Andrzej Pitrus Pokój 237 jest pusty To oczywiste: wszystkie filmy

Transkrypt

Andrzej Pitrus Pokój 237 jest pusty To oczywiste: wszystkie filmy
Andrzej Pitrus
Pokój 237 jest pusty
To oczywiste: wszystkie filmy Stanleya Kubricka stoją rzędem na mojej półce z płytami. Nie wiem,
ile już razy widziałem Mechaniczną pomarańczę (1971), 2001: Odyseję kosmiczną (1968),
Barry’ego Lyndona (1975). Wiele razy, bardzo wiele..., ale paradoksalnie najczęściej sięgałem po
dysk z Lśnieniem (1980) – filmem, który, gdy oglądałem go po raz pierwszy, bardzo mnie zawiódł.
Coś jednak sprawiało, że wracałem do niego raz po raz, aż do momentu, kiedy uświadomiłem sobie,
że jestem skłonny postawić ten pozornie drugoligowy utwór mistrza w jednym rzędzie z jego
niekwestionowanymi arcydziełami.
Lśnienie to niewątpliwie film mojego pokolenia, pojawiał się na ekranach (początkowo – małych),
kiedy mogłem już na niego świadomie czekać – może tylko odrobinę za młody, by oficjalnie kupić
bilet do kina. Na szczęście – to kolejny paradoks – w Polsce zadebiutował on najpierw na taśmach
wideo: na początku pirackich, a potem jako jedna z pierwszych oficjalnie rozpowszechnianych
kaset rodzącego się polskiego rynku home video. Organizatorzy pokazu nie sprawdzali szkolnych
legitymacji.
Z projekcji wyszedłem rozczarowany. Film zresztą spotkał się z niezbyt entuzjastycznym, a
przynajmniej niejednoznacznym przyjęciem. Trafiły mu się nominacje do Złotych Malin (w tym dla
Kubricka jako najgorszego reżysera!), Stephen King też niepochlebnie wyrażał się o filmowej
wersji swej powieści. Moje zastrzeżenia były jednak inne: nie miałem za złe Kubrickowi wytykane
mu odejście od formuły horroru i jej „rozwodnienie”. Miałem po prostu wrażenie, że Lśnienie jest –
zwłaszcza w kontekście wcześniejszych realizacji – dziełem błahym, jakże dalekim od „wielkich”
tematów poruszanych na przykład w Odysei kosmicznej. Film ten jednak powracał, jakby domagając
się odkrycia treści, które początkowo były dla mnie niedostępne.
O Lśnieniu przypomniał mi niedawno fascynujący Pokój 237 (2012, R. Ascher), o którym
pisał na łamach „EKRANów” Piotr Mirski, przedstawiając go jako opowieść o szczególnej paranoi
– paranoi interpretacji. Reżyser dotarł do kilku fanów dzieła Kubricka, zajmujących się –
najczęściej po amatorsku – tropieniem jego ukrytych sensów. Czego tu nie ma! Lśnienie jako
opowieść o zagładzie amerykańskich Indian, metafora Holocaustu, wyznanie samego reżysera
szukającego odkupienia za rzekomy udział w produkcji sfałszowanych relacji z misji Apollo 11.
Pomysły interpretacyjne przedstawione przez Aschera są najczęściej co najmniej szalone, a czasem
po prostu aberracyjne. A jednak – niejednokrotnie bardzo frapujące.
Kubrick był znany ze swego perfekcjonizmu. W jego filmach trudno doszukać się błędów.
Co zatem sprawiło, że maszyna do pisania, którą posługuje się Jack Torrance, nieoczekiwanie
zmienia kolor? Dlaczego z drzwi łazienki Danny’ego nagle znika naklejka z jednym z siedmiu
krasnoludków? Jak wytłumaczyć, że w pokoju, w którym bohater otrzymuje instrukcje związane z
przyszłą pracą, jest okno, choć pomieszczenie to znajduje się wewnątrz budynku i okna w sposób
oczywisty mieć nie może?
Pytań tych jest tu co najmniej kilkadziesiąt. Jak na nie odpowiedzieć? Przecież wszyscy
wiemy, że Kubrick błędów nie popełniał. To filmoznawczy aksjomat, z którym po prostu się nie
dyskutuje. Jeśli zatem „błędy” nie są w istocie niedopatrzeniami twórcy i jego ekipy, musimy
przyznać: TAK MIAŁO BYĆ. Reżyser coś ważnego chciał nam powiedzieć.
Interpretatorzy Lśnienia przedstawiają pomysły szalone, ale jednocześnie wykazują się
pomysłowością, pracowitością i niezwykłą spostrzegawczością. Większość – przyznaję Piotrowi
Mirskiemu rację – popada przy tym w paranoję: zaczynają tworzyć system, w którym WSZYSTKO
ZNACZY. Autor recenzji w podtekście przestrzega przed nadinterpretacją, co nie zmienia faktu, że
oglądanie Pokoju 237 jest dla mnie nieustającą przyjemnością. Czy będę wracał do niego tak często
jak do samego Lśnienia? Kto wie?
Zastanawiam się nadal, z czego wynika ta przyjemność. Może z tego, że mimo świadomości
obcowania z paranoją raz po raz zauważamy, iż „w tym szaleństwie jest metoda”. Może my,
filmoznawcy i interpretatorzy dzieł filmowych, jesteśmy paranoikami? Co wtedy?
Podstawowa wartość Pokoju 237 polega chyba jednak na uświadomieniu odbiorcy dwóch
rzeczy. Po pierwsze – być może Lśnienie nie jest w istocie filmem błahym, może tkwi w nim ukryte,
zakamuflowane przesłanie. Po drugie – oglądając dokument Aschera, musimy zadać sobie pytanie:
A o czym jest moje Lśnienie?
Moje Lśnienie
Zawsze myślałem o dziele Kubricka w kontekście jego wcześniejszych dokonań. Twórca ten
buszował bowiem na pograniczach kina popularnego, zawsze jednak stawiając sobie ambitne
zadanie nasycenia gatunkowych formuł treścią zupełnie z „innej półki”. 2001: Odyseja kosmiczna
jest przecież filmem science fiction, ale niewiele ją łączy z hitami pokroju Gwiezdnych wojen
(1977, G. Lucas).
Zakładałem więc, że w tym wypadku jest podobnie, zwłaszcza że Lśnienie jest horrorem
„racjonalnym”. Ale zaraz... W jednej ze scen Jack zostaje uwolniony z magazynu żywności, a
można to uczynić jedynie z zewnątrz. Nie zrobiła tego Wendy, nie zrobił tego Danny, zatem w
hotelu jest ktoś jeszcze , ktoś niematerialny. Lśnienie można oczywiście postrzegać jako opowieść o
szaleństwie, można bardziej trywialnie – jako historię człowieka, który upada przytłoczony niemocą
twórczą i alkoholizmem. Kolejność przypadłości dowolna. Ale to przecież banał – bo niemal każdy
film grozy możemy interpretować w ten sposób. Horrory z zasady opowiadają bowiem o lękach:
przed śmiercią, chorobą, niemocą, upadkiem. Jeśli Lśnienie jest tylko o tym, to należy wrócić do
konstatacji sprzed lat: mistrz rozczarował wielbicieli jego kina. Dociekliwość bohaterów Pokoju
237 jest jednak inspirująca. Być może więc nie należy się poddawać i trzeba szukać dalej. Oto jeden
z interpretatorów opowiada historię, która dziwnie koresponduje z moim doświadczeniem. Obejrzał
film, przeżył zawód i przez lata nie mógł się od niego oderwać. Dlaczego?
Nawet jeśli nie przyznamy nikomu z odczytujących sensy Lśnienia racji, jedno jest pewne.
W filmie jest wiele momentów, w których pojawia się nieokreślone przeczucie znaczenia. By do
nich dotrzeć, czasem trzeba zobaczyć go zupełnie inaczej, wbrew logice i jakimkolwiek
przyzwyczajeniom. Ktoś proponuje projekcję polegającą na nałożeniu dwóch kopii – jednej
wyświetlonej w sposób „klasyczny”, drugiej zaś puszczonej od końca. Korespondencje i spotkania,
jakie pojawiają się na ekranie, są w istocie fascynujące, choć przecież trudno wyobrazić sobie, by
Kubrick życzył sobie właśnie takiej lektury. Obecność tych korespondencji jest zresztą łatwa do
wytłumaczenia: kluczem do wizualnej koncepcji dzieła jest bowiem symetria. To właśnie dlatego
postaci często układają się względem siebie w tak „atrakcyjny” dla analityka sposób.
Inflacja znaczeń powoduje, że widz gubi się. Nie dając za wygraną, po raz kolejny powraca
do opornego dzieła. Nagle przychodzi iluminacja... moja iluminacja. W jednej ze scen dzieła
Kubricka Dick Hallorann, chcąc powstrzymać małego Danny’ego przed samotnym eksplorowaniem
hotelu, mówi: „Pokój 237 jest pusty. Nic tam nie ma, ale nie powinieneś do niego zaglądać”. Cóż...
ja bym zajrzał.
Co jednak, gdy okaże się, że Hallorann ma racje i pokój jest w istocie pusty. Co jeśli
znaczenia Lśnienia także są puste? Może to tylko pułapki zastawione na filmoznawców
zgłodniałych głębokich metafor? Paradoksalnie to tu należy szukać sensu i wartości dzieła
Kubricka. Lśnienie jako film o naszej niezgłębionej potrzebie interpretowania. Dlaczego nie?
Zdecydowanie tak!
W książce Stephena Kinga Torrance i jego rodzina przybywają do hotelu czerwonym
„garbusem”. W filmie samochód jest żółty, ale czerwony beattle pojawia się tam także, choć w
innym kontekście. Widzi go z okiem swego samochodu wspomniany już Hallorann: pojazd uległ
wypadkowi podczas śnieżycy. To z całą pewności nie jest przypadek. Kubrick wyraźne daje nam i
Kingowi do zrozumienia: to jest moje Lśnienie, moja interpretacja.
Ten tekst miał być w istocie poświęcony dokumentowi Aschera, miał być próbą dialogu z
młodszym kolegą, skądinąd jednym z najbardziej utalentowanych krytyków młodego pokolenia.
Wyszło inaczej: napisałem o MOIM Lśnieniu, które w zaskakujący sposób odbiło się w lustrze
„Pokoju numer 237”. Ale być może w tym miejscu można by opowiedzieć zupełnie inną historię?
Być może także inne filmy Kubricka korespondują ze wspomnianym wyżej tropem? Skąd na
przykład u Kubricka przywiązanie do adaptacji i niechęć do scenariuszy oryginalnych? Czy jedną z
przyjemności mistrza było właśnie odczytywanie, interpretowanie? Może w mniejszym stopniu
interesowało go życie, w większym zaś to, jak mierzymy się z nim w literaturze, malarstwie, filmie?
Krytycy zadawali sobie często pytanie, dlaczego Kubrick nie pojechał do Wietnamu, kręcąc Full
Metal Jacket (1987). Odpowiedzmy prowokacyjnie: bo nie realizował filmu o Wietnamie.