Sobota w życiu męczennika za sprawę pomarańczy

Transkrypt

Sobota w życiu męczennika za sprawę pomarańczy
saw_schizo_1.qxp
2007-11-10
12:10
Page 1
saw_schizo_1.qxp
2007-11-16
15:16
Page 9
Spis treści
Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11
HISTORIA ZAGUBIENIA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Mgła i smoki, krew i żelazo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Samotność w białej i niebieskiej sukience . . . . . . . . . . . . . . .
Język odebrany, język przeklęty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
To, co pozostaje . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
13
15
31
53
71
HISTORIA SYSTEMÓW . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 79
Róże miłości i fachowo zadane rany . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81
Sobota w życiu męczennika za sprawę pomarańczy . . . . . . . 95
Poezja bez piżamy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111
„Koń to zwierzę kopytne” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 127
HISTORIA ZMIANY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Towarzystwo w podróży . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Kije, kule i płoty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Zatrzymajcie świat – chcę się przyłączyć! . . . . . . . . . . . . . .
Szara jak owca, złota jak lew . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
145
147
163
175
189
saw_schizo_1.qxp
2007-11-10
12:10
Page 11
Wstęp
WSTĘP
P
iszę tę książkę, ponieważ jestem byłą schizofreniczką. „Były schizofrenik” brzmi równie nieprawdopodobnie, jak „były chory na AIDS” lub „były cukrzyk”. To ktoś, kto raczej
nie istnieje. Tej roli życie nie ma w ofercie. Możesz ewentualnie
być schizofrenikiem z błędną diagnozą. A także schizofrenikiem
w okresie remisji, trzymającym chorobę w szachu za pomocą lekarstw. Albo schizofrenikiem, który nauczył się żyć ze swoimi
objawami, czy takim, który akurat ma lepszy okres. Nie ma oczywiście nic złego w żadnym z tych wariantów, ale nie są one prawdziwe w moim przypadku.
Byłam schizofreniczką. Pamiętam, jak to było. I jak wówczas
wyglądał dla mnie świat, jak go odbierałam, co myślałam, co musiałam robić. Ja też miewałam „lepsze okresy”. Wiem, jak je przeżywałam. I wiem też, jak sprawy mają się obecnie. Jest to coś całkowicie innego. Teraz jestem zdrowa. I taka możliwość też, jak
widać, istnieje.
Niełatwo jest powiedzieć dokładnie, jak długo byłam chora,
ponieważ zapadałam się w chorobę przez wiele lat i równie długo z niej wychodziłam. Miałam myśli samobójcze i halucynacje na
długo przedtem, zanim ktokolwiek zrozumiał, że rozwija się
11
BYŁAM PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA
saw_schizo_1.qxp
12
2007-11-10
12:10
Page 12
u mnie schizofrenia. A wiele z obecnego zdrowia, poczucia bezpieczeństwa i wglądu uzyskałam na długo przedtem, zanim system uwierzył w moje zdrowie. Choroba i zdrowie to procesy
i stopnie pośrednie – w gruncie rzeczy trudno je umiejscowić
w czasie. Już jako czternasto-, piętnastolatka zaczęłam czuć się
źle. Miałam 17 lat, gdy po raz pierwszy znalazłam się w szpitalu. Potem było już tylko tam i z powrotem, krótsze i dłuższe pobyty w szpitalu przez wiele kolejnych lat. Najkrótszy trwał parę
dni lub tygodni na oddziale zamkniętym, inne były kwestią miesięcy, a najdłuższe to rok do dwóch na oddziałach otwartych i zamkniętych, gdzie przebywałam dobrowolnie lub pod przymusem.
Łącznie spędziłam w szpitalach sześć–siedem lat. W czasie ostatniej hospitalizacji miałam 26 lat, ale wtedy już naprawdę byłam
na drodze do wyzdrowienia, mimo że być może nie było to specjalnie widoczne dla innych osób, poza mną.
Nie sądzę, żeby moja historia była czymś więcej niż tylko moją historią. Nie musi ona być prawdziwa dla wszystkich. Jest ona
jednak odmienna od tej, jaką zazwyczaj przekazuje się ludziom
z diagnozą schizofrenii i dlatego uważam, że warto ją opowiedzieć. Gdy byłam chora, otrzymywałam jedynie pewną wersję historii. Mówiono mi, że jestem chora, że to wrodzone, że będzie się
ciągnęło przez całe życie i że po prostu muszę nauczyć się z tym
żyć. To mi nie pasowało – nie dodawało odwagi ani siły, ani nadziei w czasie, gdy najbardziej ich potrzebowałam. Nie pomagało mi, w moim przypadku nie była to prawda. Była jednak jedyną, jaką mi serwowano.
Po wyzdrowieniu skończyłam studia psychologiczne. Dzięki
nim zobaczyłam, że nawet jeśli pominę moją prywatną i osobistą
historię, to jest jeszcze wiele innych, które należy przekazać osobom z diagnozą schizofrenii oraz tym, które z nimi żyją i pracują. Dlatego chcę je opowiedzieć – własną i kilka innych. Nie
będą one pasowały do każdego. Życie jest nieprzebrane, skomplikowane i złożone i nie ma w nim gotowych odpowiedzi, jak
w matematyce. Dlatego żadna z tych opowieści nie jest tą jedyną,
dla wszystkich obowiązującą Prawdą. Wszystkie są jednak absolutnie prawdziwe.
saw_schizo_1.qxp
2007-11-10
12:10
Page 2
saw_schizo_1.qxp
2007-11-10
12:10
Page 31
Samotność w białej
i niebieskiej sukience
SAMOTNOŚĆ W BIAŁEJ I NIEBIESKIEJ SUKIENCE
S
amotność była wysoką, ciemnowłosą kobietą w długiej sukni, zarazem całkowicie białej i całkowicie ciemnoniebieskiej.
Jednocześnie. Nigdy nie udało mi się tego oddać na rysunku, ani w żaden zrozumiały sposób wyjaśnić. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to obraz cienia na ścianie. Widać wtedy zarówno biel ściany, jak i szaroniebieski cień – widać jedno i drugie jednocześnie. Samotność była postacią, która pojawiała się bardzo
często, a dla mnie była równie rzeczywista jak Kapitan. A teraz,
długo, długo potem, gdy powróciły do mnie wszystkie słowa, uważam, że ten obraz był w gruncie rzeczy wspaniały i doskonale oddawał stan, w jakim znajduje się niezwykła, rozmarzona, samodzielna i samotna zarazem nastolatka. Stan ten był zarówno dziewiczo czysty i biały, jak i szary niczym poniedziałkowy spleen.
Oba były widoczne w całej pełni. I – jednocześnie.
Wydaje mi się, że dzisiaj już wiem, skąd przyszła. Wówczas
tego nie dostrzegałam, ale gdy przypominam sobie, jak wyglądała, to ją rozpoznaję. Była podobna do jednej z moich nauczycielek
31
BYŁAM PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA
saw_schizo_1.qxp
32
2007-11-10
12:10
Page 32
baletu. Gdy byłam małą dziewczynką, tańczyłam przez kilka dobrych lat w klasycznym balecie. Nigdy nie osiągnęłam wielkich
sukcesów, ale lubiłam tańczyć i pod choinkę oraz na urodziny
chciałam dostawać kolejne lekcje baletu. W najbardziej intensywnym okresie tańczyłam przez trzy wieczory w tygodniu. Moją
pierwszą nauczycielką baletu była Marie. Drobna i elegancka
jak pliszka, z ciemnymi włosami upiętymi w ścisły kok. Była osobą cichą, szczupłą i ciemną, ale zarazem bardzo sympatyczną
i posiadającą w swoim niedużym ciele szczególną siłę. Zawsze
ubierała się w ciemnoniebieski kostium uzupełniony błękitną,
zwiewną spódniczką i trudno było ją sobie wyobrazić w innym
miejscu niż w sali do tańca lub na scenie. Była tancerką i jako
dziecko uważałam, że jest po prostu zjawiskowa i bardzo chciałam być taka jak ona. Gdy zaczęłam regularnie uczęszczać na różne kursy, ich godziny czasem kolidowały z lekcjami Marie i w niektóre wieczory uczyła mnie inna nauczycielka. Miała na imię Matilde i była jednym wielkim, potężnym, tryskającym źródłem
energii. Była o wiele większa od Marie i równie jak ona elegancka, choć w nieco inny sposób. Matilde dużo się śmiała w czasie
lekcji i często nosiła coraz to nowe stroje baletowe w zdecydowanych kolorach i wzorach. Tańczyłyśmy u niej do nieco innej muzyki, ale wymagania były równie surowe i uczyłyśmy się równie
dużo, choć w zupełnie inny sposób. Matilde zaszła w ciążę, ale
mimo to tańczyła prawie do rozwiązania, przestała jedynie pokazywać nam podskoki i w chwilę po porodzie była już z powrotem,
równie żwawa i pełna energii, z dzieckiem w stojącym obok gramofonu koszyku. Marie uosabiała eteryczną elegancję. Matilde
była samym życiem i jego siłą. Marie uczyła baletu według tradycji rosyjskich, a Matilde według angielskich. Ja ćwiczyłam trzy
razy w tygodniu, robiłam to już od dawna i powoli szło mi coraz
lepiej. Kierowniczka szkoły baletowej powiedziała, że w następnym semestrze mogę już zacząć tańczyć na palcach i zaleciła,
abym wybrała sobie jeden z kierunków – angielski lub rosyjski – i specjalizowała się w nim. Od dawna cieszyłam się na perspektywę otrzymania baletek, więc byłam bardzo uradowana,
ale wybór przedstawiał dla mnie problem nie do rozwiązania.
2007-11-10
12:10
Page 33
Powiedziałam więc, że to przemyślę, i że odpowiem później. Przez
kilka ostatnich lekcji semestru byłam chora, a w przerwie świątecznej powiedziałam mamie, że taniec zabiera mi zbyt wiele czasu, który powinnam poświęcić na szkołę, i że niezależnie od
wszystkiego, nie chcę zostać profesjonalną tancerką, i że jestem
już za duża i nie mam siły tańczyć tak często. Tak skończyłam
z tańcem zupełnie. Bo całkowicie nie zdając sobie z tego sprawy,
właścicielka szkoły baletowej wepchnęła mnie w jeden z moich
podstawowych dylematów: miła, zdolna, cicha i eteryczna – czy
pełna życia, tryskająca energią, barwna. Wybór ten tak naprawdę nie dotyczył wyboru nauczycielki baletu, ale tego, kim chcę
być, z kim chcę się identyfikować. I mimo że w zasadzie chciałam
wybrać Matilde, odczułabym to jako zdradę zarówno wobec Marie, jak i siebie samej, a poza tym – nie byłam pewna, czy w moim przypadku możliwe jest, aby być osobą tak pełną życia. Być
może należałam jednak bardziej do świata Marie. I mimo że nie
byłam tego wszystkiego do końca świadoma, to ten węzeł był dla
mnie niemożliwy do rozwiązania.
Wybrałam więc niewybieranie. A w kilka lat później, gdy poczułam znów istnienie tego samego konfliktu, z ciasno narzuconymi rolami i koniecznością wyboru pomiędzy płonącym pragnieniem życia a chłodną pilnością, Marie do mnie w ten sposób
powróciła. Depresyjnie ciemnobłękitna i anielsko biała. Jednocześnie. Widziałam ją, ale nie słyszałam tego, co mówi. Nikt inny też tego nie słyszał.
Ogólnie bardzo dużo w i d z i a ł a m, miałam wiele halucynacji wzrokowych, które wcale nie są takie oczywiste przy schizofrenii. Nie mam pojęcia, dlaczego działo się tak w moim przypadku, ale wiem, że zawsze z łatwością przychodziło mi wyobrażanie sobie zjawisk. Mam dobrą pamięć wzrokową i często widzę
różne rzeczy, gdy usiłuję znaleźć rozwiązanie praktycznych, codziennych problemów. Wydaje się zatem oczywiste, że wzrok stał
się dla mnie środkiem, z którego mogłam korzystać do wyrażenia
uczuć i wiedzy, na które nie udawało się znaleźć słów. Bo przecież to nie jest tak, że halucynacje są czymś, co przychodzi z zewnątrz i co zupełnie nie ma kontaktu z samą osobą. Przeciwnie.
SAMOTNOŚĆ W BIAŁEJ I NIEBIESKIEJ SUKIENCE
saw_schizo_1.qxp
33
BYŁAM PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA
saw_schizo_1.qxp
34
2007-11-10
12:10
Page 34
Niezależnie od tego, co się sądzi – co ma się odwagę sądzić – gdy
jest się chorym, halucynacje i inne symptomy pochodzą od nas
samych i są tworzone przez nasze własne zainteresowania i życie.
W pewnym okresie przebywałam na oddziale młodzieżowym,
gdzie leżało wielu nastoletnich chłopców. Aż roiło się tam od kosmitów, ludzików z Marsa, kamer nadzorujących oraz spisków
szpiegowskich á la James Bond. To był ich świat. Ja natomiast
widziałam wiele zwierząt. Wilki, węże, szczury, ogromne jak ze
złej bajki ptaki drapieżne... Nie było to dziwne. Nigdy nie byłabym w stanie stworzyć kosmitów. Nie interesowali mnie oni specjalnie i mało o nich wiedziałam. Zwierzęta natomiast zawsze
mnie ciekawiły i pomimo, że moje zmysły w sensie biologicznym
nie były całkiem w porządku (widziałam półmetrowe szczury i pomarańczowe oraz fioletowe krokodyle), to jednak zwierzęta i ich
życie były czymś, o czym sporo wiedziałam i do czego miałam
określony stosunek, więc mogłam być wobec nich twórcza. A to
jest niezbędne, aby wytworzyć halucynację – nawet wtedy, gdy
świadomie nie wie się, że samemu jest się tu twórcą. Bo ja przecież nie byłam twórcą.
Bardzo często męczyły mnie wilki. Wielkie, okropne wilki
z żółtymi oczami, ze zmierzwionym futrem, cuchnącym oddechem i obnażonymi kłami. Widziałam je często, pojawiały się już
w szkole, bywały w klasie, widywałam je na różnych oddziałach
szpitalnych, na które mnie wysyłano, zarówno na zamkniętych,
jak i otwartych, czaiły się w autobusie oraz w centrach handlowych. Wilki były wszędzie. Żyłam w wilczym czasie. Widziałam je,
słyszałam ich warczenie i kłapanie zębami, czasami nawet czułam ich zapach. Wprowadzało mnie to w stan dezorientacji, bo
w gruncie rzeczy wiedziałam dobrze, że wilki nie mogą być wszędzie. Szkoła średnia, do której chodziłam, była położona w samym środku Lørenskog, pomiędzy autostradą a centrum handlowym – tam n i e m o g ł o być wilków! A jednak je widziałam.
Co miałam wówczas sobie myśleć? Czasem zdarza się, że mówimy: „Nie wierzę własnym oczom” – ale przecież wierzymy im
– nawet wtedy, gdy to, co widzimy, bardzo nas zaskakuje. Jesteśmy przyzwyczajeni, że naszym oczom i uszom możemy ufać
2007-11-10
12:10
Page 35
i uważamy, że to, co nam przekazują, jest prawdą. Co więc ma
zrobić człowiek, który widzi coś, o czym w głębi duszy w i e, że
nie jest prawdziwe?
Niewiele wiedziałam o psychologii, a jeszcze mniej o neuropsychologii, psychologii percepcji oraz o funkcjach neuropsychicznych związanych z odbiorem i interpretacją wrażeń zmysłowych.
Nie wiedziałam, że gdy człowiek coś widzi czy wyobraża sobie obrazy i sytuacje, korzysta dokładnie z tych samych szlaków wzrokowych, których używa również do oglądania świata zewnętrznego. Miałam siedemnaście lat i wiedziałam, że ludzie, którzy widzą coś, co nie istnieje, są „stuknięci”. Wszystko, co wiedziałam
o byciu szaleńcem, pochodziło wprost z amerykańskich filmów
i książek, takich jak Lot nad kukułczym gniazdem czy Życie to
nie bajka. Książki te przekonały mnie, że nie chcę zostać wariatką. I w gruncie rzeczy nie czułam się stuknięta. Byłam zdezorientowana, przestraszona i nieszczęśliwa, ale nadal byłam sobą i uważałam, że wcale nie jest ze mną tak źle. A zatem jedynym logicznym wyjściem było nie uznawać faktu, że widzę rzeczy,
które nie istnieją, i utrzymywać raczej, że wilki są prawdziwe.
Bardzo prawdziwe. Chociaż w głębi duszy sama uważałam, że to
nieco dziwne, to jednak nikt nigdy nie był w stanie mnie przekonać o tym, że wilki nie istnieją, niezależnie od używanych argumentów. Nie chodziło o to, że ich nie uznawałam, bo zgadzałam
się z nimi jak najbardziej, ale o to, że koszty przyznania się, że tak
jest, byłyby dla mnie zbyt wysokie.
Był jeszcze jeden powód, dla którego nie mogłam się zgodzić,
że wilki – i wszystko inne, co widziałam i słyszałam – były „halucynacjami”. Otóż były one dla mnie ważne. Po tym, jak dla
wszystkich stało się oczywiste, że jestem chora i przez pewien już
czas chodziłam na wizyty do psychologa, a potem zostałam położona do szpitala, bez przerwy i w kółko powtarzano mi, że jestem chora i że dlatego widzę te wszystkie rzeczy. Wilki stały się
symptomem, czymś niepożądanym i nieważnym, takim jak kaszel czy wysypka, czymś, czego trzeba się było pozbyć. Stały się
moim uszkodzeniem, słabością, wynikiem tego, że mózg mi źle
działał na skutek defektów genetycznych albo traumatycznego
SAMOTNOŚĆ W BIAŁEJ I NIEBIESKIEJ SUKIENCE
saw_schizo_1.qxp
35
saw_schizo_1.qxp
2007-11-10
12:10
Page 2
saw_schizo_2.qxp
2007-11-10
12:12
Page 95
Sobota w życiu
męczennika za sprawę
pomarańczy
SOBOTA W ŻYCIU MĘCZENNIKA ZA SPRAWĘ POMARAŃCZY
B
yła to jedna z tych bezsensownych dyskusji, w jakie człowiek czasem się wdaje. Byłyśmy dwie: ona – pielęgniarka
– i ja – pacjentka. W sobotnie przedpołudnie dyskutowałyśmy o tym, czy pomarańcza jest owocem cytrusowym. Ona była
zdania, że nie, że owocem cytrusowym jest tylko cytryna i że wynika to jasno już z nazwy: cytryna, owoc cytrusowy. Ja uważałam natomiast, że nazwa „owoce cytrusowe” to łączne określenie całej grupy owoców: pomarańczy, mandarynek, grapefruitów,
limonek i – cytryn. Mieszkałam na oddziale, był teraz moim domem, a z domu wyniosłam obyczaj, że jeśli dwie osoby nie są
zgodne co do jakiegoś faktu, należy to sprawdzić w słowniku lub
encyklopedii. Dlatego powiedziałam, co zamierzam zrobić – długoletnie doświadczenie z osobistą ochroną pielęgniarską nauczyło mnie, że zawsze trzeba informować o swoich zamiarach – i zrobiłam krok w stronę półki, gdzie stały słowniki. Nadal nie wiem
95
BYŁAM PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA
saw_schizo_2.qxp
96
2007-11-10
12:12
Page 96
do końca, co pielęgniarka sobie pomyślała ani dlaczego tak zrobiła, może bała się, może była zła, może poczuła, że jej autorytet
jest zagrożony. Niezależnie od prawdziwych przyczyn – nacisnęła przycisk alarmu i natychmiast nadeszła odsiecz. Usiłowałam powiedzieć, że ja tylko chciałam sprawdzić w słowniku, czy
pomarańcza to owoc cytrusowy, ale sama słyszałam we własnym
głosie, że nie brzmi to specjalnie wiarygodnie. Pielęgniarka powiedziała, że próbowałam sięgnąć po żarówkę, aby ją stłuc i pociąć się, a ponieważ robiłam to dosyć często, takie wyjaśnienie
brzmiało znacznie rozsądniej, zgadzam się co do tego całkowicie.
Prawda była jednak zupełnie inna. Zostałam jednak pochwycona, unieruchomiona i wywleczona z sali. Przyznaję bez trudu, że
poczułam się wówczas wściekła i zrozpaczona i ze wszystkich sił
starałam się walczyć i uwolnić. Z całą pewnością byłam w tym
momencie zarówno trudna do opanowania, jak i agresywna, ale
taka sytuacja wystąpiła dopiero wtedy, gdy moje wyjaśnienia zostały całkowicie zignorowane, a ja pojęłam, dokąd mnie ciągną.
Oznaczało to, że słowa już nie działają i pozostają tylko czyny.
I – to prawda – w działaniu poszłam na całego, było wiele krzyku, walki i tym podobnych rzeczy. Ale najpierw próbowałam przecież użyć słów. To też jest prawda.
Jednak całe moje agresywne działanie wywarło równie niewielki skutek, jak wcześniej słowa. Ich było kilkoro, a ja byłam sama, zaciągnęli mnie do izolatki i zamknęli za mną drzwi do gładkiej celi. Przesiedziałam tam samotnie cały dzień. Materac, cztery białe ściany, malowana na zielono betonowa podłoga. I ja,
męczennik za sprawę pomarańczy, uwięziony za święte prawo
pomarańczy do bycia owocem cytrusowym.
Często zdarzało mi się siedzieć w izolatce, nierzadko z drzwiami też zamkniętymi na klucz, więc nie było to dla mnie nic niezwykłego. Mimo że było mi nudno, smutno i samotnie, dawało się
jakoś wytrzymać. Dzień przesiedziany zamiast tego na oddziale
też wcale nie zapowiadał się fantastycznie, więc dobrze, mogło być
i tak. Byłam w stanie sobie z tym poradzić. Najbardziej bolesna była świadomość, że wszelkie moje słowa do tego stopnia straciły
swoje znaczenie i że teraz jestem przede wszystkim pacjentką
2007-11-11
23:00
Page 97
z diagnozą schizofrenii, więc to, co mówię, nie musi w ogóle być
brane pod uwagę. Byłam osobą chorą psychicznie i mój głos nie
miał siły ani znaczenia. Joanne Greenberg znakomicie opisała to
zjawisko w powieści I never promised you a rose garden1. Główna bohaterka powieści, Deborah, oraz inna pacjentka zostają zapakowane w „zimne zawijanie”. Deborah jest zapięta tak mocno,
że krew nie dopływa do nóg i zaczyna dokuczać jej okropny ból.
Druga pacjentka radzi jej zacząć wzywać pomocy. Po chwili bóle
jeszcze się nasilają i Deborah rzeczywiście zaczyna wołać o ratunek, mimo że jest to dla niej bardzo trudne. Krzyczy długo, najgłośniej jak potrafi, nikt jednak nie przychodzi. Pacjentka obok
niej przeprasza za tak idiotyczną radę. „Zapomniałam, że kiedy
świry krzyczą, to przecież tylko świry krzyczą”. Innymi słowy,
szaleńcy wrzeszczą z powodu swojego szaleństwa, a nie dlatego,
że bolą ich nogi.
Gdy twoje słowa tracą właściwe znaczenie i stają się tylko objawem, życie robi się bardzo samotne i niebezpieczne. Nadal pamiętam dokładnie dojmujące uczucie bezradności i strachu, gdy
zrozumiałam, że nie ma już żadnych dziedzin całkowicie neutralnych. Zawsze muszę się liczyć z tym, że nikt mi nie uwierzy i że
moje słowa będą tłumaczone przez pryzmat diagnozy. I tak właśnie się działo, raz za razem, w coraz to nowych sytuacjach.
Zanim zachorowałam, byłam zdolną uczennicą i miałam zamiar zostać psychologiem. Rozmawiałam o tym z pedagogiem
szkolnym i uzyskałam od niego poparcie dla moich planów. Miałam bardzo dobre oceny i doskonałą motywację i można było spokojnie założyć, że poradzę sobie ze studiami na poziomie uniwersytetu. W rok od tamtej rozmowy byłam już w szpitalu, ale pomimo całego wewnętrznego chaosu moje marzenie mocno się
trzymało. Myślałam wtedy: „to musi minąć, muszę uporać się
z tym bałaganem, jakim stało się moje życie. Chcę wrócić znów
do szkoły”. Nadal chciałam zostać psychologiem. Ale teraz moje
SOBOTA W ŻYCIU MĘCZENNIKA ZA SPRAWĘ POMARAŃCZY
saw_schizo_2.qxp
1
Książka ukazała się w języku polskim pod tytułem „Życie to nie bajka” (przyp. tłum.).
97
BYŁAM PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA
saw_schizo_2.qxp
98
2007-11-10
12:12
Page 98
plany zawodowe nie były już dłużej moimi planami zawodowymi,
tylko objawami mojej identyfikacji z terapeutą, jak mi powiedziano. Wcale nie chcę być psychologiem po to, aby pracować jako
psycholog, tylko chcę być swoim własnym terapeutą. Nie było już
mowy o mojej karierze i wykształceniu, ale o mechanizmie przeniesienia, lub o podobnych zagadnieniach. Tak w każdym razie
brzmiały ich wypowiedzi. Sprawiało mi to ból, w dodatku zupełnie niepotrzebny, i myślę sobie, że nawet jeśli oni we mnie nie
wierzyli, to mogli mi oszczędzić tej przykrości. Ani nie potrzebowałam, ani nie przynosiła mi żadnej korzyści świadomość sceptycyzmu otoczenia i braku wiary we mnie. Potrzebowałam natomiast ważnych marzeń, aby mieć się czego trzymać. Bo naprawdę b y ł a m dobrą uczennicą, a moje plany b y ł y całkowicie
realistyczne zaledwie rok wcześniej – po co zatem zabijać moje
marzenia czyniąc z nich objawy choroby, skoro dawały mi radość
i nadzieję? W mojej codzienności poza tym nie było zbyt wielu radości. Mogłam może więc zachować to jedno marzenie...? Podobnie jak moje słowa. Również wtedy, gdy chodziło o pomarańcze
i owoce cytrusowe. Może się to komuś wydawać mało znaczące
i banalne, ale tak niewiele pozostało z „normalnej”, zdrowej Arnhild, tak mało pozostało tej części mnie, która nie była chorobą,
że każdy malutki kawałek miał ogromne znaczenie.
Na tym samym oddziale był inny pielęgniarz, posiadający
pewne talenty. Nie miał żadnego wykształcenia związanego z medycyną, pracował jedynie na dodatkowych dyżurach, ponieważ
był bezrobotny. Poza pracą chodził na zajęcia z dziennikarstwa.
Ten pielęgniarz nauczył mnie dziesięciu cech charakterystycznych dla dobrej wiadomości. „Wiadomość musi być aktualna,
istotna dla odbiorcy, nieoczekiwana...” muszę przyznać, że zapomniałam pozostałe siedem. Ale wówczas pamiętałam wszystkie.
A gdy popadałam w niespokojny, lękowy i psychotyczny stan, to
on właśnie przywoływał mnie do rzeczywistości swoim: „Arnhild,
wracaj, podaj mi cechy dobrej wiadomości!”, a jeśli nie reagowałam i nadal porozumiewałam się ze swoimi głosami albo drapałam lub robiłam cokolwiek innego, on nie ustawał: „Nie wygłupiaj
się, Arnhild, wiem, że pamiętasz! Dobra wiadomość musi być...”,

Podobne dokumenty