WYGRAŁAM Z RAKIEM! MOJA HISTORIA Na raka zachorowałam 3

Transkrypt

WYGRAŁAM Z RAKIEM! MOJA HISTORIA Na raka zachorowałam 3
WYGRAŁAM Z RAKIEM! MOJA HISTORIA
Na raka zachorowałam 3 lata temu. Miałam wtedy 55 lat. Wiedziała już trochę na temat tej
choroby, bo zmarło na nią troje mojego rodzeństwa (w tym siostra na raka piersi), a także
ojciec. Dlatego też systematycznie robiłam mammografię oraz samobadanie piersi.
W październiku 2010 zrobiłam mammografię, której wyniki miałam odebrać po powrocie z
Wszystkich Świętych. Jednak zanim wyjechałam „namacałam” w lewej piersi guzka.
Zaniepokoiło mnie to i następnego dnia pojechałam po wynik. Okazało się, że było coś nie w
porządku. Trzeba był zrobić USG. Już wtedy czułam, że jest to rak. Szybko jednak
wytłumaczyłam sobie, ze na raka nie trzeba przecież umrzeć. Ja nie mogłam, bo mam córkę,
która w prawdzie jest dorosła (miała 26 lat) ale właściwie, oprócz mnie , nie ma nikogo.
Myślałam też o mamie, która miała 88 lat i z pięciorga dzieci zostałam tylko ja. Nie mogłam
im tego zrobić.
Po USG przyszła kolej na biopsję, której wynik okazał się niejednoznaczny. Trzeba było
zrobić biopsję mammotomiczną – było to bardzo bolesne, ale ból szybko minął. Zaczęło się
czekanie na wynik.
Chociaż od początku „wiedziałam”, że to jest rak, to czasem miałam nadzieję, że może
wszystko będzie dobrze. Jednak tak jak przypuszczałam to był rak., rak 3go stopnia.
mimo wszystko co innego mieć przeczucie a co innego przeczytać czarno na białym.
Popłakałam się, poczułam jakby ktoś dał mi obuchem w głowę.
Szybko się pozbierałam i zaczęłam działać. Prosto z laboratorium poszłam do Poradni
Chirurgii Onkologicznej. Lekarz przyjął mnie chociaż nie byłam zarejestrowana i wyznaczył
termin operacji.
Nie bałam się, gdy szłam do szpitala. Czułam, że wszystko się uda. Usunięto mi pierś i 19
węzłów chłonnych (w dwóch były przerzuty). Po operacji czułam się dobrze i oprócz tego, że
ręka nie była sprawna, nie było żadnych komplikacji. Na trzeci dzień po operacji zostałam
wypisana ze szpitala. Nie dostałam skierowania na rehabilitację. Lekarz stwierdził, że skoro
podnoszę rękę do góry (choć było to ciężkie) to rehabilitacja nie jest mi potrzebna. Z
perspektywy czasu wiem, że nie była najlepsza decyzja; rehabilitacja oraz więcej wskazówek,
co robić dalej, z cała pewnością byłyby przydatne.
Jednak skoro nikt się mną nie zajął sama zaczęłam ćwiczyć i robić automasaż ręki. Solidnie
się do tego zabrałam. Systematyka ćwiczeń sprawiła, że ręka stawała się coraz sprawniejsza,
nigdy też nie miałam obrzęków.
Później zaczął się następny etap leczenia – chemioterapia. Nasłuchałam się o niej okropnych
rzeczy i trochę się bałam. Miałam 6 cykli czerwonej chemii, jednak przeszłam ją bardzo
dobrze i strach okazał się niepotrzebny. Do domu wracałam głodna, więc najpierw musiałam
się najeść. Później do wieczora odpoczywałam, byłam trochę osłabiona i było mi zimno.
Nigdy jednak nie miałam odruchów wymiotnych. Po każdej chemii miałam dwa senne dni,
lecz poza tym nic złego się nie działo. Czasami miałam zachcianki – jak ktoś stwierdził:
„Kobieta po chemii jest jak kobieta ciężarna”.
Przed drugą chemią garściami zaczęły wypadać mi włosy. Poprosiłam koleżankę żeby je
zgoliła. Wiedziałam, że tak musi być i nie rozpaczałam z tego powodu. Czasem słyszę, że
niektóre kobiety strasznie to przezwaja, jednak trzeba przyjąć, że to tylko jeden z elementów
drogi do zdrowia.
W domu chodziłam z gołą głową i dobrze się z tym czułam.
Następnym etapem była radioterapia – 25 na naświetlań. Po naświetlaniach nie czułam
osłabienia, nie miałam innych dolegliwości.
Na tym zakończyła się terapia. To był raka a ja przeszłam to jakoś lekko.
1,5 roku później bolały mnie kości . dostałam skierowanie na scyntygrafię, byłam dobrej
myśli. Okazało się jednak, że nie można stwierdzić czy to zwyrodnienie czy przerzut. Trochę
się stresowałam przed badaniem PET ale tłumaczyłam sobie, że nawet jeśli coś będzie nie tak
to teraz raka kości też można wyleczyć. Na szczęście okazało się, że wszystko jest w
porządku.
Krótko po operacji zgłosiłam się do Stowarzyszenia Amazonek. Tam otrzymałam
płytę z ćwiczeniami oraz różne materiały dotyczące mojej choroby. Poznałam bardzo dużo
kobiet, z niektórymi się zaprzyjaźniłam. Dwa razy w tygodniu chodzę na amazonkową
gimnastykę i raz na gimnastykę w basenie. Odbywają się spotkania, warsztaty, pogadanki z
lekarzem, psychologiem, wyjazdy, ogniska, etc. Zawsze jest z kom porozmawiać, nie tylko na
temat choroby. Niektóre koleżanki mają przerzuty (nawet po kilka razy), ale wychodzą z tego.
Zawsze staram się wesprzeć je. Mam z tego również coś dla siebie - świadomość tego, że
komuś się udało; a to podnosi na duchu.
Niedawno minęły 3 lata po operacji. W prawdzie jestem trochę słabsza, nie mam takiej
kondycji jak przed operacją, ale ogólnie jest dobrze. Dopóki nie dzieje się niec złego nie ma
co narzekać, trzeba się cieszyć tym co jest.
Rok i dwa lata po mnie, zachorowały na raka piersi dwie bliskie mi osoby. Wspierałam
je, byłam ich przewodnikiem, jedna nazwała mnie nawet swoim guru. Wiem, że moja
obecnośc, wskazówki, rozmowy wiele im pomogły.
Ostatnio często rozmawiam z koleżanką, która ma przerzuty. Cieszę się, kiedy słyszę od niej,
że rozmowa ze mną stawia ją na nogi, podnosi na duchu. Dlatego też, w tym roku, mam
zamiar wybrać się na szkolenie ochotniczek, które przygotuje mnie do spotkań w szpitalu z
kobietami chorymi na raka piersi. Moje koleżanki amazonki już to robią i chciałabym im
pomóc bo wiem jak to jest potrzebne. Wtedy, kiedy ja byłam w szpitalu nikt ze mną nie
rozmawiał i chyba mi tego brakowało.
Przez chorobę dowiedziałam się ilu mam przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć. To
prawda, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
Zmieniło się moje nastawienie do życia. Choć nigdy nie miałam konsumpcyjnego podejścia
to teraz rzeczy liczą się jeszcze mniej. Cieszą mnie drobiazgi i wszystko co dobre. Ja sama
jestem ważniejsza dla siebie niż kiedyś, np. nie muszę czegoś zrobić, a muszę odpocząć.
Nigdy też nie narzekałam na służbę zdrowia, zawsze spotykałam się z życzliwością. Nie
chodziłam na prywatne wizyty, nie dawałam łapówek i prezentów, a leczona byłam
normalnie. Na początku choroby poszłam też do ginekologa (choć i tak badałam się
regularnie). Poświęcił mi bardzo dużo czasu. Po rozmowie z nim wyszłam uskrzydlona.
Żartowałam, że czułam się jak pacjentka w Lesnej Górze („Na dobre i na złe”).
Rak jest straszną chorobą, ale ja przeszłam przez to wszystko jakoś łagodnie. Myślę,
że jest więcej takich ludzi. Nie zawsze musi być strasznie.
Radziłabym wszystkim systematycznie się badać, wcześnie rozpocząć leczenie i nie
zamartwiać się na zapas. Pozytywne myślenie też ma duży wpływ na przebieg i skuteczność
terapii.
Niedawno obchodziłam swoje 3cie urodziny (po operacji) i mam nadzieję, że takich rocznic
będzie jeszcze dużo.
Basia