Lista czytelniczek

Transkrypt

Lista czytelniczek
Lista czytelniczek
Podczas spaceru często zerkałem na zwróconą ku mnie profilem twarz swej towarzyszki.
Wszystko było w moim guście: uśmiech ukazujący wspaniałe zęby, proste, popielate włosy,
szczupła, wiotka figura. W zachwyt wprawiały mnie nawet jej kształtne, drobne stopy.
Gdyśmy weszli między drzewa, przywarłem do Malwiny szepcząc namiętnie:
– Marzę o tobie...
Rok temu poznaliśmy się w dyskusyjnym klubie książki. Pewnego wieczoru, po zakończeniu
kolejnej dyskusji w miejskiej bibliotece, już po wyjściu z budynku – pognałem za nią na ulicy, z
zamiarem odprowadzenia Malwiny do jej domu, nie dbając, że z każdym krokiem oddalam się od
swojego osiedla. Odprowadzić po co? O, w bardzo niewinnym celu. Aby podjąć jeden z literackich
wątków. Podyskutować jeszcze o Pani Bovary, wyczerpać temat. Z rozbrzmiewającej chaotyczną
gadaniną biblioteki, gdzie kilka niewiast szczebiotało na raz, wyszedłem z poczuciem niedosytu.
Było to ostatnie klubowe spotkanie przed wakacjami. Więc:
– Czy można by niekiedy do pani zadzwonić? – Byliśmy jeszcze na „pan” i „pani”. –
Zatelefonować w czasie wakacyjnej przerwy? Żeby znowu podzielić się wrażeniami z lektur?
Nie, jej „mała” by nie pozwoliła na taką konwersację, przeszkadzałaby.
– Może by już raczej spotkać się? – powiedziała Malwina z namysłem.
I tak powstało coś w rodzaju dwuosobowego klubu czytelniczego. Działającego już nie pod
dachem, lecz na świeżym powietrzu. Przybywałem obarczony wziętymi z domowego zbioru
książkami, tymi, które ją ciekawiły. Albo które ja uważałem za ciekawe, na przykład Kota
Mruczysława poglądy na życie. Pożyczałem je Malwinie, ona czytała i tym sposobem zyskiwaliśmy
temat do kolejnej pogawędki.
Ostatnio zainteresowała się niektórymi polskimi autorami, jak Szaniawski, Filipowicz. Toteż
dzisiaj, przed wyjściem z domu, włożyłem do torby opowiadania owych mistrzów, a dołożyłem do
tego zszywkę maszynopisów z własnymi nowelkami. Mnie także uśmiechało się być czytanym.
Zobaczyłem ją siedzącą na ławce w pobliżu miejskiego stadionu, naszego stałego miejsca
spiknięć. Wyjątkowa dziewczyna, nigdy nie kazała na siebie czekać. Weszliśmy w uliczkę
prowadzącą prosto do niedalekiego lasu. W rozmowie nawiązałem do owego renesansowego
artysty, co uniósł się dumą na widok obrazu Rafaela, i chlapnąłem nie mniej buńczucznie: „Ja też
jestem pisarzem.” Na koniec, gdy już ogarnął nas leśny gąszcz, ująłem Malwinę pod rękę i tuląc do
siebie to eteryczne ciało zagruchałem:
– Marzę o tobie, o... takiej czytelniczce jak ty.
Właściwie była to żebranina, pętanie się. Bo ona od dawna wiedziała, że ja „piszę”. Nie
stanowiło dla niej tajemnicy, jak bardzo wyładowane są szuflady w moim domu. Dlaczego zatem
nigdy nie przejawiła zainteresowania dla płodów mego pióra? Czemu nie wyraziła życzenia, bym je
udostępnił? Mógłbym to zrobić z własnej inicjatywy i nie miałbym żadnych trudności, by namówić
ją do dodatkowej lektury. Skłanianie do tego, by oprócz Kota Mruczysława zechciała wziąć w
swoje śliczne dłonie rzecz popełnioną przez jej uniżonego sługę, nie natrafiłoby na żaden opór. Ale
że w ogóle trzeba było namawiać! Czemu ja pierwszy musiałem o tym mówić, dlaczego pierwszy
krok miał być uczyniony przeze mnie?
Dowiedziawszy się, że zawieszona na moim lewym ramieniu torba zawiera pewien dodatek,
prozatorskie kawałki Kawczyńskiego mianowicie:
– Dobrze – rzekła ochoczo Malwina. – Będę dziś wieczór i przez następne dni czytać twoją
książkę.
Przemierzyliśmy lasek wzdłuż i wszerz, zaczynało zmierzchać; pora, by skierować kroki ku jej
domowi. Tę powrotną wędrówkę wypełniła moja relacja o niedawno założonym w mieście
stowarzyszeniu na rzecz kultury.
– Czy słyszałaś o nowej organizacji? Nazywa się „Parnas”. Parnas, siedziba Apolla i muz.
Wydało mi się, że to coś dla mnie, więc zapisałem się. Już nawet opłaciłem składkę. Na pierwsze
zebranie, w Starostwie, zeszło się dziewiętnaście osób. Pośpieszyłem tam zaintrygowany, a jakże,
mocno zaciekawiony, czym się konkretnie to bractwo będzie zajmować. Jakie imprezy, z czym do
gości? Niewiele się dowiedziałem, mówiono głównie o sprawach organizacyjnych. Wybór zarządu,
skarbnika, komisji rewizyjnej et cetera. Zdołałem się jedynie zorientować, że działalność
stowarzyszenia, zgodnie z jego symboliczną nazwą, będzie polegać na krzewieniu wszystkich
dziedzin sztuki, a więc również tej, co najbardziej mnie pociąga, literatury.
Załatwienie wszystkich formalności zabrało dużo czasu. Sprawa od ubiegłej jesieni
przeciągnęła się do czerwca tego roku. I wreszcie wiadomość: wszystko pod względem prawnym
zapięte na ostatni guzik, są już nawet pieczątki! Bogna Wiercipięcka, przewodnicząca, uznała, że
czas na kolejne zebranie. Spotkaliśmy się w osiedlowym klubie dla dzieci „Szczyl”, w wynajętym
na ten wieczór parterowym domku.
Idąc na tę nasiadówkę byłem święcie przekonany, że tym razem to już na pewno moja
ciekawość będzie zaspokojona. Doczekam się, że członkowie ujawnią swoje pomysły, przedstawią
propozycje. I co? Znowu zawód. Mnóstwo czczej gadaniny. Dużo ględzenia o sprawach ubocznych,
organizacyjnych, nudne to było jak flaki z olejem: sprawa konta bankowego, kosztów jego obsługi i
tym podobne koszałki-opałki. Wciąż słyszało się: konto, regon, logo, wysokość składki.
Głosowanie: uiszczać mamy co miesiąc czy raz do roku? Poza tym towarzyska paplanina, silenie
się na dowcipy, śmichy-chichy z byle czego. Ot, typowe zjawisko, gdy się zbierze kilkanaście osób,
które w gruncie rzeczy nie mają sobie nic istotnego do powiedzenia.
Marne były te dowcipasy, może tylko jeden wart zapamiętania. Kawał ilustrujący niski w
naszym narodzie poziom kultury muzycznej. Oto w jednostce wojskowej toczy się narada, jak
urządzić imprezę kulturalną, czym wypełnić program. Ktoś mając na myśli śpiewaków podsuwa:
„Mamy duet.” Zatrąbiono na zbiórkę, po czym stojący przed plutonem sierżant zawołał: „Duet
wystąp!” Występuje dwóch szeregowców. Na ich widok sierżant wyraża zdziwienie: „O, nie
wiedziałem, że mamy dwóch Duetów.”
Ale najwięcej rechotania i uciesznych komentarzy dało się słyszeć, kiedy szefowa Bogna
zacytowała wypowiedź prezydenta w sprawie długów obciążających budżet miasta. Podobno
prezydent palnął: „Lepiej mieć długi niż... krótki.”
Tak więc coś, co miało być zebraniem roboczym, zamieniło się w towarzyski wieczorek z
ciastkami, truskawkami, kawą, herbatą. A nawet szampanem. Zdaniem Bogny nadszedł moment,
aby wznieść toast, więc strzelił korek przy otwieraniu butelki i rozlano musującą ciecz do
plastykowych kieliszków. Szykowanie poczęstunku spowodowało mnóstwo krzątaniny, godzina
minęła, a jeszcze nie przystąpiono do rzeczy. Przewodnicząca musiała skoczyć do pobliskiego
sklepiku, bo okazało się, że w torebce jest sól, a nie cukier. Specjalna wyprawa po cukier!
Na omawianie projektów nie znalazło się czasu zbyt wiele. Propozycje beznadziejne, jakiś
koncert z udziałem dżezmenów, a w programie piosenki tego bufona Młynarskiego. Inna
propozycja: sztukę Zołza, która już była wystawiona w ratuszu, zaprezentować jeszcze raz, w
plenerze. Żywo zainteresowany prozą artystyczną zapytałem obecnych, jak należy wyobrażać sobie
realizację trzeciego punktu w statucie, który to punkt przewiduje „promowanie czytelnictwa i
literatury”. Usłyszałem coś, co mnie zaszokowało: wystawimy bajkę dla dzieci! Tylko w klubie o
nazwie „Szczyl” mogły zakiełkować w głowach takie infantylne pomysły. Wszystko, co ci ludzie
mają do zaproponowania, byłoby w najlepszym razie zdublowaniem tego, czym już od dawna para
się Miejski Ośrodek Kultury.
Zaczęło mi, naiwnemu człekowi, coś świtać. Gdy nie wiadomo, o co chodzi, bez wątpienia
chodzi o kasę. Pod pretekstem aktywności na polu sztuki, która to aktywność będzie w istocie
fikcją, dorwać się do unijnych pieniędzy. Sprytne jednostki wyniuchały, że jest forsa, dla zwykłego
obywatela niedostępna, ale dla stowarzyszenia prawnie ukonstytuowanego, tak. Pełno moniaków w
sejfie i tylko trzeba dobrać do niego pasujący klucz.
Chcę się wycofać z tego interesu, na następną składkę już się nie szarpnę. To jasne, że ja jako
autor nie mam nic do roboty wśród tych indywiduów. Literatura nikogo w tej paczce nie nęci. Nie
ulega wątpliwości, że całe owo stowarzyszenie zostało założone tylko po to, aby istniała baza do
organizowania koncertów, i to wyłącznie koncertów wokalnych. Bogna, dyrygentka parafialnego
chóru, po prostu zatroszczyła się, żeby jej zespół mógł z murów kościelnych wychynąć na szerszą
arenę. Natomiast sztuka słowa ani ją ziębi, ani grzeje. Parę razy, będąc z nią sam na sam,
próbowałem... co?... poderwać?... nie, naprowadzić rozmowę na tematy literackie i nic z tych prób
nie wyszło. Kiedyś, przy kawiarnianym stoliku, zgadało się o katechezach, jako że ta
wszechstronna kobieta jest nie tylko organistką, śpiewaczką i chórmistrzem, ona poza tym należy
do zespołu katechetycznego, grona kilku świątobliwych osób, co zajmują się nawracaniem
grzeszników i niedowiarków. „A wie pani – odzywam się – ja też, jako słuchacz, przychodziłem na
katechezy. Po kilkunastu bytnościach w Wieczerniku zrelacjonowałem swoje przeżycia i
doświadczenia. Powstał tekst zatytułowany Punkt docelowy. Niestety, pani Bogno – mówię dalej –
moralnej korzyści nie odniosłem, rezultatem jest tylko ta licząca sobie około dwudziestu stronic
opowiastka.” I oto, ku memu miłemu zaskoczeniu, słyszę: „Chciałabym to przeczytać”. No cóż,
życzenie kobiety jest rozkazem, wobec czego na kolejną randkę stawiłem się z maszynopisem w
teczce. Zbędna gorliwość. O tym dziełku, które siłą rzeczy powinno ją, katechetkę, zająć, ona już
nie pamiętała. Czekałem, aż bąknie słówko o moim Punkcie docelowym, nic, ani pary z ust w tej
kwestii. Zszywka pozostała w teczce. Pierwsza rzecz zrobiona przeze mnie po powrocie do domu,
to było wykreślenie imienia Bogna z listy czytelniczek. Bo trzeba ci, Malwinko, wiedzieć, że mam
w domu taki rejestr, do którego wpisuję imiona znajomych pań, tych, o których mniemam, że
mogłyby przeczytać coś z mojej produkcji. A więc skreśliłem Bognę i nie było to pierwsze
skreślenie. To samo spotkało Eugenię, nauczycielkę matematyki. Wiedząc o jej specjalności
podsunąłem matematyczce swoją nowelkę, wspomnienie z lat szkolnych, gdy nas, gimnazistów,
uczyła algebry pewna sepleniąca staruszka znana w szkole jako Funcia. Tak ją przezywaliśmy, bo
zamiast „funkcja iks” i „funkcja igrek” wymawiała: funcia. Można się było spodziewać, że
humoreska zajmie tę Eugenię, ostatecznie temat jest jej bliski. Zajmie i ubawi, tak sobie
wyobraziłem. Cholerę w bok, mój wyrób literacki nie ubawił jej ani trochę, mało tego, oburzył.
Uznała za niedopuszczalne nabijanie się z nauczycieli, dostojnego ciała pedagogicznego.
Maszynopis został mi zwrócony z taką miną i gestem, z jakimi odsuwamy od siebie nieapetyczne
danie. Wściekły na głupią babę wykreśliłem bezzwłocznie jej imię z listy czytelniczek.
...Stanęliśmy na rogu uliczki, przy której mieszkała Malwina. Za chwilę się pożegnamy podając
sobie ręce. Ujmę w swoje graby jej piękne dłonie, szczupłe, o wydłużonych palcach, pokryte
wzruszającymi żyłkami. Gdyby te paluszki dotknęły, powiedzmy, mojego czoła, nie zrobiłoby to na
mnie, starym pierniku, wrażenia. Gdybyż jednak zechciała nimi odwracać stronice moich
maszynopisów! Ona niebawem wejdzie do sypialni i spocznie w małżeńskim łożu. To, że zacznie
odchodzić baraszkowanie z mężem, jest mi obojętne. Zazdrość, jeśli miałaby mi takowa
doskwierać, to na myśl, że potem, w ewentualnej przerwie między kochaniem a spaniem, ona
zamiast mojego produktu weźmie do ręki książkę innego autora. O niego byłbym zazdrosny.
Z ręką zanurzoną w płóciennej torbie zapytałem prowokująco:
– Co mam ci dać? Profesor Tutka Szaniawskiego, Romans prowincjonalny Filipowicza i co
jeszcze? To chyba wszystko, co sobie życzyłaś? Chyba o niczym nie zapomnieliśmy?
– Chyba nie – odrzekła.
Pięknie oprawiona zszywka maszynopisów z czytankami Kawczyńskiego pozostała w torbie.
Smutny nastrój nie opuszczał mnie w drodze do własnego domu. Kiedy przybyłem na miejsce,
smutek przeszedł we wściekłość. Już od progu skierowałem się ku półce ze stosem papierzysk.
Zaszeleścił mi w ręku arkusz, na którym widniało kilkanaście żeńskich imion. Wszystkie były
przekreślone z wyjątkiem jednego: Malwina. Sięgnąłem po ołówek.