Bajka Marek Komarek

Transkrypt

Bajka Marek Komarek
– A nie, bo ja! – rozzłościł się Piotrek.
– A nie! BO JAAA! – huknęła Bogna tak głośno, że z sosny posypały się igły, a Alinka Biedronka przewróciła się na plecy i trzeba było jej pomóc wstać.
– Co się dzieje? – spytała pani, która natychmiast przyleciała. – Co to za ciągłe krzyki?!
– On się nie chce ze mną bawić! – ryknęła Bogna.
– Bogno, nieładnie tak krzyczeć. Straszysz kolegę. A ty, Piotrusiu… mój pędraczku… ustąp trochę koleżance – powiedziała pani i zostawiła Piotrka z Bogną, która była dwa razy większa od niego.
I Piotrek bawił się przez cały dzień. Najpierw w piratów, a potem w polowanie na lisa i w sklep. I Piotrek
musiał być lisem, i sprzedawcą.
I wiecie co? Od tej pory Piotrek bardzo rzadko się złości.
Marek Komarek był mały i bał się wszystkiego. To normalne, kiedy się
jest takim małym, jak Marek, bo wtedy wszystko jest od ciebie większe.
Kiedy gdzieś trzasnęła gałązka, Marek łapał się za pierś i wołał:
– O! Moje serce! Bo zemdleję!
A kiedy w lesie upadała szyszka, Marek ze strachu nie wychodził
z domu przez dwa dni.
Nie bał się tylko wtedy, kiedy trzymał pieska Puńcia.
– Jesteś już za duży na takie zabawki – mówił tata Marka. – Wyrzuć go albo oddaj młodszemu bratu.
Ale Marek prędzej by oddał młodszego brata.
Pewnego dnia wydarzyło się coś strasznego. Bogna Rohatyniec miała zły humor, więc wyrwała Markowi
Puńcia i rzuciła go wysoko na drzewo.
Puńcio utknął w gałęziach sosny.
– A jak naskarżysz pani, to ciebie też tak rzucę – zapowiedziała basem Bogna i poszła sobie.
Marek Komarek został sam pod sosną, na której wisiał Puńcio.
Jedno ucho pieska zwisało smutno. Szklane oczy patrzyły na Marka.
„Przepraszam cię”, pomyślał Marek. „Wiesz, że boję się wszystkiego. Nigdy bym nie poleciał tak wysoko,
bo boję się latać. Nawet do przedszkola chodzę piechotą”.
Puńcio oczywiście nie umiał mówić, więc tylko wpatrywał się w Marka.
„Więc muszę cię tu zostawić, choć byłeś dla mnie najlepszym przyjacielem i pewnie myślisz, że cię uratuję”, myślał Marek.
Słońce zaszło za chmurę i powiał chłodny wiatr.
„Zaraz zacznie padać deszcz”, myślał Marek. „Zmokniesz i będziesz tu wisiał całkiem sam. A potem
przyjdzie zima. Będzie ci tak strasznie zimno, że zamarznie ci serce. I może czasem mnie zobaczysz, jak
będę tędy chodzić do przedszkola…”.
Może to światło tak dziwnie się odbiło, ale Markowi wydało się, że w oczach
Puńcia błyszczą łzy.
Nie! Nie mógł go tutaj zostawić! Choćby miał umrzeć ze strachu!
Rozprostował drżące skrzydełka. Bardzo powoli uniósł się w górę.
A potem spojrzał w dół. Przeraził się, stracił równowagę i spadł.
Na szczęście nie zdążył wzlecieć zbyt wysoko, więc nie zrobił sobie wielkiej
krzywdy.
Potarł to, co mu się stłukło, i spojrzał w górę.
Puńcio spoglądał na niego. Wydawało się, że szepcze: „Nie zostawiaj mnie”.
– Trzymaj się! Nadlatuję! – zawołał Marek, zamknął oczy i zamachał skrzydełkami ze wszystkich sił.
I leciał tak, zamknąwszy oczy, aż dotknął głową czegoś twardego. Kiedy otworzył oczy, okazało się,
że doleciał do gałęzi, a Puńcio wisi dokładnie naprzeciwko niego.
Marek odczepił pieska i chwycił go mocno w objęcia.
I wydawało mu się, że słyszy puńciowy głos:
„Wiedziałem, że się odważysz”.
– A ja nie wiedziałem – powiedział Marek.
– Ale tu chodziło o naprawdę ważną sprawę.
I poszedł piechotą do domu.
Właściwie mógłby polecieć, skoro
już wiedział, że potrafi, ale uważał,
że jeden dowód szalonej
odwagi w zupełności
wystarczy na jeden
dzień.