Dzienniczek urzędniczka

Transkrypt

Dzienniczek urzędniczka
Dzienniczek urzędniczka
Noc z wtorku na środę
Moje obijanie się na stacji Warszawa Główna Towarowa trwa już dwa lata, a
wykonywana przeze mnie praca potrzebna jest jak piąte koło... wagonu. W dwudziestym
czwartym roku życia wciąż jestem nikim. Ale powinno się to wreszcie zmienić. Od jutra będę
działać w nowym miejscu, na tzw. „poprawie ładunków”, zagubionej wśród torów rampie,
gdzie podstawia się wagony z przesuniętym na platformie ładunkiem i gdzie robotnicy
przywracają prawidłowy stan załadowania. Mam dołączyć do tej ekipy jako magazynier.
Tam już jest takowy, facet około trzydziestki, nazwiskiem Araźny. W roli magazyniera
radzi sobie nie najgorzej, ale z pewnych względów musi odejść. Przez jakiś czas, dopóki się
nie nauczę roboty, mamy „trenować” razem, po czym on odejdzie na nowe stanowisko, w
inny rejon stacji, a ja zostanę.
Wszystko to zaplanował szef. Jest nim naczelnik Komorowski, człowiek młody,
energiczny, ktoś, komu zależy na usprawnieniu roboty w podlegających mu sekcjach. „Na
poprawie” działo się źle, sporządzane tam protokoły były lipne, zawyżano w nich ilość ton, co
miało wpływ na zarobki. Robotnicy za dużo zarabiali, ich pensje, obliczane na podstawie
protokołów, rosły niepokojąco. Należało ukrócić to zawyżanie. „Jeśli tylko część ładunku –
pouczał naczelnik – została przesunięta na wagonie, to liczyć za część, a nie za całość.”
Komorowski spodziewał się, że ja zrobię z tym porządek. Bo na Araźnego nie można liczyć;
zanadto pokumał się z robotnikami. Ja w oczach Komorowskiego jestem inny: poważny,
stanowczy i – nietrunkowy. „Jak pan powie, że tak ma być, tak się stanie, a wódki z nimi pan
pić nie będzie. Toteż liczę na pana.”
Wspominam słowa Komorowskiego w noc poprzedzającą moją nową pracę. Myśl o
najbliższym dniu nie pozwala zmrużyć oka.
Środa
Przewracając się bezsennie z boku na bok powtarzałem sobie: „Koniec z pracą w referacie
dochodzeń, koniec tego przelewania z pustego w próżne. Nareszcie będę na swoim, przestanę
być popychadłem.”
Dojazd pociągiem trwał tym razem nieco krócej. Zamiast na stacji Warszawa Zachodnia
wysiadłem we Włochach i ruszyłem w kierunku Odolan. Po nocy księżycowej, podczas której
nawiało trochę śniegu, nastał ranek słoneczny, mroźny.
Podpisałem u dyżurnego ruchu listę obecności, a pół minuty później schodkami
wspinałem się na rampę. Pokoik magazyniera był nabity ludźmi. Już przebrani do roboty,
zwlekali jeszcze z pójściem do wagonów i przycupnięci pod ścianami palili papierosy. Jeden
majstrował przy plombownicy, drugi podsycał ogień w piecyku; czad nikomu nie
przeszkadzał. Araźny siedział przy swoim biurku i jadł. Zatrzymałem się w progu,
powiedziałem dzień dobry, podałem rękę Araźnemu i... stanąłem jak słup; nie było gdzie
usiąść, nie było co z sobą robić. Po pewnej chwili Araźny powiedział do mnie: – Kucniemy
sobie, co? – Odrzekłem jak ostatni osioł: – Warto siadać? – Jeden z robotników wstał z
krzesła i jął czyścić siedzenie papierem. Chociaż nietrudno było zrozumieć jego intencję, nie
zdobyłem się na to, by go powstrzymać. Skutki bezsennej nocy właśnie teraz dały o sobie
znać, byłem sflaczały, przyprowadziłem w to miejsce swoje cielsko i dałem nura w głąb
samego siebie; zupełnie jakbym przytaszczył pijanego kolegę pod drzwi jego mieszkania i
umknął po naciśnięciu dzwonka. Usiadłem na wyszykowanym dla mnie krześle i
zastanawiałem się, co by tu powiedzieć. – Słabe tutaj warunki pracy. – To wszystko, na co
było mnie stać. Wtem jakiś ruch wszczął się ni stąd ni zowąd, kotłowanina. Jeden z
robotników zerwał drugiemu czapkę z głowy, rzucił na gorącą blachę piecyka i uciekł ze
śmiechem; ich obyczaj: nie tylko przy jedzeniu, ale i podczas palenia papierosa należy zdjąć
czapkę. Poszkodowany posłał kawalarzowi wiązankę. Zwykle rozwesela mnie mięsiste
słownictwo, i to właściwie wbrew mojej woli; krztuszę się nieopanowanym śmiechem,
chciałbym go powściągnąć, a nie mogę. Tym razem nie uśmiechnąłem się nawet. Daje to
miarę mojego zgnębienia.
Po wyjściu robotników zapytałem Araźnego, czy zależy mu na tej pracy – tutaj, „na
poprawie”. Odpowiedział, że nie. Mówiłem dalej, co mi ciąży na wątrobie. Owszem, chętnie
zgodziłem się przyjść tutaj. Zajęcie na poprawie ładunków uwalnia mnie od tych głupawych
dochodzeń. Z drugiej strony jest pewien szkopuł.
– Mówiąc otwarcie, nie chciałbym, żeby wyszło na to, że ja pana stąd wygryzłem.
Araźny zapewnił, że jest mu wszystko jedno, czy będzie pracować tu czy gdzie indziej.
Zaczął wprowadzać mnie w czynności magazyniera, objaśniać, tłumaczyć. Spróbowałem
napisać protokół na przesunięcie ładunku. Chociaż dobrze uważałem, żeby nie palnąć byka,
nie dało się uniknąłem pomyłek. Doskwierało mi niezadowolenie z siebie: należało przywitać
się ze wszystkimi przez podanie ręki, do każdego wyciągnąć grabę, nie tylko do Araźnego.
Teraz dopiero zdałem sobie z tego jasno sprawę.
Czwartek
Droga z Włoch do Odolan, przebyta w towarzystwie niejakiego Moskwy, nie dłużyła mi
się. Moskwa, jeden z robotników, ich jakby brygadzista, najsilniejsza osobowość.
Wysiedliśmy z tego samego pociągu, szedł za mną, a zrównawszy się podał mi rękę.
Odruchowo przyśpieszyłem kroku, by przystosować się do jego tempa. W rozmowie
przeważały tematy neutralne i ogólne. Po paru uwagach o pogodzie mój rozmówca przeszedł
do polityki przypominając pewien kłopotliwy dla Ruskich i dla całego świata fakt, że „Chiny
mają atom”. Byliśmy pierwsi na rampie. Otworzył kłódkę, pociągnął żelazne drzwi;
potoczyły się po szynie zrywając plombę. Przebierając się w robocze ciuchy, dobitnie
zakończył swoje politykowanie: – A w ogóle to za kurwą prędzej trafi niż za polityką. –
Poszliśmy „na grunt” obejrzeć świeżo podstawione wagony. Moskwa zapisywał w zeszycie
numery wagonów, stan ładunku, rodzaj nieprawidłowości. Wyręczał w tym Araźnego. Gdy
wróciliśmy, obydwa pomieszczenia, magazyn i kantor, były wypełnione dymem z piecyków,
niedawno rozpalonych, i w tym dymie robotnicy najspokojniej jedli śniadanie.
Araźny odesłał mnie do przepisów, kiedy zadałem mu jakieś pytanie. – I tak nie zdążę
panu wszystkiego powiedzieć, zresztą ja sam wszystkiego nie wiem. – Robotnicy wyszli do
wagonów, zostaliśmy sami w kantorku. Pisałem protokoły, co chwila zapominając o jakimś
szczególe, a nie śmiejąc zadawać pytań. Araźny uzupełniał rejestry i kontrolki, by móc
przekazać je mnie.
– Co panu tak pilno? – zapytałem zdziwiony jego pośpiechem.
– Być może przeniosę się na inną stację – wyjaśnił. – Bo słyszałem, że naczelnik
Komorowski wyznaczył mi zajęcie, co mi nie będzie odpowiadało.
– A co by panu odpowiadało?
– Wiadomo, praca na osiem godzin i premia.
Wziąłem do domu Instrukcję H-2 i wieczorem trochę czytałem.
Piątek
Spisywałem wagony zgrabiałymi od mrozu palcami. Araźny nawet nie zatrzymywał się
przy wagonach; rzuciwszy przez ramię jedno krótkie spojrzenie mówił mi parę słów i szedł
dalej. Nie mogąc nadążyć bazgrałem w zeszycie i biegłem za swoim współpracownikiem –
niechętnym, nieprzystępnym, okazującym mi jeszcze większe niż wczoraj zniecierpliwienie.
Wróciwszy do kantorka zastałem go w trakcie rozmowy telefonicznej z jakimś koleżką
kolejarzem.
– Ja nie jestem po to, żeby uczyć – perorował. – Przysłali nowego człowieka na moje
miejsce, to chcę mu przekazać ten cały interes, już trzeci dzień tu jest, więc chyba najwyższy
czas. Zadzwoniłem do Komorowskiego i mówię, że wszystko gotowe do przekazania, a on:
„Kto panu pozwolił!” i rzucił słuchawkę. Pan magister, woda sodowa...
Araźny odgrażał się, że jeszcze dzisiaj wybierze się na Wolę, do Ekspedycji, i narozrabia.
Może jak nawsadza „parę wałów”, czyli powie władzy do słuchu, jak to już kiedyś miało
miejsce, wówczas zaczną go inaczej traktować. Padło wyrażenie: „każdy ma swoje ja”.
Odłożywszy słuchawkę zwrócił się do „nowego człowieka”:
– Mnie nikt nie uczył, przyszedłem tutaj, z miejsca przekazano mi kontrolki, listy
przewozowe i od razu samodzielnie wziąłem się do roboty. Za naukę płaci się 372 złote, a ja
pana uczyć nie mogę, bo mam niższe od pana stanowisko; pan jest adiunkt, a ja magazynier.
Pańska praca to dla mnie żadna pomoc, bo ja bym sam szybciej się z tym uwinął, a tak –
muszę panu dyktować. Ja do pana pretensji nie mam, ale pan mi łaski nie robi.
Sobota
Byłem akurat sam w kantorku, gdy zadzwonił naczelnik Komorowski.
– Koledzy, w waszych protokołach roi się od lapsusów językowych. „Zdrutowanie” – co
to za dziwoląg? Piszcie zgodnie z terminologią przyjętą w Załączniku 10. Druga sprawa to
sposób załadowania. Koszty poprawy obciążają stację, a wina jest nadawcy, który źle
załadował. Chcę mieć na poprawie fachowca, co obudzony o północy potrafi natychmiast
zacytować odpowiedni paragraf Załącznika 10 i może udowodnić, że do załadunku
zastosowano niewłaściwy drut, że kliny są za małe, że nie użyto wystarczającej ilości
gwoździ i tak dalej. A pana przecież stać na to, żeby dobrze opanować te zagadnienia. Jak
panu się tam pracuje? – dodał innym tonem. – Mam nadzieję, że jest pan zadowolony. Praca
żywa, wymagająca inteligencji. No i więcej pan zarobi. Życzę zatem powodzenia, cześć.
Wyszedłem na rampę i obserwowałem, jak się poprawia drewno na wagonach; kopalniaki,
deski. Wystające części wpycha się „parowozem”, to znaczy stosuje się bufor w postaci
podkładu torowego, aby wsunąć kilka belek jednocześnie, a tego wsunięcia dokonuje
napierająca na wagon lokomotywa. Wystające pojedyncze deski po prostu urzyna się piłą,
grubsze deski wbija się w stos ładunku młotem.
Ten niewłaściwy drut, o którym wspomniał naczelnik, to drut nie wyżarzony, twardy,
sprężynujący. Żeby go zmiękczyć, rzuca się zwój do rozpalonego na rampie ogniska.
Przedtem trzeba przygotować opał: piłą pociąć belkę na kawałki i „narąbać drew”, jak na wsi.
(Patrzyłem z podziwem na Moskwę, jak kładł każdy kawałek sztorcem na pniu i wysoko
unosił siekierę; od jednego uderzenia gruby klocek rozdwajał się całkiem niczym trafiony
piorunem.) Drut rozgrzany do czerwoności traci sprężystość i dopiero wówczas można go
użyć; sporządzić owo „zdrutowanie”, czyli mówiąc poprawnie, wiązadło z drutu.
Poniedziałek
W nocy spadło trochę śniegu. Poranek tak piękny, jak tylko można sobie wyobrazić: niebo
przeczyste, potoki światła, błękit, biel.
Na torze 78 z wagonu wysypały się włoskie orzechy. Byłem tam z Gutem i Kaplewskim.
Zbierali z ziemi i – do gęby. Strażnik też zbierał, ale powściągliwie, z zachowaniem pewnej
godności. Żując popychali worki z orzechami w głąb wagonu, by można było zamknąć drzwi,
wyparte dołem i odchylone. Do mnie należało zapisanie numeru wagonu i danych
kierunkowych z nalepki; szczegóły niezbędne do zgłoszenia nieprawidłowości. Po powrocie
Kaplewski zapytał mnie raptem: – A pan dlaczego nie zbierał? – Zakłopotany nie wiedziałem,
co odpowiedzieć, Araźny odpowiedział za mnie: – Jemu nie wypadało. – By nie pomyślano
Bóg wie czego, zacząłem wzięte od Kaplewskiego trzy orzechy tłuc plombownicą, ale tak
niezdarnie, że zmiażdżyłem je na drobne okruszki i tę mieszaninę owocu i łupin, nic nie
zjadłszy, wrzuciłem w końcu do piecyka.
Moją półgodzinną nieobecność w kantorku wykorzystał Rzężowski. Przejrzawszy
protokoły spłodzone przeze mnie poprzedniego dnia, dwa z nich „zakwestionował”.
Policzyłem im, orzekł, za mały tonaż. Obiecałem, że im to przy okazji wyrównam.
Środa
Z urlopu wrócił niejaki Wieczorek. Zakazana gęba, co drugie słowo kurwa albo pierdolę.
Podniecony gorzałą mógłby chyba zabić.
Araźny prawdopodobnie dogadał się z Komorowskim, dzięki czemu wobec mnie stał się
przyjemniejszy, o wiele bardziej znośny niż trzy dni temu. Na każde moje pytanie odpowiada
skwapliwie. Staram się jednak pytać jak najrzadziej. Przeczytawszy w starym (kopia sprzed
miesiąca) protokole: „urwane widły maźnicze”, biorę dla wyjaśnienia tego terminu
Gospodarkę wagonami towarowymi; tekst czytany raz i drugi wciąż jest dla mnie niejasny.
Co to są te widły maźnicze, gdzie one? Zamiast zwrócić się ze swoim problemem do
Araźnego, wyszedłem na grunt z przepisami w łapie. Obserwacja wagonu w połączeniu z
lekturą pozwala mi wyświetlić zagadkę.
Irytująca jest natarczywość, z jaką robotnicy zapraszają do zjedzenia zupy, codziennie
przywożonej z wagonowni w dziesięciolitrowym baniaku. Araźny nazywa tę strawę
oświęcimówką. Jem, bo nie sposób się wymówić, ale z trudem mi ona przechodzi przez
gardło. Dziś połowę wylałem. Wyszedłem z magazynu dzierżąc talerz i chlusnąłem jego
zawartością pod wagon.
Araźny jest dokładnie taki jak jego nazwisko: raźny, rześki, pełen werwy i animuszu,
łatwo wpadający w gniew i równie łatwo wybuchający śmiechem. Typowy sangwinik. Nie
ma jeszcze trzydziestu lat, ale już sporo siwych włosów. On chyba nigdy stąd nie odejdzie.
Nie wiem, czy mam się z tego cieszyć czy martwić.
Czwartek
Brak wagonów na torach, bezczynność. Robotnicy grają w warcaby albo zabawiają się
pleceniem z miękkiego, obłożonego barwną izolacją drutu wisiorków do kluczy. Umiejętność
tę posiadł w najwyższym stopniu Kaplewski. Patrzący mu na ręce Karwat sam zaczął tej
sztuki próbować. Męczył się manipulując w skupieniu czerwonymi, żółtymi i niebieskimi
drucikami, ale nic mu nie wyszło.
Araźny grał z robotnikami w warcaby, które oni nazywają grą w damkę. Z łokciami
i tułowiem opartymi o stół, wygwizdując w kółko refren jakiejś nowomodnej piosenki,
wpatrywał się intensywnie w szachownicę: przybrudzony kawałek tektury o polach (niegdyś)
białych lub zamalowanych niebieską kredką, z pionkami w postaci plomb i stalowych
nakrętek. – Ja tylko raz mogę zagrać – wyznaje Gut. – Potem to już się w głowie kręci. –
Każde zablokowanie pionka kibice witają okrzykami: – Do sracza go! – Albo: – Otwórz
drzwi, bo smród!
Podstawiono wreszcie kilka wagonów. Jeden – do przeładunku. Kęsiska ze stali, każde
o wadze 250 kg. – Warto by się rozruszać – powiedziałem do Araźnego. Dał mi nowiutką
parę rękawic i poszliśmy pomagać robotnikom; pomagać i zdopingować ich zarazem, inaczej
zostałby wagon na następny dzień. Gut na nasz widok zawołał dobrodusznie: – Nareszcie
kierowniki za konkretną robotę się wzięli. – Brało się kęsiska na wózek i przetaczało wehikuł
z wagonu na wagon, po żelaznej płycie. Araźny pracował z animuszem, na wesoło. Gdy już
przeładunek był na ukończeniu, oznajmił wszystkim dookoła: – No! Pokazałem wam, jak się
robi, i idę, ha-ha-ha.
Sobota
Bardzo zimny wiatr, przy spisywaniu wagonów co chwila trzeba rozcierać palce.
Imieniny obchodzi dziś Kosiorek, dzięki czemu, zajrzawszy do kalendarza, dowiaduję się,
że na imię mu Zbigniew. (Jakie imiona noszą jego koledzy, pojęcia nie mam; operuje się tu
wyłącznie nazwiskami.) Zjawił się z podstrzyżonym karkiem i przebrał w nowe, nie użyte
jeszcze przy robocie, drelichowe spodnie. Następną czynnością było pichcenie poczęstunku.
O tłuszcz do smażenia nie musiał się martwić: w saganie, który służy wszystkim do
podgrzewania kiełbasy, a w którym woda zmieniana jest rzadko, gromadzi się smalec z
całego tygodnia. Solenizant nakroił do sagana kaszanki (takiej bez flaka, kroi się jak pasztet),
mieszając podgrzał ją na piecyku i postawił sagan wprost na stole obok paru ćwiartek chleba i
bryłki soli. (Solniczka nie jest tam w użyciu.) Pisałem właśnie protokół, gdy zbliżył się
Araźny z uroczystą miną i ze słowami: – Solenizant zaprasza. – Cóż było robić, wstałem,
podszedłem do Zbigniewa i złożyłem życzenia. Wypadło nawet dość zręcznie. Setkę wódki,
którą mi nalano do musztardówki, przełknąłem dwoma haustami, ukroiłem sobie chleba,
łyżką nałożyłem na chleb porcję ciepłej kaszanki; było to smaczne.
Chłopcy się rozochocili, zorganizowali składkę – i znowu chlanie. Miałem w czubie
jeszcze długo po powrocie do domu.
Wtorek
Znów sprzeczka z Rzężowskim w związku z moimi protokołami. Źle, według niego,
obliczyłem, „trzeba było za całość”. Dowiedziałem się, że w przypadku gdy przesyłka jest
tutaj liczona, należy pomnożyć stawkę przez cały tonaż, choćby sama poprawa obejmowała
tylko część ładunku. I powinienem o tym pamiętać we własnym interesie.
– Bo jakby na stacji przeznaczenia ujawnili braki, to pan by płacił, a nie my.
Dlaczego? Ponieważ wynikałoby (z niepełnych kosztów poprawy), że przesyłka wbrew
przepisom nie była liczona.
– A jak pan obliczy za całość, to już my odpowiadamy.
Obserwowałem poprawę ładunku szyn, które wysunęły się poza zderzaki platformy: od
drugiej strony nadjeżdża ciężka, czteroosiowa próżna węglarka, popchnięta przez parowóz
manewrowy, i uderza w platformę jak taranem. Pod wpływem uderzenia (tzw. sztos) szyny
wracają na pierwotne miejsce. Nie siłą (mięśni) a sposobem...
Zgadało się na temat poprzedniego magazyniera, tego, który tu rządził przed Araźnym.
Wiedziałem o nim tylko tyle, że przeniesiono go na inną stację za jakąś drobną kradzież.
Teraz opowiada o nim Skorys:
– Jak zobaczył, że już długo siedzimy tu przy stole, to potrafił krzyknąć: „Wypierdalać do
roboty!” Mam syna niewiele młodszego od niego i byle gówniarz nie będzie mi bluzgał.
Śmietniczka przepełniona, no to łubudu wszystko na podłogę, nam pod nogi. A było w tym
dużo winy naczelnika Komorowskiego...
Dzięki poparciu naczelnika „gówniarz” czuł twardy grunt pod nogami. Ale i na takiego
jest rada. Kolejowa milicja dowiedziała się (kto nadał cynk, o tym Skorys nie wspomina), że
magazynier zawsze z pełną teczką stąd wychodzi. Raz po fajrancie gliniarze zaczaili się na
delikwenta i – stop – co tam, bracie, masz w teczce? I już poparcie szefa nie pomogło.
– Chciał z nami na udry, to na głupiej pszenicy wpadł – kończy opowiadanie Skorys.
Poniedziałek
Araźny opowiedział mi trochę o sobie, o swoich szkolnych latach, a zaczęły się te
wspominki w momencie, gdy spojrzenie w czeluście szuflad uświadomiło patrzącemu, że
brakuje druków i formularzy, trzeba zatem odnowić zapas. – Zabrakło mi kiedyś czystych
protokołów i musiałem na zwykłym papierze kreślić rubryki. Teraz już wyszedłem z wprawy,
ale dawniej umiałem takie rzeczy robić odręcznie i nikt by nie poznał, że to bez pomocy
linijki. – Technikum budowlane było miejscem tych fenomenalnych popisów; uczeń Araźny
nie miał tam równych sobie w rysunku technicznym. Potrafił zrobić projekt domku
jednorodzinnego w piętnaście minut, na pauzie, „aż się klasa śmiała”, i nigdy nie dostał mniej
niż cztery plus.
Chciał mi dać do zrozumienia, że i on mógłby się teraz poszczycić średnim, i to
fachowym, wykształceniem. Był na najlepszej drodze ku temu. Ale że diabeł nie śpi...
Zdarzyło się coś, co przerwało szkolną naukę i spowodowało niemalże wtórny analfabetyzm,
a zostało teraz przez Araźnego skwitowane znaczącym spojrzeniem, uśmieszkiem i słowami:
„najpierw siup, potem ślub”. Gdyby nie ta historia, a w jej następstwie obowiązki rodzinne i
konieczność zahaczania monety, nie musiałby przestawać „z tymi cepami”. Tu wskazał na
siedzącego z nami i zasłuchanego Moskwę. A z jakim przestajesz, takim się stajesz.
– Ja już teraz mówię: przychódź, tamuj, u nasz, u wasz, butelkie. I nawet tak piszę!
– Co się martwisz – odezwał się Moskwa. – Bez kaleson czy przez kaleson i tak goła dupa.
Czwartek
Byłem pierwszy na poprawie. Dziś święto Matki Boskiej Pieniężnej i wszyscy zaczynają
taki dzionek od podjęcia forsy, pierwsze kroki kierując do urzędującego na Woli kasjera.
Poszedłem spisać wagony, mżył deszcz, ołówek ledwo było znać na namokłym papierze.
Gdzieś około dziesiątej Araźny znalazł się w kłopocie: zabrakło formularzy protokołów
wzór 58. Na gońca trzeba by poczekać, więc zaproponowałem, że ja pojadę po protokoły;
wziąłbym jednocześnie swoją pensję. Zrobiłem tak. Wstąpiwszy w drodze powrotnej do
supersamu we Włochach, kupiłem dwie butelki wina jugosłowiańskiego, parę paczek
herbatników w czekoladzie i paczkę carmenów. Upychając butelki po kieszeniach płaszcza
rozdarłem w jednym miejscu materiał.
Kiedy stanąłem na progu magazynu, czerwone twarze i podniesione głosy uświadomiły
mi, że robotnicy już pili. Większość grała w pokera; okazuje się, że oni po każdej wypłacie
zabawiają się karciętami.
Napiłem się wina ze wszystkimi z wyjątkiem Rzężowskiego; był całkiem pochłonięty
hazardem albo udawał, że jest pochłonięty.
Śledziłem pokera ze szczerym zainteresowaniem, z sympatią patrzyłem na Wacka
Moskwę obracającego w palcach carmena, podczas gdy z jego ust dobywał się dym razem ze
słowami: – Palenia a palenia! – Grubiaństwa Wieczorka przyjmowałem ze spokojnym
uśmiechem, daleki od nieszczęsnego, nerwowego krztuszenia się, bardziej niż śmiech
przypominającego atak histerii.
Podążaliśmy na dworzec całą ferajną, wszyscy pod dobrą datą. Przestało padać, wyjrzało
słońce, było ciepło – pierwszy wiosenny dzień. Widok lodu pokrywającego staw, obok
któregośmy przechodzili, zaskoczył mnie: – O, lód! – wykrzyknąłem zdumiony i zarazem
zachwycony własną inwencją towarzyską. Moskwa zrewanżował mi się historyjką, z której
docierały do mnie tylko pojedyncze słowa: lód... młyn... pod lód... topielec.
Stanęliśmy przy budce z piwem, Araźny zafundował wszystkim po kuflu, nadszedł Skorys
z Expressami – też dla wszystkich, dostałem i ja swój egzemplarz.
Wdałem się ze Skorysem w rozmowę „intymną”. Ja: – Raz wstaję o szóstej, a następnego
dnia o wpół do siódmej, bo jak się w poniedziałek ogolę, to we wtorek już nie muszę. – On,
mający mieszkanie na terenie jednostki wojskowej: – Żeby dzieciaki nie czuły się gorsze od
oficerskich synków, żeby ta koszula i ten but były w dobrym gatunku, trzeba dorobić. No i
nic, tylko praca, praca, praca. Wszystko dla dziecków. I tak będzie do czasu, aż zaczną same
zarabiać, a obliczyłem, że będę miał wtedy czterdzieści trzy, jeszcze nie tak najgorzej, jeszcze
nie starość. Tak, życie ma swoje prawa.
Pożegnanie było serdeczne. Nawet Rzężowski rozkrochmalił się wobec mnie, mówiąc: –
Obyśmy w zgodzie żyli. – Można by to zrozumieć jako pogróżkę, gdyby nie było okraszone
uśmiechem. Uśmiech na twarzy Rzężowskiego świadczył, że lody pomiędzy nami, podobnie
jak te na pobliskim stawie – topnieją. Długo trzymałem w dłoni dłoń jego, Skorysa, Moskwy.
– Kierownika ręka gładka jak u księdza – zauważył ktoś.
Były to uściski podwójne niejako: aktualne plus te, których brakowało pierwszego dnia.
Piątek
Rano wsiadłem do tego samego co zwykle pociągu i z tym samym co przez ostatnie
tygodnie zamiarem zakończenia jazdy na stacji Włochy.
Pociąg zatrzymał się we Włochach, stałem już przed otwartymi drzwiami, jeden krok i
stopa dotknęłaby peronu. Chwila wahania. Drzwi zamknęły mi się przed nosem i pociąg
ruszył dalej. Wysiadłem na następnej stacji, po czym z dworca Warszawa Zachodnia nogi
poniosły mnie wielokrotnie wydeptaną ścieżką w kierunku Ekspedycji na Woli.
Piszę te słowa przy swoim dawnym biurku, po rozmowie z naczelnikiem Komorowskim.
Okazał wyrozumiałość i zgodził się umieścić mnie z powrotem w referacie dochodzeń.

Podobne dokumenty