2. - opal
Transkrypt
2. - opal
Szosa 2. Panika w getcie 2/1 2. Panika w getcie Był koniec lutego 1942 roku. Getto było zamknięte od trzech miesięcy i zdązyliśmy zmienić trzykrotnie mieszkanie w ciągu tego okresu czasu. Teraz mieszkaliśmy w dawnym warsztacie szewskim, na parterze domu u zbiegu Rynku, Międzyrzeckiej i Polinowskiej, blisko siedziby Judenratu. Goliłem się akurat przy słabym świetle lampy naftowej przed lusterkiem zawieszonym na ścianie, kiedy usłyszałem ryk motorów, ale sądziłem, ze Niemcy są tu tylko przejazdem. Wbiegła córka sąsiadów, Ruchele z wiadomością, że przed budynek Judenratu zajechały dwie platformy i dwa małe wozy wojskowe, z których wyskoczyło kilkunastu umundurowanych Niemców i kilku cywilów odzianych w kożuchy, będą chyba łapać ludzi na roboty. Mama zamknęła drzwi wejściowe, zeby wyglądało, ze tu nikt nie mieszka. Taki zabieg mógł być wystarczający, gdyby Niemcy szukali sami, ale na ogół żądali, aby chodził z nimi judenratnik lub żydowski policjant, a ci w strachu o własną skórę domagali się otwarcia drzwi. Nasze "mieszkanie" składało się z miniaturowego pokoiku, zajętego niemal całkowicie przez szeroką, piętrową pryczę i z wąskiego korytarza, którego wejście do przyległego pokoju zamurowaliśmy. W korytarzu własnym przemysłem zbudowaliśmy piecyk kaflowy; rura zawieszona w pokoiku pod pułapem odprowadzała spaliny przez dziurę w ścianie i jednocześnie ogrzewała pomieszczenie. Naprzeciw pieca wzdłuz całego korytarzyka stała wysoka ława wykonana z deski do prasowania, a pod nią taborety; coś w rodzaju baru. Ława ta służyła za stół. Na podłodze w korytarzu-kuchni ścielono dla Nadzi posłanie na noc. Rodzice spali na dolnym piętrze pryczy, a na górnym ja z Mońkiem. Matka od razu zarządziła, co należy zrobić. Ojcu kazała wpakować się pod pryczę, gdzie był przygotowany specjalny schowek. Ojciec, wysoki i szczupły, położył się wzdłuż ściany i zastawiliśmy go deską mającą szary kolor ściany. W mroku jaki panował w pokoiku, nie można się było zorientować, że to nie jest prawdziwa ściana. Mońka nie było w domu, ponieważ wyszedł nad ranem z grupą roboczą na siedlecką drogę usuwać śnieg. Mama powiedziała żebym się pospieszył z goleniem, ubrał jak dziewczyna i wyszedł na ulicę i nie wracał dopóki łapanka się nie skończy. Dała mi swoje gumowe boty, płócienne onuce, swój brązowy, wełniany płaszcz i szal do owinięcia głowy. Płaszcz był wprawdzie za obszerny na mnie, ale już od dawna Żydzi niczego nie nosili na miarę. Ubrałem się szybko, wsunąłem kawałek chleba do kieszeni i wyszedłem. Było ładnie, bezwietrznie, ale mroźno; taka pogoda zawsze kojarzyła mi się z lodowiskiem przy ulicy Noskowskiego w Poznaniu, ale tutaj leżał tylko zdeptany i brudny śnieg. Zachłysnąłem się zimnym, świeżym powietrzem, które przywróciło mnie do rzeczywistości. Zmuszałem się do stawiania drobnych, dziewczęcych kroczków i czułem się nieswojo w nowej roli. Po lewej stronie ulicy, w odległości około stu pięćdziesięciu metrów, naprzeciwko budynku Judenratu stała grupa kobiet i w ich kierunku skierowałem się. Po drugiej stronie ulicy Niemcy, między którymi byli też cywile, debatowali o czymś. Potem kilku z nich weszło do biura Judenratu, widocznie, żeby tam czekać na urzędników. Po kilku minutach przybiegł prezes Judenratu Rozencwajg, sekretarz Lewin i kilku policjantów żydowskich. Lewin i Rozencwajg weszli do środka, żeby wytłumaczyć Niemcom, że nie ma potrzeby łapać. Żydzi podlegają tutejszej żandarmerii i Arbeitsamtowi i tam trzeba złożyć zapotrzebowanie na robotników, ale podoficer żandarmerii, który był z Siedlec oświadczył, że Żyd, nawet jeśli to jest "Judenälteste" ( członek tzw. Ältestenrat der Juden= Rady Starszych Żydów), nie może go pouczać co należy robić, i uderzył Rozencwajga w twarz. Na razie zażądał 100 ludzi. Powiedział że Łosice, to znaczy getto i Żydzi łosiccy należą do rejonu, który firmę, "Bauunternehmung Wolfer und Goebel" ma zaopatrywać w siłę roboczą. Nie było rady. Każdy Niemiec wobec każdego Żyda był ostatnią instancją – panem życia i śmierci. Niemcy zażądali, aby żydowscy policjanci towarzyszyli im w charakterze przewodników i wskazywali, gdzie są młodzi, zdrowi mężczyźni. Tymczasem jeden z cywilów zgarnął śnieg z parapetu okna, ulepił dużą kulę i rzucił w naszym kierunku. Odbiegliśmy i schowaliśmy się w sieniach sąsiednich domów. Schroniłem się w wejściu jakiegoś domu na Międzyrzeckiej; jedna z moich towarzyszek wytknęła głowę i informowała nas co widzi. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 2. Panika w getcie 2/2 W końcu kobiety rozeszły się, żeby ostrzec swoich bliskich i zostałem na ulicy sam. Widziałem Rozencwajga, jak szybkim krokiem skręca na Bielską, do żandarmerii. Ostatnio pojawił się w Łosicach nowy dowódca żandarmerii, który na razie uchodził za dobrego Niemca, to znaczy, że pozwalał się przekupić i dotrzymywał słowa. Nie miało sensu tak dalej sterczeć. Getto było małe i w jakimkolwiek kierunku człowiek by nie poszedł to po pięciu minutach musiał się znaleźć na jego granicy. Skierowałem się do najdalszego zakątka, na ulicę Kilińskiego. Jeszcze kilka miesięcy temu, przed utworzeniem getta, szło się po prostu na ukos przez rynek i juz człowiek był na miejscu. Teraz jednak plac rynkowy należał do strony aryjskiej, mimo że większa część budynków wokół niego należała do getta. Do niektórych mieszkań przy rynku policja żydowska już się dobijała i Niemcy czekali na zewnątrz w obawie przed zarażeniem. Wyganiano ofiary przy akompaniamencie krzyków żandarmów i lamentów kobiet. Jedna z nich starała się wytłumaczyć, ze mąż jest chory, dopiero co wstał z łóżka i jest jedynym żywicielem rodziny i że jeden syn pracuje już na jakiejś placówce, ale było to bezskuteczne. Policjant tłumaczył jej, ze powinna się zwrócić do Judenratu i radził się spieszyć, nim żandarm zacznie bić. Nie umiał nawet powiedzieć na jak długo, dokąd i na jakie prace zabierają ludzi . Przeciąłem jezdnię ulicy Brzeskiej w wyznaczonym dla Żydów miejscu i ulicą Kościuszki i Narutowicza przeszedłem na Kilińskiego. Ktoś mnie spytał o łapankę i odpowiedziałem krótko, że łapią, ale nie wiadomo dokąd. Tutaj mieszkali ci, o których nawet w nędzy gettowej można było powiedzieć, że są na samym dnie. Ulica Narutowicza biegła skrajem miasteczka i graniczyła z otwartym polem. Stało tu dużo prowizorycznych szop i bud dla kóz i kur zamieszkałych teraz przez tych najbiedniejszych. Pomieszczeń tych nie można było ogrzać nawet, gdyby ich mieszkańcy mieli dużo opału. Były nieszczelne i wystawione na deszcz, wiatr i zimno. Doszedłem do granicy getta i zawróciłem. Naprzeciwko Judenratu zebrał się mały tłum; to matki i żony przyszły by jakoś pomóc swoim złapanym mężom czy synom. Rozencwajg sprowadził tymczasem kogoś z miejscowej żandarmerii, ale wszyscy wiedzieli, ze nie można unieważnić łapanki. Było zasadą, ze nie anulowano zarządzenia wydanego przez jakiegokolwiek Niemca z obawy o podważenie autorytetu nadczłowieka. *** Złapani siedzieli zrezygnowani na platformie, niektórzy z pokrwawionymi twarzami. Nie wolno było do nich podejść, ale za pośrednictwem żydowskich policjantów można było im coś przekazać: zawiniątko z odzieżą, koc lub kawałek chleba. Kobiety zawodziły, niektóre szukały pomocy u członków Judenratu. Jakaś zrozpaczona kobieta przedarła się przez kordon policjantów i podeszła do milczącego, przystojnego, mile wyglądającego cywila, chyba pracownika Firmy. Starała się wytłumaczyć, że jej syna zabrano przez pomyłkę; jest chorowity, dopiero co przeszedł tyfus i może nawet zarazić zdrowych, pełnowartościowych robotników. Niemiec słuchał uważnie, ssąc w milczeniu fajkę. Kiedy skończyła mówić zdzielił ją w twarz pięścią i powalił na zabrudzony śnieg. Podniosła się i cicho łkając przeszła na drugą stronę ulicy. Szukałem oczami między siedzącymi znajomych, przede wszystkim ojca, ale widziałem tylko tych, którzy siedzieli na krawędzi platformy. W tłumie nie było mamy i to był dla mnie widomy znak, że ojca nie złapano. Dostrzegłem tam Berko Ajzenberga, krewnego członka Judenratu, jednego z braci Madowicz z Błaszek i Fromka Rozenbauma. Druga platforma była jeszcze pusta. Po pewnym czasie wyszli z biura podoficer z Siedlec, jeden z żandarmów łosickich i Rozencwajg; cała trójka udała się do siedziby miejscowej żandarmerii. Niemcy polecili policjantom ustawić wszystkich złapanych w szeregu. Przechodzili przed frontem i kazali niektórym, prezentującym się gorzej wystąpić na lewą stronę. Pozostali pojedynczo wchodzili na platformę i jeden z Niemców w dużej, futrzanej czapie spisywał dane personalne, a policjant żydowski Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 2. Panika w getcie 2/3 potwierdzał prawdziwość danych. Wróciłem na róg Rynku i Polinowskiej z nadzieją, że zobaczę tam matkę. Drzwi naszego "mieszkania" były otwarte, co świadczyło, że tutaj już szukali i ojca nie znaleźli. Na rogu stało kilka znajomych kobiet i między nimi pani Mordkowicz, pochodząca z Poznania. Śmieszyło mnie, iż stoi obok mnie i z powodu mojego stroju nie zorientowała się, że jestem chłopcem, którego znała od urodzenia. Tych, których nie zagnano z powrotem na platformę zwolniono, obdarzając kopniakami i uderzeniami. Łapanka trwała nadal i stale przyprowadzano nowe ofiary. Nachum Libman z ulicy Sokołowskiej szedł z pokrwawioną twarzą, kulejąc. Próbował uciec, ale żandarm go dogonił i pobił. Złapanych w okolicy Kilińskiego i Sokołowskiej żandarmi prowadzili krótszą drogą, przez aryjską część rynku. Wyrostki nie szczędzili im obraźliwych i drwiących uwag: – „Pracować nie chcą. Całe życie tylko by chcieli oszukiwać na wadze. Polskę sprzedaliście. Dobrze wam tak. Hitler złoty nauczy was roboty." Od strony Judenratu dobiegły krzyki. To Niemcom sprzykrzyły się zawodzenia kobiet i przegnali je pejczami. Złapanych w liczbie pięćdziesięciu wywieziono, ale Niemcy obiecali, że w przyszłości nabór ludzi do pracy będzie się odbywał za pośrednictwem Arbeitsamtu. *** Kto mógł, starał się odtąd o jakąś zatwierdzoną oficjalnie pracę na miejscu. Również Judenrat był zainteresowany, aby jak najwięcej ludzi znalazło zatrudnienie w okolicy; sądzono, że w ten sposób zmniejszy się przynajmniej kontyngent, który zażąda firma. Wkrótce nadeszły wiadomości od wysłanych. Okazało się, że obóz jest położony na skraju Siedlec, przy ulicy Brzeskiej; ludzie mieszkają tam w barakach, jest zimno i głodno. Rano i wieczorem dostają coś do picia, w południe zupę i 250 gramów gliniastego chleba. Pracują od szóstej rano do zmroku przy tłuczeniu kamieni. Chłopi zwieźli poprzednio kamienie z pól do punktów zbiorczych wzdłuż drogi i teraz żydowscy niewolnicy je tłuką. Baumajstrowie – cywilni Niemcy, biją tych, którzy im podpadli, często za sam wygląd ofiary, i były już wypadki zabójstw. Prócz Łosiczan są tam też ludzie z Warszawy, Sarnak, Mord, Sokołowa, Węgrowa i Stoczka. Judenrat zaczął od razu starania o ulżenie doli swoich ludzi. Załatwiono w żandarmerii zezwolenie na dostarczanie chleba. Udało się sprowadzić z powrotem do getta kilku chorych oraz takich, których zwolnienie rodziny mogły opłacić i wśród nich był też mój kolega Madowicz; na ich miejsce wysłano innych. Judenrat wysłał do obozu Lichtenfelda, wysiedleńca z Kalisza, w charakterze "Judenälteste". Lichtenfeld długi czas mieszkał w Niemczech i doskonale władał niemieckim. Miał reprezentować łosickich Żydów przed Firmą i czuwać nad rozdziałem chleba. Zaangażowano polskiego furmana, który co tydzień miał do obozu wozić chleb i pocztę z paczkami od rodzin. Równocześnie Judenrat zaczął szukać robotników na zasadzie dobrowolności. W getcie było wielu nędzarzy, którzy nie mając pracy ani czegokolwiek do sprzedania, mieli przed sobą perspektywę śmierci głodowej. Judenrat ofiarował każdemu "ochotnikowi" w obozie pół kilo chleba dziennie, a rodzinom na miejscu 30 złotych tygodniowo. To nie była duża suma, ponieważ czarnorynkowa cena kilograma chleba wynosiła w tym czasie 12 złotych, ale znaleźli się chętni. Wiadomo było, że liczba ochotników nie zaspokoi potrzeb Firmy, ale chciano przynajmniej w ten sposób odwlec moment przymusowej wysyłki. W tym czasie szef łosickiego Arbeitsamtu, Werner, zażądał przygotowania małej grupy fachowców: kuśnierzy i krawców, których miano wysłać do pracy z perspektywą sprowadzenia rodzin. To żądanie skojarzyliśmy od razu z niedawną rekwizycją futer. Widocznie Niemcy chcą na następną zimę przygotować jak najwięcej ciepłych okryć dla żołnierzy. Każdy rzemieślnik marzył o zatrudnieniu w swoim zawodzie; sądzono, że przy takiej pracy ceni się człowieka bardziej, lepiej się traktuje i żywi. Niemcom warto widocznie ich zachęcić do pracy, ofiarując im i ich rodzinom lepsze warunki bytowe. Licząc na takie perspektywy, znalazło się wielu chętnych fachowców, którzy tutaj nie tracili wiele, a tam mogli zyskać. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 2. Panika w getcie 2/4 Szukano protekcji i zazdroszczono szczęśliwcom. Uważano, że rozwiązali sobie i swoim bliskim problem przeżycia wojny. Pojechali, żegnani przez żony i dzieci, niektórzy zabrali ze sobą narzędzia pracy. Po pewnym czasie przysłali wiadomość z Lublina, jeszcze pełną optymizmu. Potem nadeszła kartka z informacją, że są w obozie w Majdanku pod Lublinem. Ci, co znali tamte okolice, mówili, że jest to przedmieście leżące przy drodze do Chełma. Nadeszły tez pogłoski, że wielu Żydów z Lublina i okolic też tam posłano. Nie rozumiano jednak dlaczego właśnie tam utworzono taki wielki obóz i przy czym ludzie ci pracują. Judenrat gorączkowo szukał nowych miejsc zatrudnienia w okolicy. Na prace melioracyjne było jeszcze za wcześnie, ale z niektórych dworów zgłoszono zapotrzebowanie na bezpłatną siłę roboczą. Zwiększono liczbę zatrudnionych na stacji kolejowej w Niemojkach. Również Zarząd Drogowy w Łosicach zażądał ludzi do pracy. Miejscowe drogi, zbudowane tylko z cienkiej warstwy tłucznia, zawsze po wiosennych roztopach wymagały naprawy. Ludzie starali się też indywidualnie o różnego rodzaju zajęcia u Polaków. Każda taka posada musiała być zatwierdzona przez Arbeitsamt. Niektórzy rzemieślnicy otrzymali zatrudnienie u swoich polskich kolegów, którzy motywowali to przed władzami brakiem kwalifikowanych robotników po aryjskiej stronie. Częste były wypadki, że ludzie pracowali własnymi narzędziami w swoich własnych przedsiębiorstwach, które w ramach aryzacji przekazano w polskie ręce. Zdarzało się też, że nowy właściciel płacił dawnemu normalnie za pracę. Na ogół jednak wykorzystywano ciężką sytuację i płacono grosze lub nawet nic, uważając, że sam fakt umożliwienia człowiekowi kupna żywności po polskiej stronie jest dostatecznym wynagrodzeniem dla zamkniętych za drutami. Również urzędnicy polscy, pracujący w administracji niemieckiej mogli darmo otrzymać takiego niewolnika do posług pod pretekstem, że odciążenie od małych kłopotów natury domowej umożliwi urzędnikowi wydajniej pracować w biurze. Pani Mordkowicz załatwiła swojemu synowi, Borysowi, pracę u znajomego urzędnika, pochodzącego z poznańskiego. Jedyną zapłatą była przepustka, która pozwalała mu poruszać się na krótkiej trasie między drutami a mieszkaniem urzędnika. Wykonywał różnego rodzaju prace domowe. Traktowano go dobrze i uprzejmie, szczególnie, kiedy okazało się, że może też pomóc córce w odrabianiu lekcji z matematyki i łaciny. Borys jednak chodził wściekły. Irytowało go, że ludzie przyjmują za naturalne, że Żyd powinien pracować za darmo. Z rana, w korytarzu zawsze stało wiadro z odchodami, bo jego pracodawcom było zimno i nieprzyjemnie wychodzić do wygódki w nocy. Jego "pani" każdego ranka prosiła go, żeby był taki łaskawy i wyniósł to wiadro. Borys mówił, że się wówczas czuje, jakby mu ktoś powiedział: – "Niech pan łaskawie nadstawi dupę, to pana kopnę". Tego rodzaju roboty nie zawsze chroniły, gdy Judenrat musiał dostarczyć partię robotników na żądanie władz. W wypadku łapanki zatrudniony mógł jednak legalnie przebywać poza granicami getta. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL