Wychowanie - Solipsyzm
Transkrypt
Wychowanie - Solipsyzm
redakcja naukowa: Maria Dudzikowa Maria Czerepaniak-Walczak Wychowanie Pojęcia • Procesy • Konteksty tom 1 (3WP GDAŃSKIE WYDAWNICTWO PEDAGOGICZNE i Gdańsk 2007 1 Zygmunt Bauman Prze/. Olga i Wojciech Kubińscy EDUKACJA: WOBEC, WBREW I NA RZECZ PONOWOCZESNOŚCI Margaret Mead, podsumowując dziesiątki lat poświęconych badaniu sposobów życia wielu różnych bliskich i odległych społeczeństw, doszła do następujących wniosków: Struktura socjalna soołeczeństwa i uporządkowanie procesu uczenia się - przechodzenie wiedzy z matki na córkę, z ojca na syna, z brata matki na syna siostry, z szamana na ucznia, z mitologicznych specjalistów na adeptów tej dziedziny - decyduje, tym samym dalece wykraczając poza faktyczną treść poznania, o sposobie, w jaki poszczególne osoby uczą się myśleć, a zarazem o sposobie podziału i wykorzystania zgromadzonej wiedzy, owej sumy zbiorczej osobnych cząstek umiejętności i wiedzy1. Mead nie przywołuje wprawdzie pojęcia „deuteroedukacji" czy „nauki uczenia się", ukutego przed ćwierćwieczem przez Gregory'ego Batesona, jej partnera życiowego, jednak - przypisując pierwotną i wtórną rolę uczenia się kontekstowi społecznemu i sposobowi przekazywania komunikatu, nie / zaś treści procesu uczenia się - wyraźnie składa hołd jego wizji. Treść - przedmiot tego, co Bateson określa mianem „protoedukacji" (edukacja pierwotna lub „nauka pierwszego stopnia"2) - widać gołym okiem i można ją kontrolować, utrwalać, a nawet zaprojektować i zaplanować; deuteroedukację natomiast można w zasadzie określić jako proces ukryty, rzadko kiedy uświadamiany, jeszcze rzadziej poddany kontroli 1 2 M. Mead, Continuities in Cultuml Euolution, New Haven: Yale University Press 1964, s. 79. Tu i dalej posługujemy się terminami „nauka pierwszego/drugiego/trzeciego stopnia" w znaczeniu nadanym im przez Batesona, nie zaś dla przywołania zinstytucjonalizowanego trójstopniowego systemu szkolnictwa (przyp. tłum.). osób w nim uczestniczących i jedynie luźno powiązany z ewidentnym tematem nauczania. To właśnie dzięki deuteroedukacji, rzadko kiedy poddanej świadomej kontroli mianowanych lub samozwańczych nauczycieli, podmioty procesu edukacji uzyskują umiejętności nieporównanie ważniejsze w dalszym życiu niż nawet najbardziej uważnie wyselekcjonowane drobiny i okruchy wiedzy wchodzące w skład gotowych czy niewymyślnych programów nauczania. Nabierają w ten sposób zwyczaju sprawdzania kontekstów i sekwencji tego, a nie innego typu, zwyczaju punktowania" strumienia wydarzeń, by dokonywać powtórzeń danego typu znaczącego zdania. [...] Stany umysłu, które nazywamy „wolną wolą", myśleniem instrumentalnym, dominacją, pasywnością itd., uzyskuje się w procesie, który możemy uznać za „naukę uczenia się"3. Później Bateson postawił kropkę nad i, podkreślając, że deuteroeduka-cja, owa „nauka uczenia się" jest nie tylko nieuniknionym, lecz wręcz niez-będnym składnikiem każdego procesu protoedukaq'i4; bez niej „nauka pierwszego stopnia" stworzyłaby zasuszony i skamieniały umysł niezdolny do przystosowania się do zmienionej czy po porostu nieprzewidzianej sytuacji. Znacznie później Bateson wyraził, w formie postscriptum, potrzebę uzupełnienia idei „nauki drugiego stopnia" pojęciem „nauki trzeciego stopnia"(tertiary learning), z którą podmiot edukacji ma do czynienia, kiedy nabywa umiejętności modyfikacji zbioru alternatywnych możliwości, które nauczył się zarazem przewidywać i kontrolować w procesie deuteroedukacji. Deuteroedukacja dopóty zachowuje swoją wartość przystosowawczą i pełni niezbędną funkcję, dopóki uczący się mogą oczekiwać, że możliwości, z którymi się zetkną, faktycznie tworzą pewien stabilny wzorzec; mówiąc inaczej - przydatność czy szkodliwość nawyków wypracowanych w trakcie deuteroedukacji zależy nie tyle od pilności i talentów uczniów i kompetencji oraz gorliwości ich nauczycieli, ile od atrybutów świata, w którym dawniejsi uczniowie mają przeżyć swoje życie. Z punktu widzenia Batesona pierwsze dwa stopnie edukacji są zgodne z naturą gatunku ludzkiego, ukształtowaną w procesie ewolucji, tak wiec występują w każdej znanej nam kulturze; edukacja trzeciego stopnia natomiast może mieć patogeniczne konsekwencje, w efekcie tworząc apatyczną, dryfującą, schizofreniczną osobowość. 3 G. Bateson, Sociat planning and the concept of deutcron-leaming, w: Steps to an Ecology of Mind, Frogmore: Paladin 1973, s. 140. 4 G. Bateson, The logical cattgories of learning and communication, w: Steps to an Ecology 2 Możemy powiedzieć, że obecne czasy, określane wieloma terminami, takimi jak późna nowoczesność, nowoczesność refleksyjna, nad-nowoczes-ność czy ponowoczesność, nadają charakter normatywny stanowi, który Bateson w ostatnich latach życia uznawał za swego rodzaju anomalię, a więc stan niezgodny z odziedziczonymi i wrodzonymi zasobami, którymi dysponuje rodzaj ludzki, stan - z punktu widzenia natury ludzkiej - patologiczny. Każdy punkt orientacyjny, dzięki któremu świat wydawał się stabilny i który w wyborze życiowej strategii wsparty był logiką: czy chodziło o wybór pracy, umiejętności, partnera, modeli własności czy decorum, koncepcji zdrowia i choroby, wartości uznawanych za godne pożądania i udowodnionych sposobów ich osiągania - te wszystkie punkty orientacyjne nabrały jakby płynnego charakteru. Wydaje się, że jednocześnie rozgrywa się wiele gier, a każda gra na bieżąco sama zmienia rządzące nią reguły. Nasze czasy cechuje przypadkowe i niespodziewane rozmazywanie granic i rozmywanie wzorców wszelkich granic i wszystkich wzorców. W takich okolicznościach „edukacja trzeciego stopnia" - nauka, jak przerwać regularność, jak uwolnić się od nawyków i zapobiec przyzwyczajeniom, jak przekształcić fragmentaryczne doświadczenia w nieznane dotychczas wzorce, a jednocześnie uznać, że wszystkie wzorce, można przyjąć wyłącznie w ograniczonym wymiarze czasu - nie tylko nie zakłóca procesu edukacji i nie odbiega od wyznaczonego celu, lecz nabiera wyjątkowej wartości adaptacyjnej i bardzo szybko staje się najważniejszym elementem niezbędnego życiowego wyposażenia. Człowiek ponowoczesny nie może już przyjmować za Szekspirowskim bohaterem, że „w tym szaleństwie jest metoda". Jeśli liczy, że odnajdzie logiczną i spójną strukturę w plątaninie wydarzeń, grożą mu kosztowne pomyłki i bolesne doświadczenia. Jeśli nawyki nabyte w trakcie edukacji skłaniają go do poszukiwania takich spójnych i koherentnych struktur, a swoje działania uzależni od ich odnalezienia, wpadnie w poważne tarapaty. Zamiast poszukiwać ukrytej logiki w stercie wydarzeń czy utajonych wzorców w przypadkowych zestawach kolorowych plam, ludzie ponowocześni powinni umieć szybko wymazywać dotychczasowe mentalne wzorce i rozrywać wyrafinowane płótna jedną błyskawicą myśli; mówiąc krótko - radzić sobie ze swoim doświadczeniem tak, jak dziecko bawi się kalejdoskopem znalezionym pod choinką. Sukces życiowy (a zarazem racjonalność) ponowoczesnych ludzi w większym stopniu zależy od szybkości, z jaką potrafią przezwyciężyć stare nawyki, niż od szybkości nabierania nowych. Najlepiej w ogóle nie przejmować się kwestią wzorców; nawykiem wypracowanym podczas „edukacji trzeciego stopnia" jest radzenie sobie w ogóle bez żadnych nawyków... Jak wiemy, deuteroedukacja podlega co najwyżej niepewnej i częściowej kontroli specjalistów od edukacji, „ludzi znajdujących się u steru", autorów programów nauczania i samych nauczycieli. Mimo to jednak świadoma kontrola nad deuteroedukacją i celowe nią zarządzanie wydają się stosunkowo prostym zadaniem, gdy porównać je z nurtem „nauczania trzeciego stopnia". Margaret Mead miała pełną świadomość uporu i niesforności w procesie deuteroedukacji, ale ta wiedza nie powstrzymała jej przed traktowaniem zjawiska edukacji w kategoriach „z - na": z matki na córkę, z mistrza na czeladników. Bez względu na przedmiot transmisji zawartej w tym obrazie wydarzenia edukacyjnego wyraźne są etykietki oznaczające nadawcę i odbiorcę przekazu; nikt nie podaje w wątpliwość podziału ról. We wnikliwej analizie Margaret Mead brakuje jednak sytuacji, w której nie jest jasne, kto pełni funkcję nauczyciela, a kto ucznia, kto jest depozytariuszem przekazywanej wiedzy, a kto znajduje się na przeciwległym końcu kanału transmisji, kto zaś decyduje o tym, które elementy wiedzy należy przekazać i warto sobie przyswoić. Innymi słowy, chodzi o sytuację pozbawioną struktury lub o jej przeciwieństwo, prowadzące do nie mniejszego zamieszania - sytuację cechującą się nadmiarem struktur, nakładających się na siebie, przecinających się, wzajemnie niezależnych i nieskoordynowanych ze sobą; sytuację, w której procesy edukacyjne nie są oddzielone jak należy od innych życiowych zobowiązań i transakcji, przez co nikt naprawdę „nie trzyma steru w swoich rękach". Zważywszy na fakt, że co najmniej od oświecenia edukację uważano za ściśle uporządkowany proces poddany j kontroli siedzących mocno w siodle instruktorów, do których należy cała inicjatywa, układ pozbawiony kontroli, a zapewne nawet z definicji niepoddający się takiej kontroli, podważa sens działań teoretyków i praktyków edukacji i sprawia, że można go postrzegać jako powód do zmartwienia. Cornelius Castoriadis przedstawił pobieżny, acz żywy opis takiego edukacyjnego kontekstu, który z czasem zyskał na wadze, został dostrzeżony i uznany przez analityków naszych czasów. Castoriadis podkreślił najpierw, że „społeczeństwo demokratyczne jest jedną wielką pedagogiczną instytucją, miejscem nieustannego samokształcenia obywateli", i ze smutkiem dodał, że „obecnie mamy do czynienia z całkowicie odmienną sytuacją": Miejskie mury, książki, widowiska, wydarzenia edukują - obecnie jednak raczej nade wszystko misedukują mieszkańców. Wystarczy porównać lekcje, jakimi dla mieszkańców Aten (łącznie z kobietami i niewolnikami) byty przedstawienia tragedii greckich, z wiedzą przyswajaną przez widza Dynastii czy Pogody dla bogaczy5.3 Twierdzę, że obezwładniające poczucie kryzysu, którego w mniejszym czy większym stopniu doświadczają obecnie filozofowie, teoretycy i praktycy nauczania, owa współczesna wersja poczucia „życia na rozstaju dróg", gorączkowego poszukiwania nowych sposobów samookreślenia. i, optymalnie, nowej tożsamości - mają niewiele wspólnego z błędami, pomyłkami bądź 3 5 Le delubrement de 1'Occident, wywiad z Corneliusem Castoriadisem, który w 1991 roku przeprowadzili Olivier Mongin, Joel Roman i Ramin Jahanbegloo; C. Castoriadis, La montće de 1'insignificance, Paris: Seuil 1996, s. 76. 3 zaniedbaniami zawodowych pedagogów czy niedostatkami teorii nauczania, za to w dużym stopniu wiążą się z powszechnym stapianiem tożsamości, z deregulacją i prywatyzacją procesów formowania tożsamości, rozproszeniem autorytetów, polifonią komunikatów i wynikającą z nich fragmentaryzacją życia cechującą świat, w którym żyjemy - świat, który pragnę/ określać mianem „ponowoczesnego" (chociaż, powtarzam, nie miałbym nic przeciwko, by nazywać go światem późnym, refleksyjnym - lub nadnowoczesnym, czy każdym innym terminem, pod warunkiem że uzgodnimy, co ten termin oznacza). Stan ponowoczesny rozbił jedną wielką grę współczesnych czasów na wiele małych i nieskoordynowanych gier, wprowadzając przy tym zamieszanie w reguły wszystkich gier i gwałtownie skracając czas obowiązywania każdego zbioru reguł. Poza tym rozczłonkowaniem i scalaniem można jeszcze zauważyć rozpad czasu, pozbawionego ciągłego, kumulującego się i ukierunkowanego charakteru, cechującego czas jeszcze sto lat wcześniej; ponowoczesne fragmentaryczne życie przeżywane jest w czasie epizodycznym, a w chwili, w której wydarzenia stają się epizodami, jedynie pośmiertnie poddają się spójnej narracji historycznej; każdy epizod, kiedy jest przeżywany, może się posiłkować wyłącznie sobą w próbie znalezienia sensu i celu niezbędnego lub możliwego, by utrzymać pierwotny kurs i dotrwać do własnego końca. W efekcie świat, w którym ponowocześni mężczyźni i kobiety muszą żyć i kształtować swoje strategie życiowe, premiuje „edukację trzeciego stopnia" - typ uczenia się, z którym nasze odziedziczone instytucje edukacyjne we współczesnej porządkującej krzątaninie kiepsko sobie radzą; taki typ, na który teoria nauczania, wypracowana, by odzwierciedlać współczesne ambicje i ich instytucjonalne ucieleśnienia, patrzy z mieszaniną zdumienia i przerażenia, widząc w nim patologiczną narośl czy zwiastun nadciągającej schizofrenii. Aktualny kryzys edukacji jest nade wszystko kryzysem odziedziczonych instytucji i filozofii, utworzonych na potrzeby innej rzeczywistości., Obecnie z trudem przyswajają i dostosowują się do zachodzących zmian bez jednoczesnej rewizji wykorzystywanych ram konceptualnych. Taka rewizja, jak podkreślił Thomas Kuhn, stanowi najważniejsze i niosące śmiertelne zagrożenie wyzwanie dla myśli. Ortodoksja filozoficzna, niezdolna do ustanowienia nowych ram, może co najwyżej odsunąć na bok i zignorować wzrastającą liczbę nowych zjawisk, jako przejaw anomalii i dewiacji. Ponowoczesny kryzys uderza we wszystkie instytucje zajmujące się nauczaniem na każdym szczeblu, a jednak na każdym poziomie, ze względu na szczególny charakter zadań i instruktażu, rodzi odmienne wątpliwości i zmartwienia. Szczegółowa analiza, która zostanie za chwilę przedstawiona, skupi się na formie, w której obecny kryzys przejawia się na jednym instytucjonalnym poziomie edukacji, to znaczy na uniwersytetach. Ograniczenie analizy do tego szczebla edukacji wynika z awangardowej roli przypisywanej uczelniom, a do pewnego stopnia również przez nie odgrywanej w historii współczesnej. Mimo iż uniwersytety europejskie są głęboko zakorzenione w średniowieczu, idea uniwersytetu i jego roli w społeczeństwie stanowi twór nowoczesny. Związek wiedzy i władzy wydaje się najbardziej widocznym i płodnym zjawiskiem wśród wielu aspektów odróżniających nowoczesną cywilizację od innych typów kohabitacji człowieka. Nowoczesna władza szuka w nauce oświecenia i myśli przewodniej, nowoczesna wiedza zaś - śladem lapidarnej i precyzyjnej definicji Augusta Comte'a: savoir pour prłooir pour pouvoir wiedzy pozwalającej uzyskać siłę działania. Związek ten, ze względu na fakt, iż nowoczesna cywilizacja opiera się zasadniczo na działaniu, na zmienianiu stanu rzeczy i wykorzystywaniu władzy, by wywołać zamierzoną zmianę, umieścił praktyków wiedzy, odkrywców nowych prawd i ludzi szerzących stare prawdy albo blisko, albo w opozycji do władców, lecz w obu przypadkach w samym centrum instytucjonalnej sieci i na samym szczycie władzy duchowej. Instytucjonalne umiejscowienie wiedzy i jej depozytariuszy w centrum jest zakotwiczone z jednej strony w fakcie oparcia państwa narodowego na legitymizacji (Max Weber), formule władzy (Gaetano Mosca) czy zasadniczym zbiorze wartości (Talcot Parsons), służących przełożeniu dominacji na autorytet i dyscyplinę, z drugiej - w praktyce kultury (edukacji, Bildung), która miała na celu przekształcać poszczególnych członków społeczeństwa w istoty społeczne chętnie odgrywające wyznaczone role społeczne (i przestrzegające ich). Obie kotwice były zapewnione przez uniwersytety - najważniejsze miejsca, w których generowano najważniejsze wartości w procesie integracji społecznej, a zarazem poligon, na którym szkolono nauczycieli, by mogli je dalej rozpowszechniać i tłumaczyć na umiejętności społeczne. Obecnie jednak obie kotwice unoszą się swobodnie. Z tego powodu pozornie programowe stwierdzenie, jakim jest podpisana niedawno w Bolonii Magna Carta Europejskich Uniwersytetów - zakładająca, że uniwersytety będą „autonomicznymi instytucjami ulokowanymi w centrum życia społecznego" cechuje nostalgia za błyskawicznie przemijającą postacią świata. Z tego powodu również obraz uniwersytetu namalowany pędzlami historycznej pamięci każe nam postrzegać aktualną rzeczywistość w kategoriach kryzysu; wszak podważa się obecnie i autonomię, i centralne usytuowanie uniwersytetów i nauki jako takiej. Długa jest lista społecznych/kulturałnych/politycznych zmian, które do tego kryzysu doprowadziły, jednak najważniejsze z nich wiążą się z gwałtownym osłabieniem ortodoksyjnych instytucjonalnych podstaw stanowiących gwarancję autorytetu uniwersytetów. Z jednej strony współczesne państwa narodowe na całym świecie i po obu stronach niedawnej globalnej kurtyny zrezygnowały z większości integracyjnych funkcji, które dotychczas pełniły, i scedowały je na siły niepodlegające ich kontroli, dalece wykraczające poza zasięg zachodzącego procesu politycznego. Oznacza to, że dzisiejsze państwa narodowe nie 4 interesują się już ideologiczną przemianą i mobilizacją, polityką kulturalną, popieraniem wzorców kultury uznawanych za lepsze od innych, skazanych tym samym na unicestwienie. Jednocześnie pozostawiają kwestię formowania hierarchii kulturalnych (czy w ogóle samą możliwość powołania ich do życia) na łasce rozproszonych i nieskoordynowanych sił rynku. W rezultacie przywilej podziału i posiadania władzy na mocy posiadanej wiedzy - przywilej niegdyś przyznawany przez państwo wyłącznie uniwersytetom - został również podany w wątpliwość i skutecznie podważony przez inne ośrodki. Renomę zyskuje się i traci poza murami uczelni, a niegdyś decydującej roli odgrywanej przez kolegów po fachu przypisuje się coraz mniejsze znaczenie. W procesie kształtowania hierarchii ważności rozgłos zastąpił renomę, popularność wyparła zasługi naukowe, toteż cały proces nie tyle podlega kontroli, ile szturchańcom ze strony instytucji specjalizujących się w zarządzaniu uwagą publiczną (Regis Debray mówi o mediocracy, a użyta tu gra słów: media - media i mediocre – przeciętny, mierny jest całkowicie nieprzypadkowa). To medialna wartość wiadomości, a nie ortodoksyjne uniwersyteckie standardy naukowej wagi, określa hierarchię ważności - równie nietrwałą i chwiejną jak wartość medialna komunikatów. Z drugiej strony - wobec perspektywy zmniejszającej się uniwersalności kultury, jej niezdolności do wywołania entuzjazmu czy zaangażowania, braku opozycji dla pluralizmu kulturowego przy jednoczesnym szczodrym wsparciu instytucjonalnym nie da się już utrzymać monopolistycznej czy choćby uprzywilejowanej roli uniwersytetów w tworzeniu i selekcjonowaniu wartości. Uniwersytety muszą walczyć na pozornie równych prawach z innymi instytucjami, z których wiele demonstruje znacznie większą sprawność w „docieraniu z komunikatem pod wybrany adres", instytucjami znacznie lepiej zestrojonymi z pragnieniami i obawami współczesnych konsumentów. Nie jest jasne, dlaczego ludzie, których tak pociąga poszerzający ich możliwości zakres umiejętności i wiedzy, że pragną je nabyć, mieliby zwracać się do uniwersytetów, a nie ich rywali z prośbą o pomoc. Jakby ten cios wymierzony w status i prestiż uniwersytetu nie był wystarczająco dotkliwy, zinstytucjonalizowane ciała na każdym poziomie nauczania uświadamiają sobie, że niegdyś niekwestionowane prawo do decydowania o kanonach sprawności i kompetencji zawodowej bardzo szybko wymyka się spod ich kontroli. W czasie kiedy wszyscy - studenci, nauczyciele i nauczyciele nauczycieli - mają jednakowy dostęp do VDU podłączonego do Internetu, kiedy w każdym sklepie z zabawkami dostępne są najnowsze osiągnięcia myśli naukowej, przycięte, przykrojone do wymagań programu nauczania, aż nazbyt „przyjazne dla użytkownika" i bezpiecznie interaktywne, kiedy dostęp do najnowszej mody i kaprysów nauki zależy od posiadanych pieniędzy, a nie stopnia naukowego, któż odważy się twierdzić, że jego roszczenia do nauczania ignorantów i pouczania zagubionych są prawem naturalnym? Patrząc wstecz, dopiero teraz, po otwarciu superszybkiej ścieżki informacji widać, w jak dużym stopniu proklamowany, a w jeszcze większym - autentyczny autorytet nauczycieli opierał się na sprawowanej przez nich zbiorowej i bezapelacyjnej kontroli nad źródłami wiedzy i wszystkimi drogami prowadzącymi do tych źródeł. Widać także, w jakim stopniu autorytet ten był funkcją niepodzielnego prawa nauczyciela do kształtowania „logiki uczenia się" - sekwencji czasowej, w jakiej różne okruchy wiedzy można i należy przyswajać i przetrawiać. Teraz, kiedy owe niegdyś wyjątkowe prawa zostały zderegulowane, sprywatyzowane i rzucone na giełdę publiczną, w oczekiwaniu na nowego udziałowca, roszczenia, że oto akademia jest jedyną i naturalną siedzibą tych, którzy dążą do wyższej wiedzy, głucho dudnią w uszach każdego, za wyjątkiem osób je wypowiadających. To jednak nie wszystko. Pod wpływem permanentnej i ciągłej rewolucji technologicznej nabyta wiedza i wyuczone zwyczaje stają się balastem, a nie atutem, gwałtownie skracając życie użytecznych umiejętności, które często stają się nieprzydatne i niekorzystne w krótszym czasie, niż był potrzebny do ich opanowania i poświadczenia dyplomem uniwersyteckim. W takich okolicznościach doraźne, błyskawiczne szkolenie zawodowe narzucone przez pracodawcę i zorientowane bezpośrednio na wykonanie określonej pracy albo elastyczne kursy i (szybko uaktualniane) samouczki proponowane na rynku przez pozauniwersyteckie media okazują się bardziej atrakcyjnym (a zarazem rozsądniejszym) wyborem niż pełnowymiarowe uniwersyteckie wykształcenie, które nie może już obiecać a tym bardziej zapewnić kariery na całe życie. Zadanie przygotowania zawodowego wymyka się powoli, lecz nieubłaganie uniwersytetom, czego dowodzi malejąca gotowość państwa do ich subsydiowania z publicznych środków. Można podejrzewać, że jeśli nabór na uniwersytety nie ulega gwałtownej redukcji, dzieje się tak w dużej mierze, ponieważ pełnią one nieoczekiwaną i niezaplanowaną funkcję schronienia w społeczeństwie nękanym strukturalnym bezrobociem; studia na uniwersytecie pozwalają odsunąć o kilka lat chwilę prawdy nadchodzącą, gdy trzeba w końcu stawić czoło brutalnej rzeczywistości rynku pracy. Podobnie jak wszystkie inne monopole wartości dodanej, monopol instytucjonalnego „utowarowienia" nabytych czy przyjętych umiejętności może skutecznie oddziaływać tylko w uregulowanym środowisku; jednak do tego niezbędnego uregulowania - jak do tanga - trzeba dwojga. W omawianym przypadku warunek skuteczności stanowi relatywnie niezmienna relacja między charakterystyką pracy i charakterystyką umiejętności, relacja na tyle stabilna, że pozwala się zmierzyć średnim okresem „zdobywania wykształcenia wyższego". Na naszym coraz bardziej elastycznym i kompletnie zderegulowanym rynku pracy warunek ten rzadko kiedy zostaje spełniony; perspektywy powstrzymania rozkładu nikną z godziny na godzinę, nie da się też odtworzyć gwałtownie rozsypującego się porządku planowania na przyszłość. Proces kształcenia wyższego, tradycyjnie zinstytucjonalizowany w postaci uniwersytetu, nie potrafi przyjąć tempa elastycznego eksperymentowania narzucanego przez rynek pracy ani przyswoić ewidentnego braku norm i - co za rym idzie - nieprzewidywalności ich mutacji, nierozłącznie związanych z dryfowaniem noszącym miano elastyczności. 5 Ponadto nabycie umiejętności niezbędnych do wykonywania elastycznych zajęć zazwyczaj nie wymaga długotrwałej i systematycznej nauki. Najczęściej sprawiają one, że zespół wyraźnie sprofilowanych, nacechowanych logiczną spójnością nabytych umiejętności i nawyków przestaje być zaletą, którą niegdyś był, a zamiast tego staje się przeszkodą i wadą, co poważnie ogranicza wartość towarową uniwersyteckiego dyplomu. Ten ostatni z trudem rywalizuje z wartością rynkową szkoleń oferowanych (dzięki reformie Robbinsa) 4 już po podjęciu pracy, krótkich kursów i weekendowych seminariów. Utrata uniwersalnej dostępności i relatywnie niskich kosztów pozbawiła wykształcenie uniwersyteckie jeszcze jednej - być może decydującej - przewagi nad innymi formami kształcenia. Może się niedługo okazać, że. z powodu gwałtownego wzrostu wysokości czesnego i kosztów utrzymania wykształcenie uniwersyteckie nie będzie warte zainwestowanych pieniędzy. Ba, z powodu tych kosztów może wręcz utracić całkowicie swoją pozycję w rywalizacji na rynku edukacji... Uniwersytety, dźwigające brzemię poczucia czasu historycznego i linearnego, odczuwają dyskomfort w świecie nacechowanym epizodycznością i fragmentaryzacją społecznego i jednostkowego czasu, do którego zupełnie nie pasują. Przecież wszystko, co przez minione dziewięćset lat robiły uniwersytety, miało sens tylko i wyłącznie w odniesieniu do wieczności czy czasu postępu; jeśli nowoczesność pozbyła się tej pierwszej, ponowoczes-ność rozprawiła się z tym drugim. Czas epizodyczny unoszący się nad dwoma szeregami ruin pozostałych po wieczności i postępie demonstruje wrogość wobec tego wszystkiego, co przyjęliśmy uznawać za wyznacznik uniwersytetu, zdefiniowanego przez OED jako „łączenie się w poszukiwaniu wyższej edukacji". Wrogość nie tylko w stosunku do akademickiej synekury przyznawanej na całe życie, lecz do tych wszystkich idei, które niegdyś leżały u jej źródeł i stanowiły dla niej usprawiedliwienie, owego auspicium melioris aevi, owego doświadczenia, które na podobieństwo wina nabiera wartości z wiekiem, owych umiejętności budowanych - na podobieństwo domu piętro po piętrze, owej renomy pomnażanej - na podobieństwo oszczędności - i na ich podobieństwo zwiększającej wartość wraz z czasem przechowywania. Regis Debray pisał o stopniowym, lecz nieubłaganym usuwaniu się gruntu spod akademickiej reputacji, publicznej renomy i znaczenia 5. Grunt ten stanowił wspólną własność akademików, ale już w pierwszej połowie XX wieku znalazł się w gestii wydawnictw. Nowi właściciele niezbyt długo zarządzali uzyskaną własnością; po kilku dekadach własność znowu zmieniła ręce, tym razem 4 Lionel Charles Robbins (1898-1984) - ekonomista brytyjski, który w latach 1961-1964 przewodniczył Komisji Szkolnictwa Wyższego. Odpowiedzialny za reformę nauczania na brytyjskich uniwersytetach. Popierał subsydiowanie szkolnictwa wyższego (przyp. tłum.). 5 R. Debray, Le pouvoir intellectual en france, Paris: Ramsay 1979. przechodząc we władanie mass mediów. Intelektualny autorytet, powiada Debray, mierzono niegdyś wyłącznie liczbą uczniów przybyłych ze wszystkich stron i tłoczących się wokół mistrza, a także, w coraz większym stopniu, liczbą sprzedanych egzemplarzy i publicznym zachwytem nad dziełem; jednak oba środki pomiaru obecnie skarlały, zastąpione czasem antenowym i powierzchnią szpalt gazet. W odniesieniu do autorytetu intelektualnego sparafrazowana wersja cogito Kartezjusza powinna dziś brzmieć: Mówi się o mnie, więc jestem. Warto zauważyć, że nie mamy tu tylko do czynienia z historią o własności przechodzącej z rąk do rąk i dojściu do władzy nowych zarządców. Własność nie może przetrwać w nienaruszonym stanie wymiany mocodawców, a zmiana kontroli nie do poznania przekształca kontrolowany obiekt. Wydawnictwa interesuje inny typ intelektualnego autorytetu od tego, który kultywuje się na prywatnych uniwersyteckich działkach; a autorytet wyłaniający się z fabryk przetwarzania informacji, jakimi są mass media, jedynie mgliście przypomina autorytety wykute przez poprzedników. Jak błyskotliwie zauważył pewien francuski dziennikarz, gdyby Emil Zola miał okazję wystąpić publicznie w telewizji, zdołałby co najwyżej wykrzyczeć: „]'accuse". Teraz, kiedy uwaga masowego odbiorcy nabiera charakteru najcenniejszego towaru, mass mediom brakuje czasu niezbędnego, by kultywować sławę; stać je tylko na szybką uprawę i jeszcze szybsze dożynki jednego plonu - rozgłosu. Najskuteczniejszą techniką w tej produkcji okazuje się maksyma George'a Steinera: „maksymalna siła oddziaływania, natychmiastowe zapomnienie". Każdy kto zaczyna bawić się rozgłosem, musi przestrzegać ustalonych reguł. Reguły zaś nie dają już intelektualnym poszukiwaniom uprzywilejowanej pozycji, niegdyś umożliwiającej intelektualistom zyskanie sławy, a uniwersytetom - rząd dusz; trudno prowadzić publicznie konsekwentne, choć powolne i rozważne poszukiwania prawdy czy sprawiedliwości, które ani nie są w stanie przyciągnąć, ani tym bardziej zatrzymać na sobie zbiorowej uwagi, a na pewno nie mają na celu uzyskania natychmiastowego poklasku. Kiedy rozgłos zastąpi sławę, intelektualiści muszą rywalizować ze sportowcami, piosenkarkami, zwycięzcami w totolotka, terrorystami, bandytami napadającymi na bank i seryjnymi mordercami, a ich szansę na zwycięstwo w tej rywalizacji są nikłe. Obecnie podważeniu ulega już sama podstawa roszczeń akademii i jej członków do prestiżu i wyjątkowości. Jednym z najważniejszych powodów do dumnego stroszenia piór było dotychczasowe przekonanie o ścisłym związku istniejącym między zdobytą wiedzą a moralną wyższością. Nauka - tak przynajmniej wierzono - odgrywała niezmiernie ważną humanizującą rolę, podobnie jak estetyczne wyrobienie i kultura jako taka; kultura miała uszlachetniać osobę ludzką i nieść ukojenie społeczeństwom. Po horrorach XX wieku, w których przecież nauka miała swój udział, ta wiara wywołuje 6 pusty śmiech, a może nawet trącić karygodną - dosłownie - naiwnością. Teraz, zamiast z wdzięcznością oddawać się w ręce powierników wiedzy, z coraz większą podejrzliwością patrzymy im na ręce. Ta nowa obawa znalazła wyraz w bardzo popularnej hipotezie Michela Foucaulta o ścisłym związku istniejącym między rozwojem dyskursu naukowego a zacieśnieniem wszechobecnej kontroli i nadzoru; zarzucono naukom technicznym, że ponoszą odpowiedzialność za nową, wyrafinowaną odmianę zniewolenia i zależności. „Szalony naukowiec", strach na wróble wczorajszego dnia, rzuca dzisiaj wielki cień na popularne wyobrażenia o nauce jako takiej. Niedawno, pośród powszechnego aplauzu, Ulrich Beck stwierdził, że metastatyczne i chaotycznie samopowielające się nauki techniczne stawiają obecnie ludzkość wobec porażających i przerażających zagrożeń o niespotykanej skali. Bezlitośnie wymazano znak równości tradycyjnie stawiany między wiedzą, cywilizacją oraz moralnością ludzi a jakością ich (społecznego i indywidualnego) życia, tym samym unieważniając najważniejszy argument na rzecz prawa uniwersytetów do subsydiów i szacunku społecznego. Na tym mniej więcej zasadza się aktualny kryzys: uniwersytety wobec unicestwienia lub znaczącego osłabienia wszelkich ortodoksyjnych podstaw i uzasadnień ich niegdyś uprzywilejowanej pozycji (przynajmniej w rozwiniętych i zasobnych krajach - w krajach „rozwijających się" wciąż mogą odgrywać tradycyjną rolę fabryk dostarczających brakujących dotychczas wykształconych elit) muszą przemyśleć i na nowo określić własną rolę w świecie, w którym oferowane przez nie tradycyjne usługi są zbędne, w świecie, który ustala nowe reguły gry o prestiż i wpływy i z coraz większą podejrzliwością przygląda się pielęgnowanym przez nie wartościom. Najbardziej oczywista strategia polegałaby na przyjęciu i przestrzeganiu nowych reguł gry. W praktyce oznacza to poddanie się surowym kryteriom rynku i mierzeniu „społecznej przydatności" produktów uniwersyteckich na podstawie „rozrachunku popytu", uznaniu oferowanego przez nie know-how za jeszcze jeden towar zmuszony do walki o swoje miejsce na niemożliwie zapchanych półkach supermarketów, za jeszcze jeden towar wśród innych towarów, którego wartość jest funkcją rynkowego sukcesu. Wielu naukowców z zachwytem podejmuje nowe wyzwanie, marząc o przekształceniu uniwersytetu w dochodowe przedsiębiorstwo i węsząc okazję tam, gdzie wcześniej dostrzegano zagrożenie. W największym stopniu w Stanach Zjednoczonych, ale również w Wielkiej Brytanii i w nieco mniejszym stopniu w innych europejskich krajach nieustannie wzrasta liczba profesorów uniwersyteckich wychwalających uzdrawiające skutki rynkowej walki o środki finansowe i stanowiska. Sami pracownicy akademiccy podważają i lekceważą prawo depozytariuszy wiedzy do przekonania o wyższości ich własnych, wyrażanych explicite sądów nad przekonaniami wyłaniającymi się implicite z gry podaży i popytu. Podejmując rozpaczliwą próbę przekształcenia konieczności w zaletę czy wyprzedzenia konkurencji, zbiorowo zdegradowani przez prawa rządzące rynkiem intelektualiści stają się gorliwymi zwolennikami stosowania kryteriów rynkowych w życiu uniwersyteckim: taki czy inny projekt lub kurs jest dobry i wartościowy, ponieważ jest rynkowy, dobrze się sprzedaje - a możliwość jego sprzedaży („odpowiedź na zapotrzebowanie", „spełnianie potrzeb siły roboczej", „oferowanie takich usług, na które istnieje zapotrzebowanie w przemyśle") ma zostać podniesione do rangi najważniejszego kryterium właściwego programu nauczania, proponowanych kursów i stopni uniwersyteckich. Duchowe przewodnictwo to fantasmagoria; zadaniem intelektualistów jest podążanie krok w krok za światem, a nie uprawomocnianie standardów zachowania, prawdy i dobrego smaku. Na przeciwległym biegunie znajdują się równie liczni zwolennicy strategii palenia za sobą mostów, przez co rozumieją oni wycofanie się z patowej sytuacji rynkowej do twierdzy zbudowanej z ezoterycznego języka i zagmatwanej, sztywnej teorii, schowanie się w bezpiecznych murach pozbawionego konkurencji minimarketu, skoro supermarkety leżą poza ich zasięgiem lub nie dają obietnicy sukcesu. Wycofanie i implozja, zamiast ruchu na zewnątrz i eksplozji, mogą stanowić nośną strategię w kraju, w którym - jak w Stanach Zjednoczonych - jest tak duże zagęszczenie pracowników akademickich, że mogą oni niemal stworzyć samowystarczający i zamknięty (aż kusi stwierdzenie - kazirodczy) obieg produktów wytwórców/konsumentów zbyt niejasnych i mglistych, by dało się je skierować na ogólnodostępny rynek szerokiego odbiorcy. W takim kraju, ale tylko w takim, mogą nie istnieć żadne mechanizmy powstrzymujące pracę nad produktem tak niezrozumiałym i nieprzydatnym społecznie, że nie znajdzie żadnego nabywcy, a tym samym, żadnego wydawcy czy sieci dystrybucji. Każda strategia na inny sposób podważa tradycyjną rolę, którą uniwersytety sobie przypisywały, którą im przydzielano i którą próbowały spełniać w epoce nowoczesnej. Obie wieszczą koniec „autonomii" uniwersyteckiej działalności (zwróćmy uwagę, że głoszona przez drugą strategię cudowna izolacja od wszelkich związków ze światem w istocie stanowi casus nieprzydatności, a nie autonomii) i zasadniczej wagi wysiłku intelektualnego. Obie strategie, każda na swój sposób, oznaczają kapitulację: pierwsza oznacza akceptację podrzędnej, wtórnej pozycji służącego w hierarchii przydatności kształtowanej i kontrolowanej przez siły rynku; druga - akceptację koncepcji społecznej/kulturalnej nieprzydatności narzuconej przez niepodważalne rządy tych sił. Obie strategie wyznaczają ponurą przyszłość Wielkiej Karcie Swobód uniwersyteckich, redukując ją w istocie do listy pobożnych życzeń. Dzisiejsza wersja teorii ewolucji mówi nam, że tak zwane „niewyspecy-fikowane", niewybredne gatunki mają znacznie większą zdolność przetrwania niż gatunki doskonale przystosowane do określonej niszy ekologicznej, które bywają chimeryczne i nadmiernie selektywne w doborze środowiska. Miałoby się ochotę stwierdzić, że uniwersytety padły ofiarą własnego doskonałego przystosowania i dopasowania; tak się jedynie złożyło, że dopasowały się do innego, zanikającego świata. Ów świat cechował nade 7 wszystko powolny - według obowiązujących standardów wręcz leniwy - upływ czasu. Świat, w którym musiało upłynąć dużo czasu, by nabyte umiejętności uległy przedawnieniu, specjalizację uznano za klapki na oczach, odważne herezje - za przejaw wstecznej ortodoksji, zalety za wady, a ustalony porządek rzeczy został podważony. Taki świat, powtórzę raz jeszcze, zanika, a sama prędkość jego znikania dalece przekracza zdolność ponownego dopasowania i przegrupowania, jaką w przeciągu wieków zdołały wypracować uniwersytety. Poza tym, nie chodzi tylko o to, że zmienia się sytuacja, w jakiej funkcjonują uniwersytety; najtrudniej poradzić sobie z „metazmianą" - zmianą sposobu, w jaki zmienia się sytuacja... Świat, do którego dostosowuje się instytucja, odciska swoje piętno na kształcie zinstytucjonalizowanej rutyny, na monotonii odtwarzania wzorca. Kształtuje również sposób, w jaki instytucja radzi sobie z kryzysami, reagując na zmianę w otoczeniu, artykułując problemy i poszukując rozwiązań. W chwili kryzysu, a nawet na długo zanim dojdzie do określenia i wyobrażenia sobie jego natury, instytucje instynktownie odwołują się do repertuaru znanych i wypróbowanych reakcji. Tak przedstawi to ktoś z wewnątrz; innym sposobem - outsidera - jest stwierdzenie, że kryzysy stanowią efekt łączny postrzegania sytuacji jako krytycznej, a zarazem podejmowania czynności sprzecznych z działaniami możliwymi i/lub pożądanymi w określonej sytuacji. Perspektywa obserwatora z zewnątrz pozwala odkryć smutną, lecz jakże prawdziwą skłonność do samounicestwienia, występującą we wszystkich opowieściach o ewolucyjnym sukcesie. Czym lepiej potrafi dana instytucja walczyć z określonym typem kryzysu, tym gorzej radzi sobie z kryzysem odmiennego, więc nieoczekiwanego rodzaju. Sądzę, że zastosowanie tej banalnej zasady do uniwersytetów pozwoliłoby nieco lepiej zrozumieć nękające je obecnie dolegliwości, spośród których znaczna część wynika ze zinstytucjonalizowanej niechęci lub wyuczonej niezdolności do uznania aktualnej zmiany środowiska jako zasadniczo nowego zjawiska - na tyle nowego, by wymusić konieczność zrewidowania strategicznych celów i reguł ich osiągania. Jestem przekonany, że możliwość dopasowania się do nowej ponowo-czesnej sytuacji, tej paradoksalnej sytuacji, która uznaje doskonałe dopasowanie za przeszkodę, leży właśnie w owej aż nazbyt często opłakiwanej wielości i wielogłosowości dzisiejszego zbioru „kongregacji służących zdobywaniu wyższej edukacji", które kłócą się z miłością prawodawców do spójności i harmonii i do których oni, prawodawcy, podchodzą z takim niesmakiem i pogardą, z jakim traktuje się publiczne groźby i osobiste urazy. A przecież właśnie istniejący wielogłos daje uniwersytetom szansę udanego przezwyciężenia aktualnych wyzwań. Uniwersytety mają szczęście, że jest ich tak wiele, iż trudno wśród nich znaleźć dwa jednakowe, i że w obrębie każdego uniwersytetu istnieje wywołujący zawrót głowy ogrom instytutów, wydziałów, stylów myślenia, stylów konwersacji, a nawet stylów stylistycznych preferencji. Wielkim szczęściem uniwersytetów jest fakt, że pomimo wszelkich wysiłków samozwańczych zbawicieli, besserwisserów i autorów pobożnych życzeń, by temu zaprzeczyć, uniwersytetów ani nie można porównywać i mierzyć przy użyciu jednego miernika, ani - i to chyba jest najważniejsze - nie mówią one jednym głosem. Tylko takie uniwersytety mają coś wartościowego do zaproponowania wielogłosowemu światu, którego prymarnymi cechami są brak koordynacji istniejących potrzeb, a także rozliczne możliwości i wybory, które rodzą się i mnożą automatycznie. W świecie, w którym nikt nie może (choć wielu próbuje, z różnymi - od nieistotnych po katastroficzne - skutkami) przewidzieć, jaki typ doświadczenia będzie niezbędny w niedalekiej przyszłości, jakie spory będą oczekiwały na rozwiązanie, a jakie przekonania - na interpretację, należy uświadomić sobie, że wiele różnych sposobów, a także wiele różnych kanonów wyższego wykształcenia stanowi warunek sine qua non takiego systemu uniwersyteckiego, który poradzi sobie z ponowoczesnymi wyzwaniami. Wszystko, co dotychczas powiedziano na temat uniwersytetów odnosi się również do zjawiska edukacji jako takiej. Koordynacja (a może nawet nawet narzucona z góry harmonia) prób „racjonalizacji" świata i uformowania mogących w nim zamieszkać racjonalnych istot - wszak taki jest cel nowoczesnego projektu wykształcenia - utraciła wiarygodność. Wraz z wygasaniem nadziei na utrzymanie racjonalnej kontroli nad społecznym milieu ludzkiego życia nabiera znaczenia przystosowawcza wartość „edukacji trzeciego stopnia". Przygotowanie do życia - odwieczne i niezmienne zadanie wszelkiej edukacji musi oznaczać nade wszystko pielęgnowanie umiejętności życia w zgodzie z poczuciem niepewności i ambiwalencji, w obliczu wielu punktów widzenia i braku nieomylnych i godnych zaufania autorytetów; musi oznaczać pogłębianie tolerancji na odmienność i pragnienia poszanowania prawa do różnienia się; musi oznaczać wzmocnienie krytycznych i samokrytycznych umiejętności oraz odwagę niezbędną do przyjęcia odpowiedzialności za własne wybory i związane z nimi konsekwencje; musi oznaczać kształtowanie umiejętności „zmiany ram działania" i przezwyciężania pokusy ucieczki od wolności. Lękowi związanemu z niepewnością towarzyszy radość z tego, co nowe i nieznane. Chodzi o to, że podobnych cech nie da się w pełni rozwinąć, wykorzystując proces kształcenia najbardziej odpowiadający teoretykom i praktykom projektującym edukację i sprawującym nad nią kontrolę, czyli uczenie za pomocą jednoznacznych treści programu nauczania, zawartych w tym, co Bateson określił mianem „protoedukacji". Pewne nadzieje można wiązać z „deuteroedukają", ale ten aspekt kształcenia trudniej zaplanować i w pełni kontrolować. Omawiane wartości mogą się jednak wyłonić nade wszystko dzięki edukacji trzeciego stopnia, trzeciemu aspektowi procesów edukacji, związanemu nie tyle z jednym programem nauczania i ustaleniem jednego określonego edukacyjnego wydarzenia, lecz właśnie z wielością przecinających się i rywalizujących programów i wydarzeń. 8 Jeśli powyższe uwagi są zasadne, filozofia i teoria edukacji8 stoją wobec nieznanego i trudnego zadania sformułowania teorii procesu formatywne-go, którym od samego początku nie rządzi zaplanowany z góry cel. Chodzi o modelowanie bez wcześniejszego ustalenia wyraźnego i jasno przedstawionego obrazu modelu, który należy uzyskać na końcu procesu, o proces, który w najlepszym razie może naszkicować, nigdy zaś narzucić wyniki i który wpisuje to ograniczenie we własną strukturę. Krótko mówiąc, o proces otwarty, bardziej zainteresowany utrzymaniem otwartego charakteru niż określonym produktem i odczuwający większe obawy wobec przedwczesnego zamknięcia niż wobec perspektywy statusu zawsze niedokończonego procesu. I to właśnie jest prawdopodobnie największe wyzwanie, z jakim zmierzą się w nowoczesnej historii swojej dziedziny filozofowie edukacji wraz z całą rzeszą pozostałych filozofów. Znacznie bardziej niż praktyka edukacyjna, której konkretne - osobno wzię4 - przejawy muszą być zgodne z tradycyjnym dążeniem do wzorca i struktury; najważniejsze jest nie to, że mamy do czynienia z oddzielnymi edukacyjnymi wydarzeniami, lecz samo ich zróżnicowanie i brak koordynacji. 8 9