Co jeśli…?

Transkrypt

Co jeśli…?
Rozdział IX
Co jeśli…?
Kiedy z powrotem znalazłyśmy się w domu, wszędzie panowała cisza. Nie było nikogo w zasięgu
wzroku, chociaż słyszałam ciche szelesty, oddechy. Nie wydawało mi się, że dom jest martwy, tak jak
zwykle by było, kiedy widziałam coś równie pustego i cichego, ale, że jest bardziej uśpiony,
oczekujący. Na jakiś cud, zapewne.
Alice nie puszczała mojej dłoni. Pociągnęła mnie na górę, po schodach. Były strome, ale w całej tej
ciemności i mimo własnych galopujących myśli, wiedziałam, że zrobione z drewna, mają rzeźbione
poręcze i zdecydowanie, są wysokie.
Jej pokój był biały, jak wszystko w tym miejscu, z pojedynczymi czerwonymi plamami,
reprezentowanymi przez dwie prawie przeciwległe ściany. Miałam okropne przeczucie, że za jedną z
nich znajduje się prawdziwa dusza i serce tego pokoju, sens istnienia tej przestrzeni, otchłań mojej
prywatnej rozpaczy, miejsce tortur, palące piekło, ulubione miejsce Alice. Gigantyczna garderoba, w
której, zapewne, ostatecznie się znajdę, choćbym nie wiem jak się próbowała wymigać. Alice nic nie
powstrzyma przed traktowaniem mnie jak lalki, skoro nie mogła tego robić przez tak długi czas, a
rozstała się ze mną, jak sądzę, w samym środku mojej „transformacji”. Może wyżyła się na tej
dziewczynie, Cecile i skoro zobaczy, że nie chodzę w stroju jaskiniowca po polowaniu dookoła, to da
mi spokój. Oby.
Przez całą drogę tutaj, zastanawiałam się jak zacząć. Od czego. Od chwili kiedy mnie opuścili? Czy
nie wspominać w ogóle o tych paru czarnych miesiącach i przejść od razu do Anthony’ego? To nie
byłoby chyba sprawiedliwe, w końcu Edward opowiedział mi wszystko. Tak sądzę.
- Kto cię zaatakował?
Na początku nie zrozumiałam o co mnie pyta, dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że mówi o
moim ugryzieniu, o tym jak stałam się wampirem.
- Nikt mnie nie zaatakował.
Odwróciłam się do niej plecami i wyjrzałam przez okno. Wciąż nie miałam pojęcia jak przeprowadzić
tę rozmowę. Zazwyczaj nie miałam z tym problemu, mówiłam to co chciałam, konkretnie dążyłam do
celu. Nagle na szybę pacnęła wielka kropla, rozbijając się na miliony mniejszych drobinek. Dziwnie
lśniły w tej prawie zupełnej ciemności. Widok był całkiem ładny, podobał mi się. Po pierwsze byliśmy
wysoko, co już jest dużym plusem. Nie lubiłam być w miejscach, gdzie mam ograniczony widok,
gdzie mogę poczuć się jak w kartonowym pudełku. W czerni nocy wybijały się mokre dachy, korony
drzew drgały na wietrze i pod uderzeniami kropel wciąż padającego deszczu. Słyszałam pojedyncze
odgłosy samochodów, skrzypienie furtek, huśtawek. Normalne dźwięki zwykłego przedmieścia.
Zaczęłam mówić, wciąż się nie odwracając.
- Zostałam wampirem pod koniec września, ponad rok po tym jak mnie opuściliście. Co w sumie nie
powinno was dziwić, miałaś przecież odpowiednią wizję.
Usłyszałam jak gwałtownie porusza się na wielkim łóżku, samą mową ciała zaprzeczając moim
słowom. Widziałam jej zaciętą i pewną siebie twarz w odbiciu lustrzanym.
- Nie prawda. Nic nie widziałam.
- Ależ tak. Tylko że o wiele wcześniej. Już na samym początku, jak tylko się poznałyśmy, a nawet
wcześniej, jak tylko Edward zrozumiał, że jego… sytuacja ze mną się skomplikowała, że w pewnym
momencie zacznie się ze mną widywać. Pamiętasz? Te dwie wizje, w których albo zostaję wampirem
albo umieram. Edward zmienił swoją decyzję, odrzucił tą opcję, porzucił mnie. Nie chciał abym była
taka jak wy. Tylko że z mojej strony… nic się nie zmieniło. Moja decyzja, której byłam pewna od
początku, odkąd tylko zdałam sobie sprawę z jej istnienia, pozostała. Dlatego też wizja nie nawiedziła
cię ponownie, widziałaś ją już przecież tyle razy.
Wiedziałam, że za drzwiami wszyscy siedzą i podsłuchują. Myśleli, że ich nie słyszę, że nie jestem
świadoma, ale mi to nie przeszkadzało. Też powinni posłuchać, dowiedzieć się wszystkiego. Byłam
im to winna. Chociaż tyle.
- Trzeba było tylko czekać. Nie liczyłam się z opcją, że kiedykolwiek was spotkam, to już była
przeszłość. Byłam jednak pewna, że trafienie na kogoś z waszego gatunku, będzie tylko kwestią
czasu. Nie wiem dlaczego. Po prostu wiedziałam. To było dla mnie oczywiste, że to nie może się tak
skończyć, że musi być ciąg dalszy. Nawet bez was. W sumie nie czekałam zbyt długo. Ledwo trafiłam
do collegeu od razu natknęłam się na Tony’ego. Nie miałam problemu z rozpoznaniem kim tak
naprawdę jest. A on… był zainteresowany, może już wtedy przeczuwał, może brał pod uwagę, że ja...
W każdym razie, wiedział, że znam jego prawdziwą naturę. Musisz zrozumieć, że Tony nie jest taki
jak wy. On nie boi się takich konsekwencji, nie stara się ukrywać, nie szuka domu, stałego miejsca. Nie
stara się być bardziej człowiekiem niż to mu się podoba, wybiera z człowieczeństwa tylko
odpowiadające fragmenty. Sumienie… to dla niego pojęcie dość abstrakcyjne, w każdym razie
przetwarza je i dostosowuje do siebie, pod własne potrzeby. Twierdził, że czeka na mnie. Że miał
przeczucie, że powinien tu pozostać, stracić trochę czasu, jak się wyraził. Nasza pierwsza rozmowa
była właściwie milczeniem. Pamiętam, że to był spacer, szliśmy zwykłą ulicą przez chyba cały dzień,
zatrzymując się co jakiś czas, ze wzglądu na moje ludzkie ciało. Oboje się cieszyliśmy, że w końcu
trafiliśmy na kogoś, kto, przynajmniej w pewnym stopniu, zaspakajał nasze potrzeby, odpowiadał
nam. Lubiliśmy swoje towarzystwo. Oczywiście, przeszkadzała mu moja, wciąż płynąca w żyłach
krew, ale nie na tyle by zahamować cokolwiek, co, jak się okazało, miało nadejść bardzo szybko.
Odróżniałam granatowe, może trochę szarawe chmury, pełzające po niebie, od czarnej ciemności
sklepienia. Co chwilę migał księżyc, ale gwiazd nie było praktycznie wcale widać. Były za małe,
nieistotne, znikające we wszechświecie, pod naporem chmur. A przecież to dzięki nim dostrzega się
piękno nocy.
- Po około dobie byłam już wampirem. A w każdym razie miałam w swoich żyłach jad. Nie
widziałam powodu dla którego miałabym się z tym wstrzymywać. Może jedynie Charlie. Albo Jake.
Ale nie mogłam żyć tylko dla nich, to nie było to. Czas było zacząć decydować o własnym dobrze.
Wiem, że żadne z was tak tego nie widzi, raczej postrzega to jako samobójstwo lub coś o wiele
gorszego. Ale to była moja suwerenna decyzja, podjęłam ją, bo wiedziałam, że nie ma odwrotu od
tego co było. Nie mogłam sobie wymazać pamięci, pozbawić się doświadczeń, wiedzy, którą
zdobyłam.
- W końcu umarłam. Tony był cały czas przy mnie, pamiętam to dobrze, mimo bólu. Czasami trzymał
mnie za rękę, bo jak mi później wyjaśnił, nie mógł się powstrzymać. Od samego początku się mną
opiekował. Nigdy nie dopuścił do sytuacji, przez którą mogłabym żałować jakiegoś swojego czynu.
Usłyszałam lekki szelest. W tym pokoju i poza nim. Wiedziałam, że się ze mną nie zgadzają, że dla
nich Anthony jest czarnym charakterem, może nawet mordercą. Większość osób tak myślała, co w
sumie, obiektywnie rzecz biorąc, było prawdą. Tyle że ja nie byłam obiektywna. I co najważniejsze,
nie musiałam być.
- Nigdy nie zabiłam człowieka. Oboje poczyniliśmy wszelkie przygotowania by uniknąć… by nie dać
mi okazji. Poprosiłam go o to. On sam nie pije ludzkiej krwi chociaż, jak się przyznaje, zdarza mu się
oszukiwać w swojej wstrzemięźliwości. Lubi ludzkie towarzystwo, bawi go to.
Do czego miałam teraz przejść? Przecież nie będę jej opowiadać jak siedziałam przez dłuższy czas w
jakiejś puszczy, żeby tylko nie trafić na człowieka i nie rozszarpać go. Nie zamienić się w potwora.
Albo jak później zaczęłam w końcu wałęsać się po różnych miejscach, nigdzie nie zostając na dłużej,
nie mogąc znaleźć domu. Nie byłam taka jak Tony, dla mnie domem byli ludzie, czy raczej już
wampiry. Bliskie dusze. Aż…
- Po około dwudziestu latach spotkałam w okolicach Luizjany pewnego wampira, Luciusa. Byłam
akurat sama, Anthony przebywał w Paryżu na jakiś hucznych balach, a ja nie lubiłam rzeczy tego
typu, sama wiesz. Zawsze się od nich wymigiwałam i w tym czasie sama organizowałam sobie
zajęcia. Zwróciłam na niego uwagę, bo widać było, że nie był żadnym normandem, ani włóczęgom.
Wyglądał bardziej jak… arystokracja, wyższa klasa. Bardzo głośno się śmiał. Nie był smutny, jak mi
się wydawało, że powinien być, wiesz, potępiona kreatura z piekła rodem, te sprawy. Sprawiał
wrażenie otwartego, miłego. Więc kiedy w końcu postanowiliśmy ze sobą porozmawiać nie robiłam
żadnych problemów. Nie uciekałam, postarałam się za to nie robić z siebie idiotki. Nasza… rozmowa
trochę trwała. Parę dni. Plus minus, nie zwracałam na to uwagi, była ona… rozproszona.
Miałam ochotę walnąć głową w okno. Po cholerę ja w to wchodziłam, no po co?! Zachciało mi się
opowiadać o eks chłopakach, kiedy poprzedni eks przyciska ucho do dziurki od klucza. Ależ ze mnie
idiotka. Naprawdę, zasługuję na te ognie piekielne w garderobie Alice. Słowo daję.
- Jakoś to tak wyszło, że… My… To jest ja, a potem on… Razem trafiliśmy do Paryża. – dokończyłam
smętnie. Skok z okna wydawał się bardzo dobrym pomysłem. Tak samo jak deszcz. Przymiarki
krawieckie. Wszystko, tylko nie kontynuowanie tej rozmowy. Czy tam monologu.
Usłyszałam nagle coś dziwnego za ściany, jakby padające na drewnianą podłogę kamyczki. I ciche
połączenie jęku z westchnieniem, syk i wreszcie wszystko umilkło. Oprócz padających „kamyczków”.
- W każdym bądź razie, ja i Tony, trafiliśmy do domu Luciusa, którym była Montenegra. Dość szybko
zostałam oświecona w roli jaką pełnił ten klan na świecie. O tym jak zachowujemy naszą neutralność,
suwerenność. Obojętność. Jak dbamy tylko o siebie i swoich członków. My nie prowadzimy żadnych
krucjat, nie jesteśmy mordercami do wynajęcia. Rzadko kogokolwiek zabijamy, mimo tych wszystkich
plotek, które znacie, robimy to tylko, kiedy ktoś… wyrządzi nam jakąś krzywdę. Po prostu bronimy
siebie w bardziej aktywny sposób niż wieczna ucieczka. Mamy tą siłę. Jednak najbardziej kuszącą
rzeczą z tego wszystkiego, wydawała mi się swoboda wszystkich członków. Chcesz to zostań, chcesz
to odejdź. Możesz nam pomóc, użyczyć swoich talentów jeśli je masz. Przydać się w taki czy inny
sposób. Do niczego nie jesteś zmuszany, możesz zawsze odmówić naszej prośbie. Oczywiście, to
oznacza, że w każdej chwili my możemy ci odmówić azylu. Odpowiadasz za swoje decyzje, ponosisz
konsekwencje. I nie jesteś sam.
- Dołączyłam do nich. Anthony nie miał nic przeciwko, cieszył się z takiego rozwiązania.
Gwarantowało mi ono bezpieczeństwo, zajęcie i substytut rodziny. Po pewnym czasie, mimo tego, że
co jakiś czas miałam, coś, co mój przyjaciel Tobias określał „ciągotą do przestrzeni” , zostałam
liczącym się członkiem klanu. Niebagatelną rolę w tym odgrywały moje zdolności, od których
wkrótce uzależnili się wszyscy. Było to takie wygodne.
- Wygodne? W jaki sposób? Pacyfikowałaś innych zamykając ich we własnych głowach?
W sumie nie powinnam jej tego mówić. Nikt nie powinien znać dokładnie twoich granic, tego, do
czego możesz się posunąć. Znać cię zbyt dobrze. Ale z drugiej strony… to była Alice.
- Nie tylko. To co zrobiłam Cecile… Trochę czasu zajęło mi dokładne sprawdzenie co potrafię. Jak
mogę wykorzystywać swój dar.
Odwróciłam się w jej stronę. Siedziała prawie na krawędzi łóżka, ledwo się już na nim trzymając.
Jakby chciała być jak najbliżej mnie, jednocześnie wiedząc, że nie powinna wstawać. Usiadałam obok
niej.
- Wyobraź sobie jezioro. Wielkie, spokojne jezioro. Nie marszczone przez wiatr, kaczki, ryby, ludzi,
cokolwiek. I że czasami wystają z tego wielkiego jeziora pojedyncze patyczki trzciny. Wbijają się jasno
i wyraźnie ponad powierzchnię. Znasz je, rozpoznajesz. Widzisz je od razu, bez żadnego wysiłku. Ale
jeśli zaczniesz się uważnie przyglądać, jeśli naprawdę się skupisz, zobaczysz także inne patyczki,
nawet jeśli dobrze ich nie znasz.
Na jej twarzy widniało totalne zagubienie.
Wiedziałam, że nie powinnam zabierać się za metafory.
- No dobra, nieco prościej. Świecisz się dla mnie jak jakaś meduza na baterie. Kiedy tego chcę.
Teraz wyglądała… no, cóż, wcale nie wyglądała. Absolutna pustka na twarzy.
Wychodzi na to, że z metaforami szło mi lepiej niż z waleniem prosto z mostu.
- Meduza?
- Nie tak dosłownie. Chodzi mi o to, że… Każdy jest jedyny w swoim rodzaju. Nie ma dwóch
identycznych osób. Ale na świecie jest tyle dusz… Nie widzę wszystkich, na pierwszy plan zawsze
wysuwają mi się te, które znam najlepiej, z którymi miałam emocjonalny kontakt, coś przeżyłam. Jeśli
się skupię i mam jakieś punkty zaczepienia, mogę też znaleźć innych.
- Widzisz dusze?
Miała szeroko otwarte oczy, zafascynowanie wypisane na twarzy. Lepsze to niż nic.
Wzruszyłam ramionami.
- Coś tak jakby. Dusze, cokolwiek tam jest. Iskry, nitki, coś, co jasno pulsuje, zawsze gdzieś z tyłu
mojej głowy… Nie potrafię tego opisać. Zresztą to zmienia swoją postać, mogę interpretować to na
różne sposoby… Czasem to blednie, i wiem, że wtedy ta osoba nie jest w najlepszej formie, ja sama
czuję się nienajlepiej, martwię się zawsze, bo... To nie jest nic takiego jak umiejętność Jaspera lub
Edwarda, nie czytam w myślach, nie mam pojęcia, co dana osoba czuję. Po prostu wiem, czy nie dzieje
się coś złego. I to nie zawsze. Czasami się mylę. Próbuję ci powiedzieć, że nic nie jest pewne.
Zrzuciłam buty z nóg i podwinęłam je pod siebie, objęłam je ramionami.
- Ale przede wszystkim moja umiejętność przydaje się w inny sposób. To co zrobiłam twojej siostrze
podziel przez sto. I wtedy otrzymasz idealną barierę, która pozwala ci robić co chcesz, mieć wolną
wolę, ale jednocześnie zabezpiecza cię przed jakąkolwiek ingerencją innego umysłu. Jesteś sama w
swojej głowie.
- Tak jak ty? Jeśli byś zrobiła mi coś takiego, Edward nie mógłby przeczytać moich myśli?
- Tak. Ale Jasper wciąż mógłby odczuć twoje emocje, ty sama widziałabyś czyjąś przyszłość itp. To
działa na innych tylko jeśli chodzi o bardziej namacalne rzeczy jakimi są myśli, sztuczne odczucia.
Kiedy ingerujesz, próbujesz się włamać do czyjejś głowy, namieszać, a nie tylko odbierasz sygnały. Ty
nie zmieniasz przyszłości, tylko ją widzisz. Jasper… no cóż, nie wiem jak było by z nim, nigdy nie
próbowałam chronić kogoś przed kimś, kto manipuluje emocjami. One są jeszcze bardziej zmienne i
ulotne niż myśli. Ale sądzę, że byłby w stanie to robić, chociaż pewnie nie szło by mu to tak łatwo jak
zwykle. Natomiast ze mną nie ma szans. Nikt jeszcze, nawet w najmniejszym stopniu, nie potrafił
mnie złamać, dostać się do mojej głowy czy… duszy. Jasper nie wyczuje niczego. Jakby mnie tu nie
było. Jakbym nie istniała.
Byłam tak zatopiona we własnych myślach, że nie zauważyłam, kiedy znalazłam się na łóżku w całej
jego rozciągłości. Dopiero po chwili zrozumiałam, że nie rozwaliłam jakimś cudem następnego mebla,
tylko Alice z całej siły się do mnie przytuliła, niszcząc moją postawę obronną, zamkniętą. Przytuliła
się do mojej szyi, czułam mocno jej dłonie, ramiona, na sobie. Prawie boleśnie.
Było mi dziwnie przyjemnie.
Jak w domu.
************
Nie mam najbledszego pojęcia ile tak leżałyśmy.
Byłam natomiast pewna, że za ścianą, za drzwiami wciąż wszyscy są. Nie przeszkadzało mi to jednak
w najmniejszym stopniu. Nie psuło to chwili, a w przedziwny sposób ją uzupełniało. Kompletowało.
Czułam jej rzęsy przy prawym obojczyku. Łaskotały mnie, poruszając się w górę i dół.
- Co było dalej?
Jej głos był bardzo cichy, przez chwilę nie byłam pewna czy sobie tego nie wyobraziłam przypadkiem.
- Nic takiego. Po prostu… egzystowałam. Och, nie myśl, że to był smutny czas, że go żałuję. Że było
mi źle. Przez większość chwil byłam dosyć szczęśliwa. Przede wszystkim nie byłam sama. Jednak
wciąż mi czegoś brakowało, najważniejszego elementu. Wciąż nie jestem pewna czego konkretnie.
Umyka mi to…
- Czy wiedziałaś, że spotkasz nas w Wenecji?
Poczułam, że napinam mięśnie. Robiłam tak odruchowo, na samą wzmiankę tego miasta. Mimo
wszystko nie kojarzyło mi się dobrze. Wiedziałam, że to co robię teraz zapewni mi spokój. Ostatecznie
się pogodzę z przeszłością, rozwiążę najważniejszy problem. Jednak nie oznaczało to wcale, że jest to
przyjemne. Przynajmniej czasami.
- Nie. Zobaczyłam was po raz pierwszy od osiemdziesięciu lat chwilę przed spotkaniem się twarzą w
twarz. Nie miałam zbytniego wyboru zresztą. Czy chciałam tego czy nie.
Zaśmiałam się gorzko na myśl o tamtejszych słowach Tony’ego. „Niczego nie musisz”.
- Co to znaczy?
- Że miałam ograniczone możliwości.
Wyplątałam się z jej ramion i wstałam, dość szybko i gwałtownie, podchodząc do drzwi. Natychmiast
usłyszałam coś jak głuchy stuk i stłumione „Cholera, Rose…!”. Uśmiechnęłam się pod nosem. Zawsze
wiedziałam, że Emmett nie przebiera w środkach, kiedy coś sobie ubzdura. Najwyraźniej podglądanie
i podsłuchiwanie mnie w kretyńskich i skomplikowanych pozycjach obecnie go bawiło.
Odchrząknęłam. Głośno, tak aby wszyscy, absolutnie wszyscy, to słyszeli.
- Muszę iść na polowanie. Dawno nie byłam…
Zobaczyłam szybko przenikającą panikę przez jej twarz i coś jeszcze, jakby zaniepokojenie. O czym
ona myślała? Że zamierzam już sobie pójść? Najwyraźniej. Wcale nie chciałam. Poczułam nagłe,
dziwne pragnienie, uspokojenia jej, zapewnienia, że będę. Że nie zniknę ze świtem jak przystało na
wampira.
- Do zobaczenia za kilka godzin, Alice.
Naprawdę musiałam szybko zapolować. Czułam, że pragnienie sprawia, że jestem coraz bardziej
drażliwa, łatwo pękałam, poddawałam się od razu. Potrzebowałam trochę kontroli nad sytuacją i
własnym ciałem, skoro nie mogę jej mieć nad emocjami.
Znów nie spotkałam nikogo. Jednak dom wydawał mi się mniej spokojny, jakby drzemała w nim
energia, gotowa w każdej chwili wybuchnąć. Po kilku sekundach byłam już na dworze.
Wreszcie przestało padać. Powietrze było rześkie, pełne ozonu, takie jakie lubiłam. Świeże. Zmrok
wciąż był dookoła, jednak nieco bardziej szarawy niż czarny, co nie powstrzymało mnie przed
biegiem zdecydowanie nie przypominającym ludzkiego. Nie dość, że biegłam z prędkością
wykraczającą poza możliwości większości zwierząt, nie wspominając o człowieku, to jeszcze miałam
na sobie elegancką czarną sukienkę i byłam boso. Czułam wodę źdźbła traw na podeszwach.
Łaskotały jak rzęsy Alice na mojej szyi chwilę temu. Nie miałam pojęcia gdzie może być najbliższy las,
nie potrafiłam skorzystać ze wspomnień, które zachowały mi się z przejażdżki z Jasperem. Mój mózg
był absolutnie bezużyteczny.
Krążyłam jakiś czas po okolicy. Próbowałam poradzić sobie z zamętem w mojej głowie,
uporządkować i przyswoić sobie fakty. Edward mnie okłamał. Postąpił jak ostatni kretyn,
beznadziejnie przewidując przyszłość i kierując moimi losami, najwidoczniej przebywanie z siostrą
niczego go nie nauczyło. Ten kretyn mnie kocha. To jest, tak mówi. Co wydaje mi się prawdą, pasuje
to do jego charakteru. A co ze mną? Czy ja też… Nie, mowy nie ma. Jego kochała Bella, nie Isabell.
Ludzka dziewczyna, nie wampirzyca. I on też kochał Bellę. Nie mnie. Jedyne co Isabell ma wspólnego
z nim, to, to, że totalnie mięknie na sam dźwięk jego głosu i ma niepokojące myśli. Co nie znaczy nic.
Głupoty, nieistotne szczegóły, które da się zignorować. Nie mogę się jednak wypierać tego, że kocham
Alice. Była dla mnie jak siostra, najbliższa przyjaciółka i teraz nagle, w ciągu kilku chwil, znów się nią
stała. Na samą myśl o tym miałam ochotę jeszcze bardziej przyspieszyć z radości i jednocześnie
odczuwałam potrzebę walnięcia w drzewo. Żadna z opcji nie była możliwa.
Trafiłam na jakieś zwyczajne zwierzaki, łosie i sarenki. Nic ciekawego, żadne wyzwanie. Szybko się z
nimi uporałam. W drodze powrotnej już nigdzie nie kluczyłam, biegłam prosto do ich domu.
Musiałam się trochę pospieszyć, moje zmysły wyczuwały coraz większe natężenie ruchu ludzkiego. I
zaczynało świtać. Słońce nie było jasne, ostre, ale mimo wszystko nie powinnam ryzykować. W końcu
wyhamowałam przed ich bramą, niezauważona przez nikogo, nawet mieszkańców domu, którzy
przecież mieli wyczulony węch i słuch. Rozejrzałam się czy nikt nie patrzy i włamałam się do
bagażnika samochodu Jaspera, który wciąż stał przy krawężniku. Jak zwykle w takiej sytuacji
pojawiły się wyrzuty sumienia, ale szybko je stłumiłam, wmawiając sobie, że właściciel nie miałby mi
tego za złe. Poza tym nie wyrządziłam żadnych szkód, nie pozostawiłam ani rysy. Byłam pewna, że
nawet nie zauważy.
Zależało mi na mojej torbie. Chciałam się przebrać, odciąć się od wczorajszego wieczoru chociaż
samym ubraniem. W mojej torbie były tenisówki i inne bezpieczne rzeczy. Bezpieczne? Zirytowało
mnie użycie tego słowa, nawet we własnych myślach. Nie przyjechałam tutaj nikogo uwodzić,
wszystko jedno czy nosiłam koronkową kieckę czy rozciągnięty sweter. Nikogo to nie obchodziło, na
pewno. Nie powinno przynajmniej. Ale mimo to się przebrałam. W bezpieczne rzeczy.
Bezszelestnie prześlizgnęłam się do tylnego wejścia. Nie chciałam aby ktokolwiek mi otwierał,
wolałam się znaleźć w domu niezauważalnie. Na samym wstępie moją uwagę przykuły dźwięki
dochodzące z jakiegoś pokoju. Starając się być cicho i ogólnie zachowując się jakby mnie nie było,
uchyliłam drzwi. Była to jakaś część salonu, pokoju w którym siedziałam wczoraj czekając na Cecile.
Widziałam teraz fragment Emmetta z natężeniem wpatrującego się w gigantyczny telewizor.
Oczywiście. Football. Faktycznie, były teraz jakieś superważne, w oczach większości mężczyzn,
rozgrywki. Moje myśli bezwiednie powędrowały do Charlie’go. Szybko weszłam do pokoju, starając
się od nich odpędzić. Nie potrzebowałam ich teraz. Brat Edwarda wciąż mnie nie zauważał. Nie
wiedziałam czy jest to efekt moich umiejętności czy gorączki sportowej. Zareagował dopiero wtedy,
kiedy kanapa obok niego ugięła się pod moim ciężarem. Ledwo na mnie spojrzał. Byłam w sumie
zadowolona; miła odmiana po całym dniu bycia pod obserwacją i czujnymi spojrzeniami.
Zastanawiałam się czy powinnam coś powiedzieć. Zagaić o wynik meczu? O tym kto gra? Bo przecież
nie o to czy on też nie ma ochoty porozmawiać lub czy nie chce mi oznajmić czegoś niezmiernie
ważnego. Wystarczy, naprawdę.
- Jak idzie?
- Co?
Chyba powinnam dać sobie spokój.
- Mecz. Kto wygrywa?
- Francuzi.
- Aha.
Westchnęłam cicho i rozejrzałam się po pokoju. Był, jak wszystkie domy Cullenów, idealnie
urządzony. Ze smakiem i gustem. Raczej panował tu półmrok, zasłony były zasunięte. Kątem oka
zobaczyłam otwarte drzwi do jakiegoś innego pomieszczenia. Wydawało mi się, że jest tam pełno
książek. Biblioteka? Chyba. Ciekawe, czy…
- JEEEEEESTTT!!!
Jeśliby się dało, to w tej chwili leżałabym bez ducha na podłodze.
- No, dalej, złap to, złap, złap…! To jest piłka! Łap…! No, mówiłem! Idiota! Przecież ta piłka jest
wielka, jak ten kretyn mógł…
Już zapomniałam jak nie lubię footballu, piłek, telewizorów i mężczyzn z tym obłędem w oczach.
Chociaż w sumie wyglądało to całkiem zabawnie. Machał rękami na wszystkie strony, próbował
chyba wyrywać sobie włosy, uderzał co chwilę o kolana, kanapę, wszystko co mu się nawinęło.
Może powinnam znaleźć Alice? Na pewno na mnie czeka, cała w nerwach czy jednak nie zwiałam.
Nie miałam o to do niej żalu. Już planowałam się jakoś cichcem wymknąć, kiedy poczułam jego rękę
na ramieniu. Pomyślałam, że tym razem oberwać miałam ja, a nie poduszka czy stolik, ale nie. Zaczął
ignorować telewizor i patrzeć na mnie. A tak dobrze nam szło.
- I jak tam?
Skręciłam się w duchu. Nienawidziłam takiego pytania. Co miałam odpowiedzieć, „dziękuję,
okropnie, a u ciebie”? Raczej nie.
- W porządku.
- Alice się zastanawia czy może cię poprosić byś została z nami przez chociaż kilka dni. A mój
kochany braciszek, w ramach jakiegoś pokręconego altruizmu, chce jej to wyperswadować.
Nie powiedziałam mu nic. Przyznaję, przeleciała mi przez głowę myśl, że w sumie to nigdzie mi się
nie spieszy, mam czas, do nikogo nie muszę biec. Ale nie rozważałam jej na poważnie, wolałam nie.
- A tak wracając do tego co podsłuchałem, kiedy rozmawiałaś z Alice. Wiesz, zastanawiałem się… czy
to co robisz, wyrządza jakieś szkody w mózgu?
Przewróciłam oczami.
- Nic nieodwracalnego.
- Super. Mogłabyś zrobić coś takiego mnie?
Spojrzałam na niego jak na wariata. Ewidentnie szaleństwo w tej rodzinie rozszerzało się jak wściekła
szarańcza.
- Proszę, Bella. Wiesz, oddajesz tym przysługę wszystkim.
- Co? Robiąc z ciebie lalkę? Może i masz rację, wszystkim tu przyda się mały odpoczynek od…
- Nie, miałem na myśli, tą lżejszą opcje. No wiesz, że taką Edward nie mógłby przeczytać moich
myśli. Chociaż, na trochę.
Mówiąc to rzucił ukradkiem spojrzenie na telewizor. I od razu wiedziałam o co tak naprawdę
chodziło.
- Chcesz z nim walczyć? Pogięło cię?!
- On zawsze wie co myślę, to nudne brać udział w takich potyczkach. Jeszcze nie walczyłem z nim tak
fair. Daj spokój. Użycz mi odrobinki swojej mocy, o wielka, o Bello, moja…
- Nawet nie kończ.
- Super. Więc kiedy zaczniesz operację? No wiesz, muszę mieć przedtem chwilę by go sprowokować.
- Cóż, Emmett. Zważywszy na wszystko, na to jak dobrze cię znam, jak bardzo cię lubię, ile dla mnie
znaczysz… to nigdy.
- No weź! Nie możesz mi tego zrobić! Cale życie czekałem aby się odkuć!
Około miliona razy słyszałam podobne błagania, nieodzownie z ust mężczyzn. Zupełnie napędzani
przez chromosom X, rywalizacja przesłaniała im wszelkie sensowne myśli. Na początku ulegałam,
głównie po to by mieć w końcu święty spokój i zawsze kończyło się to gapieniem na naparzających się
facetów i pilnowaniem ich by nie poodrywali sobie różnych kończyn. Dziękuję bardzo.
Usłyszałam szybkie kroki, drzwi się otworzyły z hukiem.
- Bella!
- Co się dzieje?!
- Emmett, co ty jej…
- Spokojnie, ludzie. Prowadzimy tylko dyskusje teoretyczne, co jest jej winą, bo ja chciałem przejść od
razu do praktyki. Nie, Edward? Ty też byś tak na pewno zrobił, bo myślenie i rozważania to u ciebie
skutkują raczej kiepskimi wynikami. Zupełnie się na tym nie znasz. Dowody siedzą dookoła nas.
Rozejrzał się zadowolony po towarzystwie.
- Poza tym sądzę, że małe praktykowanie z Bellą by ci się akurat przydało. Dowiedziono naukowo, że
różne frustracje można rozwiązać poprzez kontakt fizyczny, a zważywszy na to kiedy ty ostatnio go
miałeś, a nie, w o g ó l e go nie miałeś, to sugerowałbym…
- Emmett, chodź ze mną, proszę. Natychmiast!
Boże, takie dziecko jak Emmett potrzebuje wiecznej matki. Jak dobrze, że jest tutaj Esme.
Jeszcze zanim wstał poklepał mnie po plecach z taką siłą, że mimowolnie się skrzywiłam i pochyliłam.
- Idę po reprymendę za moje dobre i szczere rady, płynące prosto z serca, w trosce o mojego
najmłodszego braciszka, a ty się na poważnie zastanów, Bells. Nad jednym i drugim.
W pokoju została tylko nasza trójka; ja, Alice i Edward. Wiedziałam, że powinnam się czuć
niezręcznie, ale nie. Nie przeszkadzał mi sposób w jaki Edward na mnie patrzał. Nie czułam się z tym
dziwnie, było mi miło. Ciepło. Wiedziałam, że nie powinno tak być, że nie mogłam się cieszyć z takich
spojrzeń, pełnych… sama nie wiem czego. Miłości? Tęsknoty? Smutku połączonego z radością?
Zdecydowanie było w nich napięcie, natężenie.
Nie słyszałam jego głosu od tak wielu godzin…
- Tak się zastanawiałam czy nie mogłabyś zostać z nami przez jakiś czas? Bella?
Najwyraźniej perswazje Edwarda, o których mówił Emmett, nic nie dały.
Rzuciłam szybkie spojrzenie na jego twarz. Była idealnie pusta, nie gościły na niej żadne emocje.
Idealna mina pokerzysty. Człowieka przygotowanego na wszystko, a zwłaszcza na przegraną.
- Jeszcze się nie zastanawiałam. Chyba powinnam… Ja… nie wiem.
Alice do mnie szybko podeszła. Spojrzała mi przy tym uważnie w oczy, jakby upewniając się w
czymś. Po czym prawie zmiażdżyła mi bark swoją głową przy przytulaniu się. Odkąd się okazało, że
nie mogą mnie już złamać zwykłym dla nich dotykiem, zaczęli nadużywać swojej siły. Co w sumie mi
nie przeszkadzało.
- Nie ma sprawy, nie musisz decydować. Tak tylko pytałam.
- Dzięki.
Byłam jej naprawdę wdzięczna. Nie miałam ochoty na podejmowanie żadnych decyzji, wolałam
trwać w takim zawieszeniu. Prawdopodobnie znów robiłam to, co Anthony wytykał mi przez cały ten
czas, ale mniejsza z tym. Jego tutaj nie było i ot nie był jego interes. Już nie, nigdy więcej. Koniec.
Widziałam jak Edward zrobił krok w naszym kierunku i nagle zaczęłam się bać. Co jeśli o on miałby
mnie przytulić? Nie zniosłabym tego, tyle wspomnień, pocałunków, dotyków, myśli…
Szybko się wyprostowałam.
- Co jest za pokój tam? Za tymi drzwiami?
- Tam? Biblioteka Carlisle’a. Chcesz zobaczyć?
Wyciągnął do mnie rękę. Alice mnie puściła i zaczęła się szeroko uśmiechać, ciepło, zachęcająco.
Wstałam sama.
Nie wiem, wolałam go nie dotykać. Oczywiście zrobiłam to już wcześniej, wczoraj przez prawie całą
nasza rozmowę trzymał mnie za ręce, ale ja tak tego nie czułam. Wydawało mi się wtedy, że stoję
obok, nie że biorę udział w tym tak naprawdę. Ledwo mogę sobie przypomnieć jak się wtedy czułam.
Za każdym razem, kiedy o tym myślę, czuję powiększający się chaos w głowie.
Wiedziałam, że idzie za mną. Czułam jego zapach, tak znajomy, a jednocześnie zupełnie nowy.
Słyszałam dźwięki jakie wydało ocierające się o skórę ubranie. Z jakiś powodów, przez to, przebiegł
przeze mnie dreszcz.
Już prawie była przy drzwiach, kiedy nagle szybkim ruchem wyprzedził mnie i otworzył drzwi, cicho
mrucząc „proszę”. Ledwo zauważyłam, że coś takiego zamierza. Chyba powinnam bardziej skupić się
na nim i na wszystkim dookoła, a nie rozpamiętywać jakieś nic nie znaczące szczegóły, odczucia.
Przebiegłam wzrokiem ciemne pułki. Przeważała literatura związana z medycyną, filozofią i klasyki,
takie jak Hamlet, Makbet, Trzej Muszkieterowie. Prawie same białe kruki, wydania unikatowe.
Przesuwałam się coraz dalej, mając nadzieję, że znajdę to, czego zwykle poszukiwałam w każdej
bibliotece. Wiedziałam, że robi się z tego mój osobisty bzik, lekka obsesja, ale trudno. Wampirom
bardzo trudno się zmienić, oduczyć od jakiś przyzwyczajeń, a mnie się zwyczajnie nie chciało.
Edward wciąż stał za mną. Bardzo blisko, oddzielało nas tylko paręnaście centymetrów. Czułam jego
lekki oddech, poruszał włosami przy moim lewym uchu, łaskotały po policzku. Nie poprosiłam go by
się odsunął.
W końcu trafiłam. Wichrowe Wzgórza, wydanie z 1899. Tego jeszcze nigdy nie widziałam. Starając się
aby nie zobaczył dokładnie jaką książkę wyciągam, sięgnęłam po nią i szybko otworzyłam.
Przebiegłam wzrokiem po pierwszych ilustracjach i rozdziałach. Były bardzo piękne. Narysowane
delikatnym rysikiem, twarze postaci były tylko zarysowane, szczegóły niewidoczne, mimo
dokładnego zobrazowania tła.
Słysząc jego cichy chichot wiedziałam, że zawiodłam na całej linii.
- Jeszcze ci się nie znudziło?
Rzuciłam mu spojrzenie, mając nadzieję, że mimo kompletnego rozchwiania emocjonalnego na
dźwięk jego głosu, jest miażdżące.
- Tego wydania jeszcze nie czytałam.
Kiwnął głową, przyjmując śmiertelnie poważną minę.
- Więc nie marnuj czasu, zacznij czytać.
Ha, jeśli myślał, że potraktuje jego słowa jak dobry żart, to się głęboko pomylił.
- Dzięki.
Zajęłam miejsce na fotelu tuż przy oknie. Usiadłam w bardzo skomplikowanej pozycji, typowej dla
mnie. Nogi dziwnie podkurczone, ręce obejmowały jedną z nich, byłam przechylona na jeden bok,
bliżej światła. Z przyzwyczajenia, nie potrzeby. Trochę mnie rozpraszało dziwne, matowe błyszczenie
się mojej skóry przez delikatne, zamglone słońce, ale szybko się zatopiłam w powieści. Nie miało dla
mnie znaczenia ile razy ją już przeczytałam, za każdym razem była tak samo świeża, odkrywcza,
ujmująca. Wzruszająca, pozwalająca docenić to co się ma. Dopiero po chwili zauważyłam, że Edward
wcale nie zostawił mnie samej, tylko wciąż mi się przyglądał stojąc w pewnej odległości.
Zastanawiałam się czy nie powinnam czegoś zrobić. Porozmawiać? Poprosić go żeby odszedł? Samej
odejść? Nie chciałam aby… nie było go tutaj. Ze mną. Żeby był gdzieś daleko ode mnie.
- Bella?
- Tak?
- Czytasz książkę?
Zawahałam się.
- Tak właściwie to już nie.
- Nie musisz słuchać Alice. Chodzi mi o to, o co cię prosiła. Jeśli nie chcesz, nie zostawaj. Wiem, że
zrobiłabyś coś takiego dla niej, nawet jeśli byś miała na tym ucierpieć. Zawsze taka byłaś.
- To było dawno temu, Edward. Wiele rzeczy się zmieniło.
- Tak, ale nie to. Wiem to.
Zirytował mnie dziwnie. Według mnie, cały problem polegał na tym, że on nie wiedział o mnie
prawie nic.
Pominęłam milczeniem jego wypowiedź i udałam, że wracam do książki.
- Wiesz, nie widziałem cię o tak dawna, w sumie to nie spodziewałem się, że kiedykolwiek zobaczę
cię… w takiej formie. I nie mam pojęcia o czym z tobą porozmawiać, Bello. O czym mogę.
Jego głos zrobił się dziwnie intensywny przy ostatnim zdaniu. Ja świetnie wiedziałam o czym nie
powinniśmy rozmawiać. Proste.
Zupełnie nie wiedziałam, co powinnam mu odpowiedzieć. Nie mogę z nim rozmawiać o pogodzie,
nie po tym , co mi wczoraj oznajmił. Jednocześnie nie chciałam robić z nim analizy przeszłości,
tłumaczyć się z własnych decyzji i słuchać jego wynurzeń.
- Edward, czego ty ode mnie chcesz?
- Nie wiem. Na razie jestem bezgranicznie szczęśliwy, że mogę na ciebie patrzeć.
Znów był niebezpiecznie blisko mnie. Zdecydowanie nie tak blisko, jak powinien. Zaczęłam czuć, że
tracę grunt pod nogami. Z jego winy! To wszystko przez te jego wyznania, przez te chwili szczerości,
mącą mi w głowie, sprawiają, że nie jestem taka jaka być powinnam. Zaczynam się zachowywać jak
głupia nastolatka. Lub gorzej. Jak zakochana stara panna. Rzuciłam szybkie spojrzenie na drzwi. W
sumie to stały otworem, a ja byłam zwinna…
Odwróciłam szybko twarz w jego stronę, za późno uświadamiając sobie, że jest ona o wiele bliżej
mojej niż mi się przed chwilą zdawało. O wiele, wiele bliżej. Wiedziałam, że powinnam się odsunąć.
Przerwać to. Zakończyć definitywnie, powiedzieć mu, że chcę tylko stosunków przyjacielskich, nic
więcej. Wiedziałam to, a mimo wszystko nic nie powiedziałam. Czułam pustkę we własnej głowie, nie
mogłam się zmusić do odepchnięcia go. Bezwiednie wzięłam gwałtowny oddech, zupełnie przecież
niepotrzebny. Wciąż się nie odsuwał. Czułam jego oddech na własnych wargach, zrobiło mi się nagle
bardzo ciepło, wręcz gorąco. Duszno. Czy wampirowi może się zrobić duszno? Nie mam powietrza,
nie mogę oddychać…
I wtedy rozległ się stłumiony huk.
Wzdrygnęłam się jakby poraził mnie prąd. Szybko odwróciłam się za siebie, spodziewając się
rozbitego okna, wypadku na drodze, jakiegoś wyraźnego źródła tego hałasu. On nie uczynił żadnego
ruchu, jakby wciąż czekał. Na mnie. Przez chwilę nie zobaczyłam nic, jednak po minucie jakby spod
okna wyleciał mały ptak. Leciał trochę niepewnie, cofał się i wzbijał, jakby nie mógł znaleźć swojej
drogi. Wyraźnie oszołomiony.
Rozległ się cichy głos Edwarda.
- To podróżniczek, taki mały ptaszek. Energiczny, prawie jak koliber. Teraz jest jego pora odlotów i
jest przez to nieco zdezorientowany. Już niejeden wybił nam szybę.
Nie odwrócę się za żadne skarby. Czułam delikatne igiełki pełzające mi po dłoniach.
- Wiesz, czuję się trochę jak on teraz. Jakbym trafił w szybę i nie mógł się pozbierać.
Wciąż przyglądałam się ptaku. Była malutki, brązowy. Na przedzie miał biały kołnierzyk z
intensywnie niebieską plamką. Wyglądał na bardzo bezbronnego, gotowego właśnie się roztrzaskać o
każde napotkane okno. Wymagającego opieki.
- Nic mu się nie stanie?
W końcu powoli się odwróciłam w stronę Edwarda. Z ulgą, wymieszaną z pieczącym
rozczarowaniem, zanotowałam, że teraz przesunął się na oparcie fotela i zdecydowanie nie jest tak
blisko mnie, jak był jeszcze przed momentem.
- Nie, nic, na pewno. Nie martw się. Myślę, że da sobie radę. Nie potrzeba mu dużo, w sumie to on
chce tylko jednej rzeczy.
Po raz pierwszy w jego obecności poczułam się naprawdę zakłopotana. Z trzaskiem zamknęłam
książkę i odłożyłam ją na stolik stojący tuż obok. Edward wstał.
- Tak się zastanawiałem… wszyscy potrzebujemy iść na polowanie. I zauważyliśmy, że ty też
trzymasz się… diety zwierzęcej. Więc… Miałabyś ochotę pójść z nami?
Czułam się jakby pytał się mnie czy może mnie porwać i zamknąć w wieży o stu oknach, tysiącu
stopniach i jednych drzwiach.
Wiedział, że byłam na polowaniu jeszcze dzisiaj, wiedział. Po tym co mówiłam i po moich oczach.
Dlaczego się o to pytał?
- Byłam dzisiaj rano. Ja nie potrzebuję.
Skinął głową. Spojrzał gdzieś za moje ramię; wiedziałam, że ptak już dawno odleciał i że nie było tam
nic, co mogłoby go zainteresować. A mimo to wciąż tam patrzał. Jakby bał się spojrzeć mi prosto w
twarz.
- Czuj się swobodnie. My wszyscy powinniśmy wrócić wkrótce.
Cokolwiek mówił, wiedziałam, że nie poczuję się w tym domu jak u siebie. Dla mnie to wciąż był
teren obcy, jednak starałam się zepchnąć na krawędź umysłu myśl, że niebezpieczeństwo czai się za
rogiem, gotowe w każdej chwili skoczyć mi na plecy i wbić zardzewiały nóż. Stare nawyki trudno
wyplenić.
- Wiem, że nie mam prawa o nic cię prosić. W ogóle nie mam prawa z tobą przebywać w jednym
pokoju, rozmawiać, widzieć. Nie zasługuję na to, wiem. Jednak chciałbym cię o coś… Czy mogłabyś
mi powiedzieć, dać znać, kiedy będziesz odchodzić, kiedy wrócisz do siebie? Albo chociaż Alice, jeśli
nie będziesz miała ochoty ze mną rozmawiać. Proszę.
Ach, wiec o to chodziło i dlatego słyszałam Esme siedzącą niespokojnie w salonie. Chce mnie
przypilnować, polowanie to tylko taka wymówka, bym nie znikła im z oczu. Bezcelowe. Jeśli będę
chciała, to nawet się nie zorientują, kiedy mnie nie będzie.
Ale to akurat mogłam mu obiecać.
- W porządku.
- Dziękuję.
- Bawcie się dobrze, Esme także.
Rozbawiło mnie lekkie drgnięcie jego twarzy; nie spodziewał się takiej odpowiedzi.
- Jasne.
Szybko wyszedł z pokoju, prawie biegnąc.
Zupełnie nie rozumiałam tego faceta, a jednak przerażająco dobrze wiedziałam, czego chce.
***************
Dom był faktycznie tak pusty, jak Edward mówił. Wszyscy musieli wynieść się do lasu.
Czułam się jakby ktoś patrzał mi na plecy, cały czas. Obserwował.
Przeczytałam już całe Wichrowe Wzgórza. Wyciągnęłam z półek jeszcze parę woluminów, ale nie
rozpoczęłam lektury. Zamiast tego wyglądałam przez okno i zastanawiałam się co się stanie z tym
ptaszkiem, podróżnikiem. Czy trafi do domu cały? Będzie szczęśliwy ze swoją szczebiotliwą ptasią
rodziną? Trywialne pytania, ale nie mogłam ich wyrzucić z głowy. Chciałam aby ptaszek był
szczęśliwy, należało mu się to mimo wszystko. Tyle że bez mojej pomocy.
- Dzień dobry.
Podniosłam szybko głowę.
Carlisle wszedł do pokoju. Uśmiechał się ciepło, miło. Jakby naprawdę się cieszył, że mnie tu widzi,
siedzącą w zapewne jego, fotelu i czytającą bezcenne książki. Marnującą czas na rozmyślaniach o
bzdetnych ptaszkach.
- Wróciłeś wcześniej.
Usiadł naprzeciwko mnie. Do moich nozdrzy doszedł zapach szpitala, płynów dezynfekujących i
helu.
- Masz na myśli polowanie? Nie poszedłem z resztą, miałem nocny dyżur. Taki dzień jak dzisiaj byłby
męczący dla większości ludzi, przez ten deszcz , oczywiście. Ja mam to szczęście, że nie potrzebuję
odpoczynku. Idealny chirurg.
- Och.
No tak, powinnam się domyślić. Jego praca zawsze była dla niego ważna, jak każde nasze powołanie.
Trzymał się tego, znajdował w nim spokój. Który ja ustawicznie burzyłam.
- Jesteś zajęta?
- Tak właściwie to już nie.
Kiedy tylko bezmyślnie wypowiedziałam te słowa, poczułam, że moje usta lekko się unoszą. Nie
minęło tak wiele czasu, odkąd odpowiedziałam dokładnie to samo jego synowi, co prawie się
skończyło samouduszeniem się z powodu rozchwianych emocji i sprzecznych myśli.
- Miałabyś ochotę pobiec ze mną i wyjść naprzeciw reszcie?
Skrzywiłam się.
- Nie zwieję wam, jeśli spuścicie ze mnie choć na chwilę wzrok. Możecie mnie zostawić na chwilę
samą, poważnie. Nie potrzebuję strażników, kontroli w postaci szalejących wampirów.
Wydawał się być szczerze zdziwiony.
- Nie to miałem na myśli. Pomyślałem, że przyda ci się trochę przejść, odetchnąć świeżym
powietrzem. Nic więcej.
Zawahałam się.
- Do niczego cię nie zmuszam. Po prostu będzie mi miło pobyć w twoim towarzystwie, to wszystko.
- Nie znasz mnie, tak naprawdę nie wiesz czy mnie lubisz. Żadne z was nie wie. Może dawno temu i
tak, ale…
- I tak będzie mi bardzo przyjemnie.
**********
Las był gęstszy niż pamiętałam. Ciemność nie była dla nas żadnym problemem, ale mimo wszystko
czułam się nieco nieswojo. Obawiałam się trochę tego, co Carlisle może mi powiedzieć. Bo coś
planuje, na pewno. Wszyscy mają jakiś cel, czegoś chcą.
- Edward i Alice się martwią.
- Czym?
Zatrzymaliśmy się, a Carlisle wziął patyk i delikatnie odgarnął pełzającą dżdżownicę z naszej ścieżki,
bezpiecznie przenosząc ją na drugą stronę. Obserwowałam go bez słowa.
- To oczywiste, że zmieniłaś się wraz ze staniem się wampirem. – zaczął wolno – Twoje potrzeby,
pragnienia, sympatie i antypatie… Wszystko uległo zmianie. Oni zdają sobie z tego sprawę. Ale boją
się, że z tego powodu… słowo zostawić nie jest właściwe. Ale jednocześnie doskonale pasuje,
prawda?
Tak, pasowało. Nie mogłam ich zostawić, bo nie byłam z nimi. Stałam gdzieś obok, tylko obserwując.
Przynajmniej na razie. Jednocześnie byłam z nimi związana, jakby pomiędzy nami była lina, cienka,
lecz jednocześnie mocna. Mogli iść drogą obok, ale wciąż byliśmy razem, w pewnym sensie.
- Tak, moje dzieci się martwią. Oczywiście wciąż trwają w euforii z powodu tego, że się znalazłaś.
Snują nadzieje, plany, nawet skryte. Starają się zbytnio nie dać ponieść uczuciom, ale jest to takie
trudne. Mimowolnie już uważają cię za część naszej rodziny, nawet jeśli tak dobitnie im mówisz, że
nią nie jesteś.
Szliśmy już bardzo powoli. Carlisle zdawał się adorować wzrokiem otoczenie, ponury jesienny las,
jakby znalazł w nim coś urzekającego. Ja nic takiego nie widziałam. Tylko na pół obeschnięte drzewa,
brązowe liście, wilgoć w powietrzu. Nic ciekawego.
- Chciałem cię prosić byś była ostrożna w tym co robisz i mówisz. Byś nie raniła moich dzieci bardziej
niż to będzie konieczne.
Kopnęłam wielki kamyk, który stanął mi na drodze. Był oblepiony błotem, które przykleiło mi się do
buta. Ze złością tupnęłam, by ta przeklęta mokra ziemia odpadła.
- Wszyscy mnie o coś proszą. I zazwyczaj robią to już po tym jak podjęłam decyzję.
Wciąż kopałam kamyk; tym razem wyrzuciłam go tak daleko i z taką siłą, że zrobił dziurę w jakimś
zmurszałym pniu.
- Ale nie martw się. Postaram się ograniczyć szkody. – burknęłam pod nosem.
- Dziękuję.
Wspinając się powoli pod górę, każde zatopione we własnych myślach, w końcu dotarliśmy do
umówionego miejsca.
Jeszcze nikogo tutaj nie było.
- Powinieneś uważać – powiedziałam cicho – Emmett planuje odkuć się na tobie za wszystkie
przegrane walki. Z moją pomocą. Wiesz, chce abym mu założyła osłonę, tak abyś nie mógł przeczytać
jego myśli. I się zabawić.
Uśmiechał się. Ja mu mówię, ze jego brat chce mu przywalić, a ten się uśmiecha.
- Pomożesz mu?
- Nie sądzę.
- Dlaczego nie? Gdybym był na twoim miejscu, chyba czułbym potrzebę przywalenia mi. To znaczy,
nigdy nie ja tobie, nigdy bym cię nie... Chodzi mi o samo odkucie się. Wiesz, o satysfakcję.
Zmarszczyłam brwi.
- Nie chcę się na tobie odkuwać. A już na pewno nie w taki sposób. Wykorzystując Emmetta, nawet
jeśli i ty i on tego chcecie. I coś takiego nie daje mi satysfakcji, zwłaszcza zrobione tobie.
- Zwłaszcza?
Zacisnęłam mocniej połowy płaszcza, prawie sprawiając, że materiał zaczął pękać na szwach.
- Chciałeś zrobić dobrze. – powiedziałam cicho.
- To nic nie znaczy. Liczą się czyny, nie intencje.
- Tak, ale intencje mogą być okolicznościami łagodzącymi.
Mruknął coś pod nosem, nie dosłyszałam. Chyba nie miałam. Pamiętał już o tym, że mam lepszy
słuch, wzrok i kontrolował się lepiej. Kurcze.
- Czy zakładanie tych osłon, tarcz, coś dla ciebie znaczy?
- Co masz na myśli?
- Chodzi mi o to, czy jakoś cię to męczy, boli…?
Nie podobało mi się to pytanie. Istniała na nie odpowiedź, ale mówiąc ją, wiedziałam, że go zranię,
sprawię mu przykrość. Nie chciałam tego. Więc postanowiłam trochę polawirować.
- Nie, to nie boli.
Chyba wyczuł, że za moim tonem i za tą odpowiedzią kryje się coś jeszcze.
- Ale…?
- Nic. Tu chodzi tylko o kontakt emocjonalny, Edward. Mówiłam, słuchałeś, wiec wiesz.
Widziałam kątem oka jak rzuca szybkie spojrzenia na mnie. Zastanawiał się jak ma dokładnie
zrozumieć moją odpowiedź. Miałam nadzieję, że da sobie spokój. Tyle że zapomniałam jak bardzo jest
uparty.
- Nie chcesz założyć Emmettowi osłony, nie ze względu na mnie, tylko dlatego, że nie chcesz mieć z
nim żadnego psychicznego kontaktu. Nie chcesz się niepotrzebnie zbliżyć, zawiązać bliskich więzi.
Wolisz być chłodna, zdystansowana. Obca. Ale wiem, że nie jesteś. Nie da się tak, Bello.
Nienawidziłam jak ktoś tak dokładnie mnie rozgryzał, zwłaszcza kiedy chciałam go oszukać.
Wyprzedziłam go szybkim krokiem, wyraźnie dając do zrozumienia jak bardzo mnie irytuje.
- Hej, Bells!
Niech ten też idzie do diabła.
- Mam do ciebie takie małe pytanie, no wiesz, tylko teoretyczne. Chce poszerzyć swoje horyzonty,
zdobywać wiedzę, doświadczenia, nawet jeśli są cudze, ale przede wszystkim…
- Co, Emmett? Przywalić komuś?
- Nie no, coś ty. W żadnym razie. A ty byś chciała?
Jeśli to jest prowokacja w celu oberwania od kobiety, to nieźle mu idzie.
- Nie. – moje słowa były ledwo zrozumiałe, wycedziłam je przez zupełnie zaciśnięte zęby.
- A potrafiłabyś? Trudno mi sobie ciebie wyobrazić w takiej roli.
- Bo masz kiepską wyobraźnię.
- Słyszałem, że wy tam jesteście świetnymi wojownikami.
- Co ty nie powiesz.
- Taa. Hej, a umówimy się tak, że ja ci dam spokój jeśli chodzi o tą naszą małą umowę, którą
zawarliśmy rano…
- Niczego nie zawieraliśmy!
-… a ty pokażesz, co potrafisz. No wiesz, pokaz taki.
- Emmett, jeśli chcesz ode mnie oberwać, tylko powiedz.
Poczułam jego ciężkie ramie na swoich. Mimo mojej siły i tego jak mało mogło mnie złamać,
poczułam, że moje kolana lekko się uginają. Tyle jeśli chodzi o spoufalanie się.
- Jasper jest chętny. On jest najlepszym wojownikiem z nas wszystkich.
- Wcale nie widzę żeby był…
- Jest, serio. No Bella, nie bądź taka sztywna. Bo jeszcze pomyślę, że w innych dziedzinach jesteś
równie chłodna.
Przewróciłam oczami.
- Dobra.
- Serio?
- Tak – odpowiedziałam mu ze śmiechem – lepiej korzystaj z okazji zanim się rozmyślę.
Stanęliśmy naprzeciw siebie. Wiedziałam, że Jasper stara się być obiektywny, zapamiętać, że będzie
teraz prowadził sztuczną walkę z obcym wampirem, potencjalnie niebezpiecznym. Ale jednocześnie
dla niego byłam wciąż Bellą, niezdarną, ludzką dziewczyną.
- Okay, żadnego oszukiwania. Poważnie, ludzie. Dobra. Zaczynajcie.
Żadne z nas się nie poruszyło. Wiedzieliśmy, że pierwszy ruch przeciwnika oznacza wiele,
podpowiada w jaki sposób będzie walczył. Zdradza sekrety.
Usłyszałam jęk Emmetta i uśmiechnęłam się lekko, niby mimochodem obracając głowę o minimetr w
jego stronę. Zapewne spodziewał się czegoś bardziej spektakularnego, niż nieruchome wampiry
stojące naprzeciw siebie.
Jasper ruszył dokładnie w tym momencie, myśląc, że mój ruch był przypadkowy, wskazujący na
podzieloną koncentrację. Był bardzo szybki i zwinny. Poruszał się dokładnie po ustalonym torze,
jakby miał wytyczony schemat. Znałam takich wojowników, zazwyczaj brali się oni za
nowonarodzonych, gdyż ci nie stosowali niczego skomplikowanego, polegali na własnej sile. Cóż, ja
nie byłam nowonarodzonym.
Uskoczyłam szybko przed nim, zmieniając co rusz swoja pozycję, przeskakując z lewej na prawą.
Pojawiłam się w pewnym momencie za jego plecami, a w najmniejszy ułamek sekundy, znów byłam
na swoim dawnym miejscu. Widziałam jego napięte mięśnie, wiedziałam, że szykuje się do
pochwycenia mnie w uścisk. Więc podskoczyłam w górę.
Jedną z najważniejszych cech dobrego wojownika, żołnierza, kogokolwiek, jest zauważanie i
akceptowanie otoczenia. Wykorzystywanie naturalnych sprzymierzeńców, poustawianych dookoła
nas. My byliśmy na polanie, drzewa były praktycznie wszędzie. Wiatr szumiał w na pół uschniętych
liściach, sprawiając, że kiedy balansowałam na gałęziach, Jasper nie był w stanie się zorientować gdzie
jestem. Przeskakiwałam szybko z jednego miejsca na drugie, starając się pozostać absolutnie nie do
namierzenia. I chyba mi się udało.
Widząc, że jest on już zupełnie oszołomiony, zdezorientowany, szybkimi ruchami znalazłam się za
jego plecami. I wygrałam.
**********
- Emmett, spadaj.
- Ja chcę tylko wiedzieć…
- Emmett, masz od niej się odwalić. Zajmij się Rose.
- Rose jest w porządku. Bella…
- Wiesz, co robię wampirom łażącym za mną i męczącym mnie? Nic przyjemnego.
Poczułam lekki dotyk na ramieniu, prawie niewyczuwalny. Jakby przysiadł tam motyl. Edward tak
bardzo starał się mnie nie dotknąć, jednocześnie trzymając z całej siły.
- Nie gniewaj się na Emmetta, jest po prostu ciekawy. Zawsze był. – jego głos był bardzo cichy.
- Nie gniewam się.
Odwróciłam się w jego stronę i uśmiechnęłam. Byłam zmęczona udawaniem, że mam go dość.
Odpowiedział mi szerokim, szczęśliwym, chociaż trochę niepewnym uśmiechem. Wiatr rozwiewał
mu włosy, tworząc zabawne wzory. W tym momencie dopiero mnie uderzyło to, co przez cały czas
udawało mi się ignorować. Nie musiałam się martwić, że się z nimi jakoś zwiążę, że będą mi bliscy.
Już byli. Mimo wszystkich moich starań odseparowania się, wiedziałam, że się to nie udało. Czy tego
chciałam czy nie, czy mi się to podobało czy nie, już na wieki będą mi bliscy.
Szybko odwróciłam od niego wzrok, starając się by nie zobaczył żadnej emocji malującej się na mojej
twarzy. Żeby niepotrzebnie nie robił sobie żadnych nadziei.