kolej.